środa, 30 października 2013

Wieś to nie koniec świata



Za oknem piękne słońce, a prognozy mówią o przymrozku w nocy z czwartku na piątek… Polskiej pogodzie nie można odmówić zmienności i nieprzewidywalności.
W niedzielę aura okazała się dość łaskawa i pozwoliła na wybranie się do parku bez parasola, kaloszy i innych tego typu akcesoriów. Wydaje mi się, że to jedna z ostatnich jesiennych sesji, ale kto wie, może trwająca obecnie pora roku jeszcze czymś nas zaskoczy? Gradem albo temperaturą powyżej 20 kresek?
 

Wiecie, że szkoła potrafi inspirować? Nawet lekcja geografii, na której powieki niektórych osób stają się podejrzanie ciężkie, podsuwa całkiem ciekawe pomysły...
 

Postanowiłam zmierzyć się dzisiaj z kilkoma utartymi przekonaniami. Tak się składa, że w czasie mojego nie aż tak długiego życia mieszkałam zarówno w mieście, liczącym więcej niż 100 tys. mieszkańców, ale tylko z jednym mostem, jak i na wsi, w której prawie wszyscy się znają, a ludzie na przystanku mówią sobie dzień dobry (czuję się taka doświadczona, gdy o tym piszę, haha). Jakie są różnice i podobieństwa między tymi dwoma sferami? Część z nich widać na pierwszy rzut oka, niektóre to tylko stereotypy. Wiadomo, iż miasto miastu nierówne, a każda wieś inna od poprzedniej, dlatego postaram się Wam napisać, jak ja oceniam mieszkanie w dwóch odrębnych (a może wcale nie tak różnych, lecz całkiem podobnych?) miejscach. W dzisiejszej notce przyjrzymy się bliżej wsi, za to w następnej możecie liczyć na miasto.


Fakty i mity o wsi:

WIEŚ TO KRÓWKI, KONIKI I KUKURYKU OD SAMEGO RANA
NIE. Coraz więcej wsi to tak naprawdę sypialnie ludzi z miasta, we współczesnych wioskach coraz mniej osób zajmuje się rolnictwem, a niezbyt przyjemny zapach dochodzący z obory wcale nie jest cechą charakterystyczną każdej wsi. Mnie prędzej obudziłby pociąg snujący się powoli po pobliskich torach, niż gdakanie kur, które widziałam w mojej okolicy zaledwie w jednym gospodarstwie.


NAJBLIŻSZY SPOŻYWCZAK? CHYBA POJADĘ POCIĄGIEM
NIE. Pociąg to przesada, ale autobus już polecam. O ile kursuje :) A tak całkiem serio to niestety w wioskach nie każdy dom ma swój prywatny sklep, a ulica wcale nie jest zatłoczona szyldami i bilbordami. Jeśli miałabym scharakteryzować sferę handlową w mojej wsi, to musiałabym ją ocenić jako dobrą, gdyż zwykle do najbliższego sklepu ludzie mają kilometr, dwa, góra trzy. We wsiach pojawiają się nie tylko warzywniaki, bywają też piekarnie, pasmanterie i apteki.


NAJLEPSZĄ ROZRYWKĄ JEST… WYJAZD DO MIASTA
NIE. Nie wszystkie wsie to odludzia i nie w każdej mamy koniec świata. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że w XXI wieku coraz mniej jest wiosek, w których nie ma nic, co mogłoby stanowić atrakcję – myślę tutaj o placach zabaw, boiskach, domach kultury, kręgielniach, basenach. Jeśli dla kogoś najprzyjemniejszym sposobem spędzania wolnego czasu jest spacer, a raczej bieg z przeszkodami po galerii handlowej, to na wsi niestety nie ma takiej możliwości. Są za to inne, czasami nawet zdrowsze, bo przecież wioski często położone są w pobliżu lasów, łąk, nie brakuje w nich ścieżek rowerowych. 


JAK NIE STOPEM TO WCALE
Tak/Nie. Tutaj muszę przyznać, że niektóre wsie są bardziej uprzywilejowane, inne mniej. Do jednych docierają autobusy komunikacji miejskiej, do drugich pksy, ale bywa, że aż… raz dziennie. Bądź też spóźniają się 20 minut. Ewentualnie nie przyjeżdżają wcale. Komunikacja między wsią a miastem często bywa utrudniona, poza tym na trasach wjazdowych korki są zjawiskiem powszechnie znanym. Nie oznacza to jednak, że ludzie ze wsi zjawiają się w mieście tylko, gdy robią zakupy na święta.


TO MIESZKAĆ NA WSI CZY NIE?
Tak! Zdecydowanie mieszkać. Na wsi naprawdę powietrze jest mniej zanieczyszczone niż w mieście, a do dojazdów, które bywają uciążliwe, można się przyzwyczaić. Idąc chodnikiem na wsi, można nie spotkać żywej duszy, można wsłuchać się w odgłosy natury i wcale Was nie wkręcam! Co dla mnie jest minusem wsi? To, że nie mogę w każdej chwili, w której zapragnę, pójść na lody, do miasta czy akurat coś załatwić – zwykle wymaga to ciut więcej zachodu niż w mieście. Dlatego przytoczę w tym momencie jedno z moich ulubionych stwierdzeń – wszystko ma wady i zalety. Sęk w tym, by potrafić dostrzec plusy.
Pozdrawiam Was serdecznie! :)

niedziela, 27 października 2013

Co słychać, a co widać w lesie?



Poszłam do lasu. Wcale nie na grzyby – to byłoby niezłe wyrzeczenie wstać rano, aby poszukiwać czarnych łepków czy innych zajączków. W lesie nie znalazłam się też ze względu na chęć podążania śladami młodych dzików, wilczków bądź innych niedźwiedzi. Życie wcale nie jest mi niemiłe. Las zachęcił mnie do odwiedzin tym, czym może poszczycić się najlepiej ze wszystkich ekosystemów – drzewami. Potężnymi i wysokimi, delikatnymi i wątłymi, liściastymi i pełnymi igiełek.  Nie miałam zamiaru narąbać trochę drewna do kominka, nie szukałam też choinki na zimę (choć niewątpliwie w obu przypadkach nie byłabym zawiedziona). Chciałam popatrzeć, znaleźć się wśród drzew, które same zapraszają, aby się do nich przytulić i poczuć ich energię. I nie miało to nic wspólnego z dendrofilią. 



Lasy i parki jesienią wyglądają wspaniale, o czym już Wam wspominałam. Znajdziemy tam wówczas wszystkie kolory – poprzez tak podstawowe jak resztki zielonego i czerwieni, poprzez odcienie pomarańczowego, żółtego, brązowego. Gdybym się uparła, mogłabym Wam opowiedzieć o liściach w kolorze bordowym, czekoladowym, koralowym i miedzianym, a jeśli chciałabym być już naprawdę nie do życia i wkurzyć wszystkich panów, w moim zestawieniu nie mogłoby zabraknąć takich odcieni jak umbra, heban, ugier i ochra. Ale nie będę aż tak okrutna. Liście są o tej porze roku istną paletą barw i wydaje mi się, że wielu malarzy umoczyłoby pędzle w farbach o dokładnie takich samych odcieniach jak jesienne liście. Wiemy jednak, że natura jest często nie do podrobienia.



Oprócz widoków w lesie niezastąpione są też odgłosy. Drzewa tłumią dźwięki przejeżdżających pobliską drogą samochodów, za to świetnie uwydatniają świergot ptaków. Tak się złożyło, że będąc w lesie, nie słyszałam także ani jednego pociągu, mimo że tory biegną na samym skraju lasu. Żaden pospieszny, żaden towarowy nie zakłócił mojego spotkania z lasem.




Nie będę Wam opowiadać o tym, że warto chodzić do lasu, bo świeże powietrze, bo odpoczynek, gdyż jest to właściwie oczywiste. Chociaż może nie dla wszystkich… A szkoda.


Teraz jest już za pewne ostatni dzwonek na to, aby las przyjął nas z polską gościnnością i ukazał przed nami wszystkie swoje zalety, jak i kolory. Niedługo z drzew pozostaną kikuty, z gałęzi suche badyle, a po liściach albo nie będzie śladu, albo będą zgniłe, a ich koloru nie będzie można opisać innym słowem niż brzydki. Wydaje mi się, że ten okres pomiędzy ciepłą, złotą, polską jesienią, a mroźną, słoneczną i pełną śniegu zimą jest najgorszy. Dlatego korzystajmy z uroków ładnej jesieni, póki możemy, póki na ulicach nie rozgości się na dobre plucha. To że przestawiliśmy zegarki na czas zimowy, wcale nie oznacza, że mamy zamienić się w słodkie niedźwiadki i zapaść w głęboki sen. Chociaż w programie telewizyjnym (niezawodne źródło informacji) czytałam, iż człowiekowi naprawdę ciężko jest się przyzwyczaić do troszeczkę innego trybu życia po zmianie czasu. Nie dajmy się więc październikowej, a niedługo już listopadowej ospałości i… chodźmy do lasu.


Jeśli chodzi o zdjęcia – Karl Lagerfeld mawiał: Think pink but don't wear it (dosł. Myśl różowo, ale nigdy go nie noś). Mimo iż cenię pana Lagerfelda i dzielę z nim zamiłowanie do kotów (ale swojego przyszłego pupila nie będę chciała poślubić, dam mu żyć), to niestety nie zastosuję się do jego słów. Zamierzam myśleć różowo i nosić różowy. Wyznaję zasadę, że to, jakie ubrania mamy na sobie, przekłada się na nasz nastrój i po części też odwrotnie – ubierając się w rzecz o danym kolorze, pokazujemy, w jakim jesteśmy humorze. Dlatego do lasu i tak kolorowego, postanowiłam dorzucić trochę różu – od przybytku głowa nie boli.

Uściski!

piątek, 25 października 2013

Śródziemnomorska przygoda literacka



Zawsze chciałam wydać swoją własną książkę. Niekoniecznie taką, która od razu stałaby się obowiązkową lekturą szkolną (tym bardziej że lektur szkolnych zwykle uczniowie nie czytają), ale taką, która pozwoliłaby mi pozostać w pamięci innych przez lata, a może i przez wieki.
Można powiedzieć, że drobną próbę mam już za sobą.
Przez ciągle zmieniające się podstawy programowe w szkołach mój rocznik doczekał się czegoś takiego jak PROJEKT GIMNAZJALNY. Realizowałam go już jakiś czas temu, ale został po nim istotny ślad, o którym chcę Wam opowiedzieć. Mowa o książce, a dokładniej – folderze, który wraz z kilkoma osobami z mojego starego rocznika, udało się napisać, wydrukować i wydać.
O czym właściwie jest ów folder i dlaczego postanowiłam napisać o nim na blogu? Opowiada on pewnym kraju, który bardzo chciałabym odwiedzić, chociaż… tworząc folder, czułam się prawie tak jakbym tam była.
Do tej pory nie dotarłam do opisywanego przeze mnie kraju, chociaż zwiedzałam Sycylię, wyspę położoną niecałe 100 km od głównej bohaterki folderu. O kim mowa?
Żyje tam mniej więcej tyle samo osób, ile w naszym polskim Szczecinie, a świątynie, które się tam znajdują, są podobno pozostałością po budynkach powstałych prawie pięć tysięcy lat temu. Malta – malutkie, wyspiarskie państwo, idealne na urlop w każdym możliwym okresie. 




Interesującą rzeczą może być fakt, iż żadna z osób zajmujących się składaniem i redagowaniem folderu nie odwiedziła Malty, co nie znaczy, że katalog był nierzetelny. Nawiązaliśmy kontakt z Polakami, którzy mieli szansę odwiedzić Maltę, a także z rodowitą Maltanką – Seforą (mój brat do tej pory wymawia to imię zupełnie tak, jak w reklamie znanej sieci perfumerii.) Seforę udało się odnaleźć dzięki POSTCROSSINGOWI. Czyli jak widać ten portal to nie tylko pocztówki - to istna kopalnia nowych znajomości, ludzi, którzy z przyjemnością podzielą się swoją wiedzą oraz wskazówkami.
Uznaliśmy, że motywacji mogą nam dodać pocztówki czy też pamiątki przysłane prosto z Malty. Na nasze szczęście Sefora okazała się przesympatyczną kobietą, chętną do udzielenia nam wszelkich informacji, podzielenia się rozmaitymi ciekawostkami na temat jej miejsca zamieszkania. Obdarowała nas ślicznymi pocztówkami i drobiazgami z Malty.

 



Dlaczego wybraliśmy akurat Maltę? Bo wydawała nam się wyzwaniem. To małe państwo i niezbyt znane - nie słyszy się co rusz, że ktoś wybiera się na Maltę. Nieduży obszar, niewiele mieszkańców… Czy może być tam coś bardziej interesującego od plaż? Okazało się, że tak, a tydzień spędzony na Malcie byłby okresem wypełnionym po brzegi zarówno odpoczywaniem i relaksowaniem się, jak i zwiedzaniem, zabawą, odkrywaniem nowych zakątków naszego globu i oczywiście pływaniem.




Dla wielbicieli Pudelka również znajdzie się coś intrygującego - wzmianka o maltańskich cele brytach (których nota bene nie ma zbyt wielu). Jest też coś dla ludzi zabieganych i zapracowanych – jeśli nie cierpią oni na nadmiar czasu, nie muszą kłopotać się ze znalezieniem Co też wypada zobaczyć na Malcie?!– proponujemy plan całego tygodnia spędzonego na wyspach Archipelagu Maltańskiego z rozmaitymi propozycjami, zarówno dla leniwych, jak i żądnych wrażeń.


Często zastanawiamy się przez urlopem, kiedy jechać, co zabrać, ile wydać (no, nad tym rzadziej się zastanawiamy, a przynajmniej niektórzy z nas). W folderze nie brakuje instrukcji, porad. Przeglądając go, można właściwie zaplanować całą podróż na Maltę, łącznie z liniami lotniczymi, hotelem, budżetem i wszelkimi atrakcjami. 



Jestem bardzo szczęśliwa, że udało nam się napisać i złożyć w logiczną całość coś, co może się komuś przydać albo chociażby pozwolić bliżej zapoznać się z Maltą.

środa, 23 października 2013

Spacery wybawieniem z jesiennej opresji



Stoimy w tramwaju i słyszymy rozmowę o, na szczęście, niedoszłym samobójcy. Chwytamy gazetę i na pierwszej stronie widzimy szokujące i wbijające czytelnika w fotel tytuły. Zdjęcia kłócących się, niezadowolonych bądź zrozpaczonych osób zajmują więcej miejsca niż byśmy chcieli. Gdy włączamy telewizję, nic tylko wojny, politycy niemogący dojść do porozumienia albo kolejne tragedie (chociaż jak twierdzi pani prof. P. – kiedy ona włącza telewizję, emitowane są zazwyczaj reklamy, co też jest po części prawdą). Kiedy ostatnio odwiedziliście mojego bloga, także spotkaliście się z niezbyt optymistycznymi wiadomościami i przemyśleniami. STOP.


Dzisiaj nie obchodzi się żadnego ważnego ogólnopolskiego święta, ale za to w krajach Ameryki Północnej 23 października to Dzień Mola. Skoro Amerykanie radują się, celebrując święto jednostki w układzie SI, a w „Alicji w Krainie Czarów” obchodziło się nie-urodziny, to równie dobrze my możemy dzisiejszy dzień nazwać Dniem Uśmiechu, Optymizmu, Nienarzekania i wszystkiego, co związane z dobrym nastrojem. W końcu ile człowiek może się smucić?


Pamiętacie, gdy pisałam w niedzielę o niedoborze podróży i braku Słońca (w sumie to lepiej byłoby o tym zapomnieć, bo po co wspominać nieprzyjemności?). W każdym razie żyję myślą o grudniowych, styczniowych i kwietniowych wycieczkach. A nuż po drodze nawiną się jeszcze inne? Jeśli tak, na pewno opiszę je na blogu! Jak widzicie, moje natura wędrowniczki daje o sobie mocno znać :)


Będzie światowo, ale będzie też lokalnie i regionalnie. Na pewno nie zabraknie zdjęć, to mogę obiecać. I pojawi się więcej optymizmu niż w minioną niedzielę ;)


Skoro wycieczki nie mogą odbywać się codziennie (w końcu każdy potrzebuje czasu na przepakowanie się i zgranie zdjęć... no dobra, przyznaję, nie obrabowałam jeszcze tego banku), to trzeba sobie jakoś umilić te wolne chwile i przestraszyć przygnębienie. Jesienne spacery? O wiele lepsze niż siedzenie w domu i gapienie się przez okno na nieprzyjemną szarugę. Już lepiej wyjść i spróbować ją pokonać. Niekoniecznie biegiem, sprintem lub innym sportem wyczynowym. Już zwykły spacer (i wyginanie się przy sesji zdjęciowej – dla wytrwałych) sprawi, że pojawi się trochę hormonów szczęścia. 


W Toruniu mamy niestety niezbyt wiele parków. Trzeba się jednak cieszyć tym, co jest. Parki, które udało się stworzyć w Mieście Pierników, są naprawdę urocze. Nie brakuje w nich ławeczek i… liści mieniących się wszystkimi kolorami, przy okazji tworzącymi świetne tło do zdjęć.


A jeśli nie park to może… las? Często wymaga to nieco większych przygotowań, tak wyszło, że nie wszystkim dane jest mieć las tuż za rogiem (choć w sumie to może i plus, dziki chodzące po ulicach to raczej dość agresywna atrakcja). Ale w weekendy jak ktoś chce, to może – lasy stoją otworem. 


Jak widać skorzystałam zarówno z dobrodziejstw małego toruńskiego parku, jak i okolicznego lasu. Obcowanie z przyrodą robi dobrze nawet największym mieszczuchom :) Co ciekawe, las sprawia, że zaczynamy dysponować tajemniczymi, magicznymi mocami... Według mojego młodszego brata na zdjęciu powyżej wyglądam zupełnie tak, jakbym czarowała kulę liści. Ach, to liceum ten Hogwart, ile można z niego wynieść...

Zapraszam Was do polubienia Sawatki na FB CLICK