niedziela, 30 marca 2014

Skromna blogerka w wielkim świecie z wosku



Porzuciłam zasadę zostawiania najlepszego na koniec i to, co w Londynie zachwyciło mnie najbardziej, serwuję Wam już na początku. 



Zdjęcie z przyszłym mężem


Tłum, kolejki, pliki funtów, ale było warto chwilę pocierpieć, aby później przez niecałe dwie godziny przenieść się na czerwony dywan, rozdanie nagród Grammy, stadion olimpijski albo znaleźć się w XX czy XIX wieku. Kto by pomyślał, że wosk tak może ucieszyć człowieka?

Marie Tussaud to kobieta, która wykonywała woskowe odlewy głów osób, które zostały zgilotynowane w czasie rewolucji francuskiej. To właśnie te, stworzone w tragicznych okolicznościach figury, przyczyniły się do otwarcia wystaw, a następnie muzeum.




Muzea Figur Woskowych znajdują się w kilkunastu miejscach na świecie, jednak to najsławniejsze umiejscowiono w Londynie. Bez rezerwacji musicie liczyć się ze staniem w kilkusetmetrowych kolejkach… Właściwie to nawet rezerwując, można się tego spodziewać. Jednak efekt jest oszałamiający – figury są naprawdę podobne do żywych, prawdziwych osobistości. Nie wyglądają jak sztuczne kukły, którym daleko do oryginałów. Niektóre do złudzenia przypominają znanych celebrytów. Można nieźle oszukać swoich obserwujących na Instagramie, haha. W muzeum wytyczona jest specjalna ścieżka, prowadząca przez kilkanaście różnych sal, w których figury są ulokowane tematycznie. Już po wejściu czekają na nas największe gwiazdy filmu. W Madame Tussauds nikt nie zabroni mi przytulić Colina Firtha ani pocałować Daniela Craiga, co więcej mogę usiąść obok Georga Clooneya i udawać jego żonę!




Bywały figurki, które były nieco mniej podobne do oryginałów, ale i tak nietrudno było zgadnąć, kogo przedstawiają.







Największym zaskoczeniem było One Directon, oblegane nie tylko prze nastolatki, ale też… nastolatków (pozdrawiam Cię, Miłosz!).  Okazało się, że Tokio jeszcze na nich czeka. Tak naprawdę specjalnie dla nas zostali w Londynie. :)


Zdjęcie z przyszłym mężem nr 2


Fantastyczną sprawą jest to, że można zrobić sobie zdjęcie z każdą figurą. Dokonajmy więc cudu i pozujmy u boku nieżyjących już gwiazd światowego formatu. Realizm figur i staranność wykonania jest niezaprzeczalna, co więcej – sporo ikon zostało zaprezentowanych w typowych dla siebie pozach bądź sytuacjach np. przy odbieraniu nagród, z nieodłącznym atrybutem, instrumentem…




To, co w Londynie podobało mi się najbardziej, to właśnie możliwość zwiedzenia Muzeum Figur Woskowych. Słowo muzeum tu nawet trochę nie pasuje… Wystawa i wernisaż też nie, gdyż rzadko kiedy możemy sobie pozwolić na dotykanie dzieł – zazwyczaj podziwiamy je z pewnej odległości. Tymczasem tutaj figury są tak blisko turysty, jak tylko możliwe.

Wcale nie jest tak, że jeżeli ktoś nie lubi oglądać filmów albo nie interesuje się sportem, to Madame Tussauds nie jest dla niego, gdyż kategorie, w jakie pogrupowane zostały figury, są bardzo zróżnicowane. Znalazły się tam nawet postacie z komiksów Marvela. Świetną atrakcją jest również  krótki przejazd wagonikiem - pozwala nam on poznać w przystępny sposób historię Wielkiej Brytanii. Oczywiście w roli aktorów woskowe odlewy. Na sam koniec - filmik 4D, czyli fotel się trzęsie, a Ty myślisz, że Cię atakują, psikają na Ciebie wodą, a Ty masz wrażenie, że opluł Cię jakiś superbohater. 



Jeśli wahacie się, czy warto wydać tyle kasy na oglądanie woskowych laleczek, przestańcie to robić. Warto, warto, warto! Przez chwilę poczujecie się jak paparazzi, jak ochroniarze gwiazd, jak osoby z najbliższego otoczenia prawdziwej szychy, jak czarodzieje mogący przemieszczać się w czasie. Tyle wspaniałości w jednym miejscu? Czy to możliwe?





Fani przez lata polują chociażby na autograf swojego idola… Tymczasem tutaj mogą zrobić sobie zdjęcie z jego podobizną. Kto by nie chciał? :)

Pozdrawiam

Sara

sobota, 29 marca 2014

Nie zniknęliśmy z radarów!


Strach ma wielkie oczy. Gigantyczne wręcz. Wpędza w paranoję. Zupełnie niepotrzebnie.
Wróciłam z wielkiego świata. Dobrze, że mogę wyspowiadać się na blogu, nie używając głosu, a jedynie klawiatury, bo niestety londyńska pogoda nie służy mojemu gardłu. Chciałabym przedstawić Wam Londyn ze wszystkich stron, z jakich zdążyłam go poznać przez ostatnie 5 dni – i nie były to tylko cztery strony świata. Dzisiaj jednak czas na skrzydlaty post, czyli opis tego, jak przeżyłam lot samolotem bez paniki.

Jako że leciałam samolotem dwa razy (w tę i we w tę), to raczej niewielka ze mnie globtroterka, ale emocje są całkiem świeże. :)


Jeśli chodzi o to, czego chyba właściwie obawiałam się najbardziej, czyli odprawy na lotnisku: nie ma się czego bać, chyba że pakujecie cegły.



Pierwszym punktem jest ważenie bagażu głównego, który, wierzcie mi, na kilka dni byłby zbędny, jeśli nie planujecie większych zakupów. W tym właśnie momencie musimy pożegnać się z naszą walizką (najlepiej słowami do zobaczenia, pokażcie, że macie nadzieję, iż Wasz bagaż będzie z powrotem w Waszych rękach. OK., już nie straszę, moja walizka dotarła cała i zdrowa, podobnie jak bagaże moich znajomych, więc bądźcie dobrej myśli :)). Następnie, jeśli już wiemy, którą bramką kierować się do naszego samolotu, czas na kontrolę bagażu podręcznego. Najlepiej żadnych płynów, pamiętajcie. Bardzo Wam zależy na myciu włosów w samolocie? Chyba nie dalibyście rady tego zrobić w samolotowej toalecie. ;) Taka rewizja może być troszkę przerażająca, ale obsługa lotniska stara się być miła i ułatwiać zadanie. Czasami. Kontrola przypomina striptiz dla ubogich, bo różne rzeczy kazano nam ściągać – mnie tylko pasek i buty, więc nie czułam się aż tak roznegliżowana.




Jeśli już wszystkie niby-stresujące momenty za nami czas na najnudniejszy okres naszego pobytu na lotnisku – bezczynne czekanie. Można wykorzystać ten czas na pójście do sklepów bezcłowych (ceny wyższe niż gdziekolwiek indziej), ale jeżeli nie chcecie uschnąć z pragnienia w samolocie tanich linii lotniczych, a nie uśmiecha Wam się płacić za pokładową kawę nie wiadomo jakiego pochodzenia w euro, radzę kupić butelkę wody. Chociaż przetrwanie, w moim przypadku 2 godzin w samolocie, było zupełnie znośne bez picia.
Co ciekawe, wszędzie czytałam, że drogę do samolotu przebywa się autokarem lub przez tzw. rękaw. Mnie nie było to dane – do samolotu szłam po prostu pieszo. 



Najgorszy moment lotu? Hmmm. Chyba wtedy gdy jest Ci nudno. Tak naprawdę to zaskakująca może być rosnąca prędkość podczas rozpędzania się na pasie startowym, a następnie chwila oderwania się od ziemi – bezwładne nogi i lekkie wbicie w fotel.
Widoki obłędne, szczególnie chmur pod samolotem… A wyżej już tylko kosmos, haha.
Obsługa samolotu chyba zdaje sobie sprawę, że mnóstwo ludzi lot samolotem traktuje jako ostatnie chwile w swoim życiu. Swoim spokojem, opanowaniem, uśmiechem i ciepłymi przemowami starają się nadać podróży przyjemny ton. A samo przedstawienie, które rozśmieszać nie powinno, bo dotyczy bardzo poważnych spraw i naszego bezpieczeństwa, jest nieco komiczne. 


Czym różni się lotnisko londyńskie od bydgoskiego? Wielkością – Szwederowo przypomina raczej poczekalnię u lekarza.
Mimo iż słyszałam różne historie – dzieci zwracające to, co wcześniej zjadły, chłopak wspierający swoją dziewczynę słowami: Patrz, skrzydło się urywa i uszy zatkane nawet po wyjściu z samolotu, to przejmowanie się było zbędne. Nie spadliśmy, a podróż samolotem to właściwie przyjemność. :)
Życzę Wam wielu bezpiecznych lotów, bez turbulencji!
Sara



niedziela, 23 marca 2014

Jak się pakować?



Jeszcze nigdy 15kg mnie tak nie przerażało. Może zaczęłoby, gdybym przytyła tyle w kilka miesięcy. W sumie byłyby i tego plusy- wreszcie wiedziałabym, że to naprawdę możliwe spakować się na kilka dni w 15kg bagażu. +10kg podręcznego!

Niby 5 dni, niby tylko 4 noce… Co można ze sobą zabrać na te kilka dni do, jak najbardziej cywilizowanego, miasta? Po sporządzeniu listy wydawało się, że wszystko będzie ważyć przynajmniej połowę tego co ja. Okazało się, iż masa bagażu to, po spakowaniu większości potrzebnych rzeczy, zaledwie połowa dozwolonej piętnastki. Kamień z serca!


W czym tkwi sęk dobrego pakowania? Sama chciałabym to wiedzieć! :) Wydaje mi się, że lista przedmiotów, które powinniśmy wziąć, to połowa sukcesu. Nie musimy zaczynać pakować się kilka dni przed wyjazdem – ale sporządzanie takiej listy nieco wcześniej jest wręcz wskazane.

I tutaj złota rada mojej koleżanki (dlaczego ja to nie wpadłam…?!) – najpierw spakujmy wszystko, co uznaliśmy za niezbędne, a jeżeli waga okaże się bezlitosna i pokaże więcej niż 15kg – zróbmy przegląd tego, co spakowaliśmy. Założę się, że nie potrzebujemy 7 par spodni na pięć dni. Może być też zupełnie na odwrót – wszystko z naszej listy wyląduje w walizce, a ona nadal będzie mieściła się w restrykcyjnych granicach Ryain Aira. Dlatego na spokojnie, nie rezygnujmy z połowy rzeczy, zanim zdążymy je napisać. Możliwe że się zmieszczą. 15kg to naprawdę znacznie więcej niż 2 worki cukru. 



O czym najczęściej zapominamy? Chyba o przedmiotach, które musimy dopakować w ostatniej chwili – dezodorancie, szczoteczce do zębów, kapciach… I ładowarkach! Dlatego tak pomocne jest pakowanie się wraz z listą. Jeśli coś znajdzie się już w walizce – skreślamy. Gorzej, kiedy czegoś zabraknie na naszym spisie… Warto więc dobrze się skupić przy jego tworzeniu. Co jeszcze można zrobić, aby nie zapomnieć przydatnych rzeczy? Rozglądajmy się wokół siebie, spróbujmy odtworzyć nasz dzień, pomyślmy o pogodzie, jaka panuje w danym regionie i o tym, co będziemy robić. Warto też – tylko na wszelki wypadek, miejmy nadzieję, że żaden z tych specyfików nie będzie potrzebny – wziąć lekarstwa. Te podstawowe - coś przeciwbólowego, wapno, coś na przeziębienie.


Skoro pierwszy raz lecę samolotem (chwila ekscytacji…), to liczba przeczytanych artykułów na temat lotów mogłaby niektórych przerazić, ale mnie zdecydowanie uratowała. :)

Z ciekawostek – udało mi się kupić małe pojemniczki do kosmetyków o pojemności 100ml. Nie muszę dźwigać całych butli, a zaoszczędziłam trochę dekagramów i przestrzeni w walizce.


Ok., po spakowaniu picia, okazało się, że znajdę jeszcze miejsce nawet na mały czajnik. Za to moja mama jest zszokowana tak małą ilością ubrań, które zdecydowałam się wziąć. A ja jestem z siebie dumna!

A co z jedzeniem? Brać, nie brać? Zdania na ten temat wśród turystów są podzielone. Jedni twierdzą, że lepiej smakować lokalnych przysmaków niż żywić się wziętymi z domu rogalikami lub chemią zupkami chińskimi. Inni wolą nie wydawać pieniędzy na jedzenie, sądzą, że lepiej kupić za zaoszczędzone pieniądze tysiąc innych rzeczy, a jedzenie przywieźć z ojczyzny. Jestem gdzieś po środku. :) Na pewno nie będę żywić się wyłącznie tym, co wezmę z domu – japońska restauracyjka na Oxford Street już na mnie czeka. Jednak wolę trochę jedzenia zabrać (tym bardziej że zmieści się w słynnych 15kg!). Poza tym do podręcznego różne smakołyki również można wziąć (tylko nie te płynne :))
 


Żegnam się z Wami ciepło, życzę udanego tygodnia. Oczywiście dam Wam znać, czy nie spadliśmy… Jak nie spadniemy. W piątek będę z powrotem, mam nadzieję, że wypełniona wspaniałymi wspomnieniami, a aparat wspaniałymi zdjęciami!

Zapraszam Was serdecznie tutaj:


I oczywiście tutaj:
 
Gdy tylko znajdę Wi-Fi, podzielę się z Wami tym, co uda mi się zobaczyć w deszczowym Londynie.

A, i życzcie mi, by pogoda dopisała! O ile to w ogóle możliwe, jeśli mowa o stolicy Wielkiej Brytanii.

Buziaki

Sara

PS Pamiętajcie, że pusta walizka też coś waży! :)

piątek, 21 marca 2014

10 absurdów we współczesnej modzie


Współczesna moda rządzi się swoimi prawami. Tak naprawdę, według wielu projektantów, to, co kiedyś było niedopuszczalne, nie pasowało do siebie lub określane było mianem kiczu – teraz jest czymś pożądanym. Mnie, po kilku latach przeglądaniu blogów modowych, magazynów na temat ubrań i obserwacji innych ludzi, niektóre zachowania nadal dziwią – w części z nich nie widzę sensu, w innych nie dostrzegam za grosz estetyki. Chociaż i to jest pojęcie względne. Przed Wami więc, bardzo subiektywna, lista absurdów modowych.

1. Ubieranie-nieubieranie się? Czyli wychodzenie na ulicę tak jakby ubranie się było jakimś grzechem, a chodnik przypominał drogę do klubu ze striptizem, a raczej korytarz w tym klubie. A już szczególnie nie rozumiem tego zjawiska zimą, kiedy wymówki o treści: Jest mi gorąco powodują uśmiech pod nazwą: Ach, doprawdy?

2. Paski do kwiatowych wzorów? Niestety, z przykrością stwierdzam, że to ujdzie na sucho wyłącznie Macademian Girl. I tylko ona będzie wyglądać w tym dobrze. Kiedy widzę, gdy ktoś inny zakłada bluzę w paski do spodni przypominających łąkę, kojarzy mi się to z ubraniem się w spodnie od piżamy i sukienki balowej… Pojęcie gryzie się tu nie wystarcza.

3. Kopiowanie = inspirowanie? Zatem jeśli nasz strój będzie wyglądał dokładnie tak, jak na manekinie w Zarze, to znaczy, że nie przekroczyliśmy granicy inspiracji? A kiedy w takim razie byśmy ją przekroczyli? Gdzie jest miejsce na oryginalność i kreatywność?

4. Odkryte kostki zimą? Niby zakładamy długie spodnie, nie żadne rybaczki, cygaretki czy inne (więcej trudnych nazw nie podam :)), a mimo to podwijamy je tak, aby pokazać nagie kostki. Zastanawiam się nad celem tego zabiegu. Nosimy tak, bo jest nam za ciepło w kostki, czy może dlatego, że chcemy pokazać, iż nawet w zimie mamy ogolone nogi? A może mamy w zwyczaju nosić za długie spodnie i wychodzimy z założenia, iż lepiej podwinąć je trochę za bardzo, niż gdyby miały niechlujnie ciągnąć się za nami?

5. Bawełniane skarpetki do szpilek? Powiem Wam, że zwyczajnie tego nie ogarniam. Tak jak podwijanie nogawek może świadczyć o tym, że jesteśmy gorącymi laskami, tak zakładanie skarpetek do odkrytych butów na wysokich obcasach o tym, że zmarzluchy z nas?

6. Legginsy zamiast spodni? Według mnie nadal legginsom jest bliżej do rajstop niż do spodni. Są na tyle cienkie, delikatne, obcisłe i często prześwitujące, że wkładanie ich do krótkich bluzeczek sprawia, że… czegoś mi brakuje. Ktoś tu zapomniał spodni!

7. Wkładanie swetra w spódnicę…?  Jeśli spróbujemy wpisać tę frazę w wyszukiwarkę, zostaniemy zbombardowani mnóstwem słów takich jak TRENDY, IDEALNE POŁĄCZENIE itp. Dla mnie sweter jest po prostu cięższą częścią garderoby i wpychanie go w spódnicę jest trochę nielogicznym postępowaniem. Poza tym sweterki, w przeciwieństwie do koszul czy gładkich bluzek, często mają ciekawe zakończenia, które należy eksponować, a nie chować.

8. Prześwitujące torebki? A co gorsze, w środku nich inne, nieprześwitujące… Ani to ładne, ani praktyczne. Bardziej lansiarskie i szpanerskie, jeśli w torebce nowiutki iPhone ze zmienianą, średnio raz na tydzień, obudową, portfel od Prady i książka, która akurat jest bestsellerem (pokażę innym, że nie jestem statystycznym Polakiem i czytam więcej niż jedną książkę rocznie!). Gorzej, kiedy w torebce jedynie plebejska portmonetka, która dołączona była do równie nieprestiżowego magazynu i podpaski. Serio, wszystkim chcemy się tym chwalić?

9. Kozaki latem? Pogoda w Polsce jest zmienna i nieprzewidywalna, zdaję sobie z tego sprawę, ale… żeby aż tak się jej obawiać? Połączenie sukienki na ramiączkach i kozaków w trzydziestostopniowym upale zawsze kieruje me myśli w stronę tego, co dzieje się w tych kozakach i w stronę partnera tej kobiety… Współczuję mu tej chwili, gdy jego kobieta wróci do domu i zdejmie buty…

10. Szyja owinięta szalem w lato? Podobna sytuacja jak z kozakami. Może i wygląda to stylowo, ale skoro jest nam na tyle gorąco, że ubieramy się w topy na cienkich ramiączkach, to po co nam szalik?

Możecie stwierdzić, że te triki modowe są stosowane tylko po to, aby wyglądać modniej, bardziej stylowo, po prostu lepiej… Tylko czy ładny ubiór musi się mijać z logicznym myśleniem? Po co się przegrzewać, przeziębiać, narażać na śmieszność? I, co najważniejsze, czy warto ślepo podążać za modą?

Sara