sobota, 31 maja 2014

"Autostopem przez życie" - Przemek Skokowski moją motywacją :)



Wczoraj uświadomiłam sobie, że nie jestem podróżniczką. Ba, ledwo mogę nazywać się turystką. Nie poznałam nawet malutkiego procenta świata i nie zgłębiłam de facto tajników żadnej kultury.

Ale jednocześnie zdałam sobie sprawę, że wszystko przede mną!

Do tak poważnych i życiowych refleksji skłonił mnie uroczy i zabawny chłopak, z ogromnym poczuciem humoru i potężnym dystansem do siebie. Gaduła. Przemek Skokowski, autor bloga Autostopem przez życie. Jeśli nie słyszeliście o nim wcześniej, to koniecznie musicie to nadrobić – moim planem na najbliższe tygodnie jest czytanie wpisów znajdujących się na tej stronie od samego początku – bo wiem, że warto.

O Przemku mogłabym opowiadać i opowiadać, mimo że poznałam go dopiero wczoraj. To zwykły (choć jego życie z pewnością nie jest zwyczajne!) chłopak z Gdańska, którego życiową pasją jest jeżdżenie autostopem i podróżowanie. Zwiedził Europę, przyszedł więc czas na Azję. Ruszył w podróż liczącą 20.000 kilometrów – start na naszym polskim wybrzeżu, meta docelowo w Indiach, jednak pod przymusem musiała zostać przesunięta na teren Birmy. Przemek spędził 100 dni poza domem, przeżywając miliony przygód na tej trasie, poznając ludzi, których zapewne nigdy by nie poznał, gdyby nie autostop. Mógł bezkarnie obserwować cudzoziemców – jak jedzą, jak śpią, jak żyją – nic nie było udawane, sztuczne ani odgrywane. Jego oczy mogły cieszyć się setkami zapierających w piersiach widoków, ale także obrazków, przez które serce się kraje. 

Wszystkie zdjęcia pochodzą ze stronki Imprezowy Toruń

Przemek zmotywował mnie i udowodnił, że marzenia naprawdę się spełniają. Ten frazes słyszy się na każdym kroku, ale jego opowieści uświadomiły mi, że można, naprawdę można. Nie potrzeba milionów banknotów i nie wiadomo jakich umiejętności. Trzeba tylko chcieć, a przy tym wydobyć z siebie takie cechy jak wytrwałość i odwaga. I otwartość! Łatwość w nawiązywaniu ludzkich kontaktów to niewątpliwy plus na trasie. Nierzadko zdarzało się tak, że cudzoziemcy, którzy brali Przemka na stopa, fundowali mu jedzenie czy nawet zapraszali do domu (w którym musiał później przez kilka godzin oglądać zdjęcia z podróży poślubnej, ale jak wielkim jest to wyrzeczeniem, jeśli za to można przespać się w dużo wygodniejszym, bardziej miękkim i cieplejszym miejscu niż w namiocie pośród stepów? Żadnym. Jeden z Chińczyków zapłacił nawet za cztery noce w pięciogwiazdkowym hotelu. Okazało się potem, że jego majątek liczony jest w miliardach dolarów.

Przemek o pisaniu bloga mówił mniej więcej tak: miałem dość opowiadania o swoich podróżach rodzicom i babci. Chciałem, aby inni ludzie się o tym dowiedzieli. Tak to wszystko się zaczęło. 




Autor bloga Autostopem prze życie jest także autorem książki o tym samym tytule, w której opisuje swoją ostatnią wyprawę i projekt Postcards from Europe, który polegał mniej więcej na tym, że będąc jeszcze w Polsce, Przemek poprosił swoich czytelników i znajomych o przesyłanie mu pocztówek z różnych miejsc na świecie. Na kartkach widniała krótka wiadomość do malucha z domu dziecka. Następnie Przemek odwiedzając kraje Azji (Rosję, Kazachstan, Kirgistan, Chiny, Laos, Tajlandię i Birmę), udawał się w niektórych z nich do domów dziecka. Tam dzieci wybierały kartkę, na którą chcą odpisać i formułowały wiadomość do nadawcy. Były z tym niezłe przygody – niektórzy chłopcy nie chcieli odpisać fanowi Realu Madryt, gdyż byli kibicami Barcelony, a inni młodzi koniecznie pragnęli napisać wiadomość do blondynki ;) Przemek po powrocie do Polski odesłał swoim znajomym pocztówki od dzieciaków. Inicjatywa świetna i – tak jak wspominał Przemek – czuł, ze robi coś więcej, że nie tylko zwiedza i jeździ stopem.
 



Jakie wnioski mogłabym wyciągnąć z prezentacji Przemka? Myślałam, że uwinie się w godzinkę. To był błąd tygodnia – facet nawijał przez dwie i pół godziny, co rusz rozśmieszając tłum. Naładował mnie pozytywną energią na najbliższe doby.

  • Ludzie na wschodzie są niezwykle gościnni. Czasami bardziej gościnni, gdy podarujesz im wódkę.

  • Biały człowiek to oznaka prestiżu. Jeśli biały wejdzie do danego sklepu w Chinach, oznacza to, iż ten sklep jest najlepszy. Genialna reklama dla sprzedawcy.

  • Nie trzeba znać ojczystego języka każdego kraju, aby móc się porozumieć. Przemek poradził sobie, znając angielski i umiejąc dogadać się po rosyjsku. Poza tym jeszcze w Polsce przygotował sobie list napisany chińskimi krzaczkami, który pokazywał kierowcom w Chinach. Zawierał on informację na temat jego osoby, zamiarów, planów itd. Dzięki niemu był przejmowany życzliwie.

  • Nie potrzeba także pięciocyfrowych kwot. Na taką ponad trzymiesięczną podróż wystarczyłoby 5000 złotych. Wizy, jedzenie, szczepionki, lotniczy bilet powrotny.

Najchętniej zaraz złapałabym jakiegoś stopa. Choćby do Gdańska! Od czegoś trzeba zacząć.

Słyszeliście wcześniej o Przemku? Co sądzicie o jeżdżeniu autostopem?

Uściski!

Sara


środa, 28 maja 2014

Czego nigdy nie zrobiłaby blogerka?



Blogerka – wiadomo, pracuje niczym kombajn, jest człowiekiem renesansu, oświecenia, romantyzmu. Blogerka to już nie hobby, to nie praca, to status społeczny! Zamiast oddychania pojawia się blogowanie, je się tylko po to, aby pstrykać zdjęcia na Instagrama, a pije tylko w kubkach z napisem określającym sprawowaną przez nas funkcję (księżniczka) albo pokazującym, gdzie spędzamy czas przed pracą, w czasie pracy i po pracy (Starbucks). Czego za żadne skarby nie zrobiłaby rasowa blogerka? O dziwo, trudno jest znaleźć odpowiedź na to pytanie. Blogerki biorą udział w kampaniach związanych z OFE, porzucają pracę na rzecz… pracy (w końcu blogowanie to też praca), krytykują autorytety. Zebrałam dla Was kilka zupełnie nieblogerskich zdjęć z ostatnich dni. 


Blogerka nigdy nie robi zdjęć graffiti.  Kiedy zobaczy takie ohydztwo na murze, w trybie natychmiastowym napisze do producenta środków czyszczących z prośbą o sfinansowanie jej chwalebnego czynu czyszczenia ścian z wątpliwej twórczości. Oczywiście później zadzwoni do swojego fotografa (chyba że z nim mieszka) i oznajmi mu, jaki termin jest akurat wolny w jej napiętym grafiku. W końcu ktoś musi rejestrować jej pracę na rzecz ludu. Blogerka jest jak modelka – pragnie pokoju dla świata i… to by było na tyle jeśli chodzi o konkrety.





Blogerka nigdy nie wybrałaby jako swojego pupilka kozy. A wiecie, jak ważnym dodatkiem dla ludzi ze świata blogosfery jest ich zwierzątko? Nieważne, czy to kundelek, czy rasowy kot. Nieważne, czy nosi ubranka, czy marznie. Pupil musi być.  Tylko czy koza się do nich zalicza? Ma kapelusz, to już stylowy plus. Tylko ten łańcuch na szyi… Zapewne nie zadowoliłby blogerek, które aspirują do uzyskania miana obrońców praw zwierząt.





Blogerka nigdy nie zrobiłaby sobie zdjęcia na torach.

I dobrze, bo to niebezpieczne i gimbusiarskie. Nie ta epoka.

Jest nadzieja.




Poprzedni post opowiadający o blogerskich zwyczajach znajdziecie tutaj. Z przymrużeniem oka. :)

Pozdrawiam Was i życzę dużo dystansu do siebie :)

Sara

PS Zachęcam Was do polubienia Sawatki na FB

niedziela, 25 maja 2014

Podrywający Amerykanin i nietrzeźwy Rosjanin


Aparat - balast i utrapienie czy nieodłączny towarzysz? 
Wydaje mi się, że jeszcze nigdy nie żałowałam tak bardzo, iż nie wzięłam aparatu. Chyba że pod niezabranie aparatu pociągniemy fakt wzięcia go z domu tylko… niedziałającego. Wtedy najgorszym wspomnieniem tego typu będzie wycieczka do Berlina (która była bardzo udana, a to niedopatrzenie można uznać za jej jedyną wadę). Jednak wczoraj nie wzięłam aparatu, udając się w inne miejsce. Z jednej strony była to decyzja doskonała – prawdopodobnie nie mogłabym czuć się tak swobodnie (czy można mówić o swobodzie w kilkutysięcznym tłumie?), pilnowanie aparatu i uważanie na niego absorbowałoby mnie bardziej niż oglądanie spektaklu, a próba przeciśnięcia się przez gromadę ludzi i trzymania za rękę mamy (rozdzielenie się w tym tłumie, podczas gdy jedna z nas nie miała telefonu, raczej nie przysporzyłoby nam radości) byłaby zdecydowanie utrudniona z aparatem w ręku albo na nadgarstku. Dlatego aparat mogłabym nazwać wczoraj balastem.

Ale z drugiej strony… Nie miałam możliwości udokumentować dla siebie (i dla Was!) niecodziennego wydarzenia... 
Najważniejsze, że pozostaną wspomnienia.

Wielka niewiadoma

Dawno nie brałam udziału w takim wydarzeniu. Takim. To znaczy jakim? Niebanalnym. Zaskakującym. Pozornie niezorganizowanym, a tak naprawdę idealnie zgranym. Zrobionym z wielkim rozmachem i jednocześnie dogranym we wszystkich szczegółach. Chwilami miałam poczucie, że znalazłam się w ogromnej metropolii, w której nocą miasto wcale nie śpi.
O czym mowa? O przedstawieniu, które wcale nie było reklamowane we wszystkich lokalnych gazetach i na wszystkich możliwych stronach o Toruniu. Właściwie dowiedziałam się o nim przez przypadek. Postanowiłam, że nie może mnie tam zabraknąć, mimo iż nie wiedziałam, czego się spodziewać. Wiecie, jak to jest z informacjami o danym spektaklu – kilka zachęcających uwag wskazujących na to, że czeka na nas prawdziwe show. Tylko problem w tym, że opisywane jest w ten sposób każde wydarzenie plenerowe. A różnice między nimi są kolosalne. 

W oczekiwaniu na niezapomniane...

Ale dobra, czas przejść do sedna. Skoro nie mam zdjęć, to muszę Wam to jakoś wynagrodzić, prawda? Spróbuję przenieść Was do Torunia na jakiś czas.

Był sobotni wieczór, niezbyt ciepły, właściwie większość ludzi zdecydowało się wyjąć kurtki z szaf. Niebo powoli zmieniało swoją barwę z granatowej na czarną jak smoła. Na toruńskiej starówce jak na razie niewielki tłum. Ludzie stoją w niedużych grupkach w różnych miejscach. Nie wiadomo, gdzie patrzeć, gdzie będziemy mogli cieszyć się najlepszym widokiem…

W końcu tłum zaczyna gęstnieć, a pośród widzów spragnionych wrażeń nietrudno zauważyć przebierańców z włóczniami, wymalowanych aktorów w spranych rajtuzach. Jeszcze łatwiej dostrzec… wehikuły czasu. A właściwie to zbitki drutów, przedziwne konstrukcje, które mają… wzlecieć. Przynajmniej tak zapowiada opis spektaklu. Nikt właściwie nie wie, co się będzie działo i wszyscy z zaciekawieniem się rozglądają. W końcu ludzie zaczynają ustawiać się wokół orkiestry na… traktorze. Zupełnie jak w Samych Swoich. Punktualnie o 22:30 zostajemy powitani i to w kilku językach, orkiestra chwyta za instrumenty, a na balkonie ratusza pojawiają się tajemniczy jegomoście grający na trąbkach. Po chwili główny prowadzący oznajmia po angielsku (tego wieczoru pełniłam rolę tłumacza mojej mamy, duma mnie rozpiera), co nas czeka. Wielka rywalizacja przybyszów z pięciu krajów. Historyczne wydarzenie. Której maszynie uda się wzlecieć w powietrze? Kto okaże się najlepszym pilotem?

Cechy narodowe? Trudne do ukrycia ;)

Wokół widzów kręcili się statyści, jak nazwałam ich w swojej głowie, z palącymi się włóczniami. W końcu maszyny po prostu… wjechały w tłum. Momentami brakowało centymetrów, aby komuś przejechały po palcach. Na szczęście ochrona czuwała nad wszystkim. Uczestnicy zmagań to Francuzi, Anglicy, Rosjanie, Amerykanie i Niemcy. Każdy z nich zaprezentował swój pojazd, a także swoje wdzięki na specjalnie przygotowanej scenie. Muszę przyznać, że poszczególne narody zostały przedstawione, a może wręcz sparodiowane, w idealny sposób. W szczególności Rosjanie – nie rozstawali się z buteleczkami. Nie tylko regularnie przytykali je do ust. Ich zawartości używali również jako środka do mycia się. :) Niemcy z kolei odegrali rolę służbistów. 


Adrenalina, rywalizacja i... flirt

W końcu tłum ruszył za maszynami. Jechały one główną ulicą Starego Miasta, biorąc na pokład co chwilę kogoś z widzów. Uczestnicy konkursu zabiegali o względy publiczności na wiele różnych sposobów – całując ich, popisując się, tańcząc, robiąc fikołki… Tylko Rosjanie wydawali się nie interesować obserwatorami, a jedynie tym, co mieli w buteleczkach.
Amerykanin regularnie wjeżdżał w tłum, czym pokazywał swoje nieogarnięcie. Jednak to do jego maszyny masowo lgnęły kobiety.

Przewodniczący zmagań po drodze do mety pozdrowił Kopernika, wysłał kilka iskrzących się balonów w powietrze. Orkiestra tymczasem nie przestawała grać.


Wolny jak ptak

Gdy po godzinie maszyny dotarły na Rynek Nowomiejski, przyszedł czas na to, na co wszyscy czekali: lot. Niestety, w powietrze poszybowała zaledwie jedna maszyna i to, o dziwo, po oficjalnym zakończeniu konkursu. Wcześniej kilka z nich się rozwaliło, były nawet ofiary śmiertelne (niezapomniany moment: obserwowałam aktora grającego Amerykanina zjeżdżającego ze swoją maszyną po równi pochyłej, a następnie widziałam rzuconą na scenę sporej wielkości kukłę, mającą udawać jego zwłoki. Z mamą prawie padłyśmy ze śmiechu.)


Święto teatru
Przedstawienie miało miejsce w ramach Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Kontakt i nosiło tytuł Ogniste ptaki. Faktycznie, ognia nie zabrakło, podobnie jak petard, konfetti, muzyki i zabawy. Podczas sobotniego wieczoru czułam się jak na paradzie, koncercie i sylwestrze w Sydney jednocześnie. Właśnie za takie wydarzenia kocham moje miasto.

Sara

PS. Odsyłam Was do cudzych zdjęć. Robię to z bólem serca, ale musicie, po prostu musicie zobaczyć, jak to wyglądało :)
TUTAJ

piątek, 23 maja 2014

Trochę bliżej nieba



Niedobrze jest patrzeć na świat z góry – to zasada wpajana od najmłodszych lat. Czasami jednak… warto. Aby dostrzec piękno. Wcale nie swoje.
  



Na wieżę ratusza wchodziłam już trzeci raz. Do trzech razy sztuka mawiają, a co zdarzy się jeden raz, niekoniecznie wydarzy się drugi, ale jeśli już wydarzy się drugi raz, to na pewno zdarzy się i trzeci. Udowadniając oba te powiedzenia, wspięłam się po 174 stopniach, naprawdę wąskich i krętych schodów, gubiąc po drodze na chwilę but (na szczęście podał mi go przemiły pan), aby podziwiać Toruń przed godziną 22. Wejście wcale nie jest takie łatwe. Nie myślę tu bynajmniej o kondycji lub jej braku, wygodnych butach (szpilki – odpadają. Oby nawet Wam to do głowy nie przyszło. Klapki też odradzam). Jest to sprawdzian z kultury osobistej. Wepchniesz się na chama, czy przepuścisz ludzi schodzących z góry? Będziesz rozpychał się łokciami, czy kulturalnie wciągniesz brzuch, kiedy ktoś zdecyduje się przejść obok Ciebie?







Nad miasto nadciągała noc, a wierzcie mi, że oświetlony Toruń wygląda przepięknie – jak pewnie większość miast, których iluminacje sprawiają, że w danym miejscu zakochujemy się właśnie nocą. 






Nie co dzień podziwiamy świat z wysokości 40 metrów A szkoda. Można wówczas zobaczyć miasto z wielu perspektyw i na chwilę wpaść w kompleksy. Dlaczego? Okazuje się, że wcale nie znaliśmy go tak dobrze bądź też nie byliśmy świadomi jego wielkości. Lub – zupełnie na odwrót – możemy poczuć się jak pan i władca, mając miasto u swych stóp. Niezależnie od tego, na jaką rolę się zdecydujecie, punkty widokowe – szczególnie te położone wysoko, to zawsze świetna okazja, aby spojrzeć z góry. Bezkarnie.

Co ciekawe wieża powstała ponad 700 lat temu. Według legendy symbolizuje ona jeden kalendarzowy rok, zaś dwanaście sal w ratuszu – dwanaście miesięcy, a liczba okien podobno równa jest liczbie dni w roku… A co z rokiem przestępnym? – zapytacie. Legenda głosi, że kilka wieków temu dorabiano jedno okienko, aby wszystko się zgadzało.




Innym punktem widokowym, niestety położonym niżej niż wieża ratusza, jest taras na dachu Centrum Sztuki Współczesnej. Widoki jednak – marne. Szczególnie teraz, gdy z jednej stronyy zobaczymy wyłącznie dźwigi i rozkopy.





Warto patrzeć z góry? Warto. Tylko nie na kogoś. Nawet jeśli jest niższy, usiądźcie ;) A na miasto? Zawsze! Nie bójcie się braku windy. 

Buziaki!
Sara