niedziela, 29 czerwca 2014

Ogrom szczęścia i radości na Festiwalu Kolorów w Toruniu



Musiałam. Po prostu musiałam to zrobić.

Pierwotnie nie planowałam na dzisiaj wpisu. A jutrzejszy miał wyglądać zupełnie inaczej. Jednak przepełniona endorfinami, doładowana na kolejne tygodnie pozytywną energią, wypełniona radością stwierdziłam, że podzielę się z Wami, co było taką ładowarką. :)

Okazało się, iż nie trzeba wcale lecieć do Indii i lawirować na ulicy między krowami, aby móc przeżyć iście magiczne, naprawdę kolorowe (dosłownie i w przenośni) chwile.

O czym mówię? O Festiwalu Kolorów w Toruniu! Wszystko było zaplanowane doskonale: data – początek wakacji, dzień – ciepły, ale nie za gorący (chociaż w moim słowniku pojęcia zbyt upalny nie znajdziecie, ale wiecie, o co chodzi - było czym oddychać:)), miejsce – tuż nad Wisłą i mimo iż wiele osób pytało, jak tam trafić, to w końcu pojawiły się setki, a nawet tysiące uśmiechniętych ludzi w różnym wieku (po trzydziestce i czterdziestce też!), o różnej posturze. Różniło nas wszystko, a połączyła świetna zabawa. :)

Londyńskim autobusem na Festiwal Kolorów? A czemu by nie?



Nikt nie przejmował się tym, jak wygląda – chyba że martwił się, iż nie jest wystarczająco umorusany i kolorowy. :) Ludzie uśmiechali się do siebie, robili sobie nawzajem zdjęcia (mnóstwo! Na Instagramie i FB zostałam dosłownie zbombardowana radosnymi ujęciami brudnych twarzyczek). Fotografie pstrykane były także ze sceny i… z powietrza! Specjalne UFO uwieczniło i tych machających, i tych skaczących i rzucających proszek. Kogo tam nie było! Widziałam połowę mojego liceum. Wszyscy przyszli, aby powitać lato w kolorowy sposób.





Chociaż proszek kosztował, to ludzie nie skąpili kasy na woreczki. Różowy jak owocowe landrynki, czy taki w kolorze bezchmurnego nieba albo energetyczny zielony – te i inne barwy widoczne były na twarzach, dłoniach, spodniach, dekoltach, włosach, chodnikach, WSZĘDZIE! Po powrocie do domu i kąpieli woda stała się... fioletowa.

 
Brutalnie obrzucona :)



DJ i zespoły zachęcali do zabawy, pod sceną zebrał się spory tłum. Wszystkie ręce były w górze, a w kulminacyjnym momencie w powietrzu, oprócz rąk, unosiły się ogromne tumany… nie, nie kurzu, kolorowego proszku! Nie mogłam przestać się śmiać, nawet wtedy gdy proszek wpadał mi do oczu. Zapewne na długo pozostaną w mej pamięci słowa dziewczyny, który odwróciła się do mnie i mojej przyjaciółki i powiedziała: A co tak na niebiesko?, jednocześnie obsypując nas proszkiem.



Nie zapomnę także spojrzeń, uśmiechów i pytań przechodniów, które usłyszałam podczas powrotu do domu. Zaciekawieni ludzie zastanawiali się, gdzie ma miejsce tak niecodzienna impreza, na czym polega i… cieszyli się, że są osoby, które chcą w tym uczestniczyć i często podsumowywali rozmowę słowami: Oby więcej takich imprez w Toruniu. Jeden z przechodniów, chyba pijaczyna, zaskoczył mnie pytaniem, raczej retorycznym: Taka ładna dziewczyna, po co się pomalowałaś? Szkoda że nie odpowiedziałam mu: Aby wyglądać jeszcze ładniej.




Taka relacja, bez ładu i składu, ale emocje wciąż są żywe. Patrząc bardziej racjonalnie i wyciągając wnioski na przyszłość: następnym razem trzeba włożyć na siebie wygodniejsze ciuchy. Tym razem ubrałam się w rzeczy, których nie było mi szkoda - pozostawała pewna doza niepewności, czy plamy da się sprać. Na szczęście tak :) Nie było mi jednak szczególnie wygodnie, jeszcze z torebką... W przyszłym roku -  żadnych torebek!

Nie wyobrażam sobie lepszego rozpoczęcia wakacji! A Wy? Byliście kiedykolwiek na Festiwalu Kolorów? Może w innym mieście? Czy ta impreza też wywarła na Was tak pozytywne wrażenie? Niesamowite, ile wspaniałych emocji może dostarczyć kolorowy proszek... :)

Ściskam!
Sara

sobota, 28 czerwca 2014

Ciechocinek dla bogatych



Nadszedł czas na powitania i pożegnania. Żegnamy Wilno (aż na jeden wpis :)), witamy Druskienniki. Żegnamy pierwszą klasę liceum, a witamy dwumiesięczne wakacje. Żegnamy ślęczenie nad podręcznikiem od przedmiotu, który nigdy w życiu nie przyda nam się w codziennym życiu i witamy czytanie tego, na co tylko przyjdzie ochota i oglądanie filmów, na które nigdy nie było czasu w roku szkolnym. Zrobiłam to już na moim fanpage’u, ale z chęcią powtórzę: udanych wakacji, kochani! Już niedługo czekają nas, mam nadzieję, pełne słońca posty, a tymczasem chciałabym jeszcze przez chwilę poopowiadać Wam o Litwie. Tym razem Ciechocinek dla bogatych, czyli Druskienniki. 






Zahaczyliśmy o to miasto w drodze powrotnej. To właśnie tutaj miała na nas czekać największa atrakcja wycieczki – aquapark. Po tym jak wtargnęłyśmy na jego teren z koleżankami w poszukiwaniu toalety, udaliśmy się na spacer po mieście. Druskienniki właściwie nie są miastem do zwiedzania – a przynajmniej nikt nam nie przedstawił ich w ten sposób. To miejscowość, do której przyjeżdżają ludzie nie tylko z Litwy, ale z całej Europy, aby wypocząć, poodychać świeżym powietrzem, pospacerować brzegiem Niemna, wydać pieniądze w licznych hotelach, kawiarniach i leczyć, co tylko się da, w sanatoriach. Śmiałam się, że to Ciechocinek dla bogatych, co wcale nie było ujmą dla Ciechocinka – lubię to miasteczko i swego czasu odwiedzałam je dość często. Właściwie to chyba zdjęć z tego uzdrowiska na blogu jeszcze nie było – wszystko przed Wami (i przede mną :))




W Druskiennikach doświadczyłam chwilowego wypalenia twarzy. Kiedy wzięłam trochę wody ze źródełka, którego zawartość soli to około 50%, poszłam za radą pani przewodnik i obmyłam nią twarz. Miała być gładka, jędrna, cudowna, aksamitna itd. Wody nie wolno było pić, można było albo wypłukać nią gardło, albo przetrzeć twarz. Zawartość soli dało się wyczuć w momencie, gdy poczułam ostre pieczenie… Na szczęście minęło szybko. Tylko moja twarz wcale nie wypiękniała. Za mało wody, haha.






Aquapark w Druskiennikach dla mnie był atrakcją idealną. Od lat razem z rodzicami i moim młodszym bratem jeździmy po różnych aquaparkach, nie tylko tych polskich i… porównujemy. Na liście odhaczony mamy już Sopot, Kraków, Darłowo, Tropical Island pod Berlinem, Warszawę, Liberec w Czechach, Pluski koło Olsztyna, Wielką Nieszawkę koło Torunia i… na pewno o czymś zapomniałam. :D W każdym razie Druskienniki okazały się aquaparkiem przyjaznym dla wszystkiego i wszystkich, oprócz mojej głowy, która ucierpiała, ale tylko i wyłącznie przez moją głupotę. 




Ów Aquapark to nie tylko baseny, ale też jacuzzi i… sauny! Z chęcią przygarnęłabym taką jedną do domu. W Druskiennikach rozkoszowałam się pełnią relaksu w dwóch saunach – w jednej temperatura wynosiła 45°, w drugiej natomiast 75°. W obu czułam się wspaniale i z nieopisaną przyjemnością wdychałam zapach drewna. Po saunie natomiast czas na propozycję dla odważnych: możliwość wylania na siebie wiadra lodowatej wody. :) Co podobało mi się w parku wodnym, to fakt, iż można mknąć w dół zjeżdżalni na  pontonach. W pojedynkę albo w parach, aby było raźniej. Nawet ja zdecydowałam się na najbardziej ekstremalną zjeżdżalnię. Nie zrezygnowałam nawet wtedy, gdy w kolejce otaczali mnie sami dobrze zbudowani mężczyźni. Pomyślcie, ja, szczupła i próbująca nie wyglądać na przerażoną blondynka i grupa facetów typu maczo. Zjeżdżalnia okazała się szybka, w pewnym momencie stwierdziłam, że jest za szybka i… podniosłam się, płacąc za to potężnym guzem. 




Aquapark opuściliśmy zmęczeni, wręcz padnięci, ale uśmiechnięci od ucha do ucha. Do granicy pozostało kilkadziesiąt kilometrów...

Mam nadzieję, że odpoczniecie w ciągu najbliższych dwóch miesięcy chociaż trochę! A pracujące osoby – trzymajcie się i byle do urlopu. Buziaki!

Sara

czwartek, 26 czerwca 2014

Państwo w państwie, czyli Republika Zarzeczańska



Chciałabym wrócić do Wilna. To może zadziwiające stwierdzenie po tym, jak nazwałam to miasto najbrzydszą europejską stolicą, jaką widziałam. Chciałabym tam wrócić tylko w jednym celu, aby zobaczyć jedno miejsce, a właściwie jedno… państwo. Republikę Zarzeczańską. Już sam fakt, że w stolicy jednego państwa, znajduje się inny kraj, sprawia, że człowiek ma ochotę się tam udać.
Wyobraźcie sobie, że mieszkacie w kraju, który dopiero co wyswobodził się ze szponów Matuszki Rosiji. Uznajecie siebie za artystów i chcecie przebywać z osobami równymi sobie. Wpadacie na pomysł, aby założyć państwo. Kto ma być pomysłodawcą stworzenia nowej republiki, jak nie Wy? Pojawia się problem, mianowicie: terytorium. Gdzie znajduje się idealne miejsce, kipiące kreatywnością, pomysłowością albo wręcz przeciwnie – takie, w którym wiele jest jeszcze do zrobienia i tylko wena artystów może temu pomóc? Padło na Zarzecze – niegdyś będące przedmieściami Wilna, ostoją rzemieślników i kupców, a następnie miejscem schadzek artystów. 





1 kwietnia 1997, czyli w dzień tak poważny jak każdy inny, Republika Zarzeczańska oficjalnie zaczęła istnieć. Powstała konstytucja z iście groteskowymi prawami (ale to nadal konstytucja!). Oto kilka z nich:
  • Człowiek ma prawo mieszkać nad Wilenką, a Wilenka przepływać obok człowieka.
  • Kot nie ma obowiązku kochać swego pana, ale powinien pomóc mu w trudnej chwili.
  • Człowiek ma prawo być niekochany, ale niekoniecznie.
  • Człowiek ma prawo umrzeć, ale nie jest to jego obowiązkiem.
  • Człowiek ma prawo obchodzić swoje urodziny albo ich nie obchodzić.
  • Człowiek ma prawo uświadomić sobie swoją małość i wielkość.
I wiele innych praw, które należy wziąć pod uwagę, gdy jest się obywatelem Republiki Zarzeczańskiej. Nota bene kraj ten ma swoich ambasadorów, prezydenta, hymn… Rząd obraduje w knajpce. Przynajmniej nie stwarza pozorów jak niektóre rządy.


W czasach sowieckich Zarzecze stało się dzielnicą brudną i zaniedbaną, ale na szczęście artyści sprawili, że to miejsce odżyło. Jest tam kolorowo, przytulnie, uliczki wiją się między kamieniczkami, gdzieniegdzie można usłyszeć pianie koguta. To dzielnica zupełnie różniąca się od pobliskiej starówki – cicha, z licznymi galeriami i kawiarenkami. Obrazy oraz rzeźby znajdują się nie tylko wewnątrz budynków, ale również na zewnątrz. Można więc wybrać się na spacer, a przy okazji poobcować trochę ze sztuką.



Jeśli chcecie przytrzymać ukochaną osobę jak najdłużej przy sobie, koniecznie jedźcie do Wilna i zawieście kłódkę na Moście Zakochanych, przez który możecie dostać się do Republiki Zarzeczańskiej, a następnie wrzućcie kluczyk do Wilenki. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że Wasz związek przetrwa. W końcu komu by się chciało wracać do Wilna i rąbać kłódkę?!
W Wilnie możemy czuć się prześladowani przez Mickiewicza, na Zarzeczu natomiast znajdziemy ślady Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, poety mieszkającego tam wraz z żoną Natalią. Mam wrażenie, iż artysta ten mógłby przyczynić się do powstania jeszcze zabawniejszej i paradoksalnej konstytucji, gdyby tylko dożył tych czasów. 





Właśnie takie miejsca uwielbiam odkrywać i zwiedzać, dlatego bardzo żałuję, że nasza wycieczka nie miała w planach wędrówki ulicami Zarzecza… W chęcią poodychałabym powietrzem przepełnionym zapachami farby, wyobraźni i dystansu do świata.

Buziaki!
Sara


P.S. Oczywiście z powodu braku zdjęć pokazujących piękno Zarzecza i jednocześnie nadmiaru fotografii z pozostałych części Wilna, postanowiłam pokazać Wam, co udało mi się zobaczyć w tej stolicy oprócz kościołów i tabliczek z nazwiskami poetów z poprzednich wpisów.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Konradzie, dlaczego mnie prześladujesz?



Lektury. Książki często znienawidzone nawet przez tych, którzy nie wyobrażają sobie dnia bez przeczytania choćby kilku stron, nieważne, czy na tablecie, smartfonie czy tradycyjnie - w wersji papierowej. Nawet jeśli książka mogłaby zaciekawić większość uczniów, to tak się nie dzieje, gdyż jest ona lekturą, czyli przymusową pozycją, z którą trzeba, a przynajmniej wypada się zapoznać, jeśli jako tako chcemy zdać maturę. Czytanie lektur to czasami prawdziwy wyścig z czasem, w dodatku wygrywa się go sporadycznie. Często trudno czerpać z czytania lektur jakąkolwiek przyjemność, kiedy gdzieś w tyle głowy jakiś uporczywy głos każe nam się skupić na najdrobniejszych, czasami nawet nieistotnych dla fabuły szczegółach, tylko po to, aby później zaliczyć sprawdzian ze znajomości treści na piątkę. 




Jednak niektóre lektury… są naprawdę trudne do przetrawienia. Nie dość, że momentami ma się wrażenie, że autor nie tylko tworzył swe dzieło na jakichś mocnych prochach, to jeszcze zachciało mu się konkurować z mistrzem Yodą. Wydaje mi się, że część lektur należałoby przeczytać kilka razy – najpierw, aby zapoznać się mniej więcej z fabułą, potem aby spróbować coś zrozumieć, a pod koniec aby podjąć próbę interpretacji… Często mizerną.

Ale! Nie chciałam Wam tutaj narzekać na to, jak trudno mi przetrawić Dziady. :) Literatura, mimo wszystkich opasłych, nie zawsze wyglądających przyjaźnie, tomiszczy, które widnieją na liście lektur, odgrywa ważną rolę w moim życiu, a motto: Jeden dzień bez książki, to cały wiek w ciemnocie, jak najbardziej wpisuje się w moje przekonania. Dlatego w Wilnie z przyjemnością zerkałam na ślady pozostawione przez wybitnych polskich twórców.


Wilno, miasto, które nieuchronnie kojarzy się z epoką romantyzmu. To tam mieszkał i tworzył Mickiewicz. Wielki poeta, którego wiersze mogłabym pochłaniać wzrokiem i sercem całymi dniami i którego dramaty sprawiają, że mam ochotę płakać z bezsilności i ubolewać nad tempem mojego czytania. Szukaliśmy jego śladów, podążając uliczkami Wilna.

W muzeum Mickiewicza przemiła przewodniczka najpierw sprawdziła naszą wiedzę, pytając o pierwsze słowa Pana Tadeusza, następnie nauczyła nas kilku zwrotów w języku esperanto i języku koreańskim, podając tytuł jednego z największych dzieł Mickiewicza w tychże językach. Pokazała nam meble, na których siedział bądź tworzył poeta (miałam nadzieję, że spłynie tam na mnie wena, ale nie jestem pewna, czy tak się stało…). Nie mogłam się oprzeć i mam, mam! zdjęcie z Adamem. Wiecie, że pisał jak kura pazurem, a kaligrafowanie było dla niego bolączką? ;)






A wracając do Dziadów…Przebrnęłam przez pierwsze dwie sceny, ale cichosza, nadrobię to przed wrześniem! Na Litwie widzieliśmy budynek, w którym przetrzymywany był Mickiewicz, a także celę Konrada, Widma, Gustawa, człowieka z roztrojeniem jaźni… Niestety, tylko od zewnątrz.




Wilno to miasto kościołów, ale także… artystów. Bo oprócz Mickiewicza, swe ślady zostawił tu Czesław Miłosz, Józef Ignacy Kraszewski, a także Juliusz Słowacki.





Stolica Litwy, tak na nią narzekam, a tyle mam Wam o niej do opowiedzenia! Spodziewajcie się jeszcze jednego wpisu, tym razem pół żartem, pół serio.

Ściskam!

Sara
 

P.S. Jestem ciekawa przez jakie lektury nigdy nie udało Wam się przebrnąć, jakie uwielbialiście, a na jakie nie mogliście nawet patrzeć? Ja zdradzę Wam, że w podstawówce nie przeczytałam Szatana z siódmej klasy, za to uwielbiałam Dzieci z Bullerbyn, wzruszała mnie Mała Księżniczka. W gimnazjum podjęłam wyzwanie przeczytania wszystkich zadanych lektur. Prawie mi się udało, jedynym wyjątkiem stało się Quo vadis, które, jako powieść historyczna, czarowało moje powieki w taki sposób, że momentalnie stawały się podejrzanie ciężkie. W liceum jak na razie… nadążam. Część III Dziadów po tygodniu omawiania nadal pozostała nieprzeczytana, ale chyba dla czystego sumienia zapoznam się z tym dziełem polskiej literatury romantycznej w wakacje. :)