środa, 30 lipca 2014

Nie wchodźcie na żubra w sukience



Już na początku wakacji zaplanowałam sobie, że nie mogę ich zmarnować. Po prostu nie mogę. I nie mają to być tylko puste słowa – muszę coś robić. Stworzyłam listę, o której opowiem Wam pod koniec lata, na której wypisałam mnóstwo rzeczy, które chcę zrobić w czasie tych dwóch miesięcy. Już Wam się pochwalę, że sporo udało mi się wykonać, nie ma mowy o słomianym zapale, co więcej – do listy ciągle dopisuję nowe punkty, bo pomysłów mi nie brakuje. Jedną z części spisu był wypad do zoo, chociaż może zoo to zbyt duże określenie, ale ja wolę je nazywać w ten sposób, mimo że na próżno szukać tam żyraf i słoni, a największym zwierzęciem jest żubr. :) Toruński ogród zoo botaniczny, bo tak brzmi jego pełna nazwa, odwiedzałam od dziecka. Pamiętam, że kiedyś tradycją było spacerowanie po ogrodzie wraz z moją babcią, w czasie wakacji. Przyjeżdżałam do niej na kilka dni i wycieczka do ogrodu po prostu nie mogła się nie odbyć. W tym roku do zoo z babcią poszedł mój młodszy brat, a ja spędziłam tam przedpołudnie z przyjaciółkami. 




Kiedyś do ogrodu poszłam także z moim kolegą, który przez następne kilka tygodni miał ze mnie niezły ubaw, mówiąc, ze podrywałam żubra. Tak właściwie to on próbował ze mną flirtować, non stop cmokając! :) Tym razem żubr był zajęty innymi dziećmi zwiedzającymi.

Oprócz żubrów koniecznie trzeba zajrzeć, jak miewają się niedźwiadki (do niedawna tylko jeden osobnik, od jakiegoś czasu jednak nie cierpi on już z powodu samotności, bo przywieziono mu partnerkę :)). Niestety, nie uchwyciłam na zdjęciu ani jednego z nich. Pewnie smacznie spały sobie w ten upał. 


 



Jako że dysponowałyśmy specjalną karmą (którą swoją drogą można kupić za jedyne 2 złote przy kasie, a to jednak dodatkowa atrakcja i radość), nakarmiłyśmy zwierzęta wyglądające jak kozy, ale tabliczka głosiła, że to owce… Przyznaję, że bałam się, iż zostanę trącona rogiem, ewentualnie kopytem, ostatecznie ugryziona, ale nic takiego się nie stało. Jedyne czego mogłam się obawiać to obślinienie. :)




Koniec końców okazało się, że z zoo mam więcej zdjęć z figurami zwierząt niż z prawdziwymi istotkami…No, prawie. Ale kangur przyciągał mnie swoją torbą, do której się nie zmieściłam, a żubr miniskałką wspinaczkową. Tylko pojawił się jeden kusy, ciasny, obcisły i krótki problem – moja sukienka. Może i ma bajeczny, błękitny kolor, ale na wspinanie na żubra to się nie nadaje… Więc rada na przyszłość - jeśli zamierzacie usiąść na grzbiecie żubra, nie róbcie tego w sukience. W środku żubra wylądowała więc moja przyjaciółka, a ja zadowoliłam się zdjęciem obok niego. Swoją torebkę zawiesiłam mu na rogu – trochę stylu nikomu nie zaszkodzi. :)







Dla mnie ogrody zoologiczne czy zoobotaniczne nigdy nie uchodziły za miejsca, w których zwierzaki cierpią. Teraz właściwie mają one tam coraz lepsze warunki. Ogrody często są jedyną ostoją gatunków mocno zagrożonych. Gdyby nie one, być może listę, na której figuruje tur, gołąb wędrowny czy wilk workowaty, powiększylibyśmy o kilkanaście bądź kilkadziesiąt gatunków. Poza tym każde zoo stara się, aby w jak najbardziej przystępny sposób przekazać wiedzę o zwierzętach, nawet tym najmłodszym. Zapewne nigdy nie uda mi się ujrzeć pandy na wolności, ale dzięki zoo mogę spełnić marzenie zobaczenia jej. I być może właśnie dzięki zoo będziemy mogli oglądać ten gatunek jeszcze przez wiele lat.





A jakie Wy macie wspomnienia z chodzeniem do zoo? Które polskie zoo polecacie?

Sara

poniedziałek, 28 lipca 2014

Wojna z wakacyjną nudą #3



Jako że tylko najtrwalsi i najbardziej cierpliwi oraz moja mama docierają do końca posta, chciałabym już na początku podziękować Wam za tak wielki odzew, jeśli chodzi o moje wygibasyna drabinie i liczenie pocztówek. Cieszę się, że spodobała Wam się moja kolekcja, dziękuję za wszystkie komentarze, setki wyświetleń, kilkadziesiąt lajków na grupach postcrossingowych. Kilka godzin nie poszło na marne, a ja miałam wrażenie, że w jakiś sposób zbliżyłam się do Was, w szczególności do tych, którzy także zbierają pocztówki. Kolekcje niektórych z Was są o wiele liczniejsze i na pewno macie wśród swoich skarbów prawdziwe perły. Nie perełki, ale perły. Dlatego gratuluję Wam wszystkim wytrwałości i życzę wielu wspaniałych niespodzianek w skrzynce! A teraz przechodzimy do sedna sprawy, zrobi się o wiele ostrzej, w końcu co poniedziałkowa walka musi się odbyć...



Do przeczytania - PS Kocham cię

Wychodzę z założenia – najpierw książka, później film. To jednak ta pierwsza forma rozrywki niesie za sobą mnóstwo korzyści takich jak wzbogacenie słownictwa, rozbudzenie wyobraźni, no wiecie, znacie to wszyscy i ja w to głęboko wierzę + po prostu kocham zatracać się zupełnie w słowach znajdujących się na papierze i przenieść na moment, ewentualnie pięć momentów, do innego świata. Filmy często… zawodzą. Niestety. Tak mnie zirytował film PS Kocham cię, że męczyłam wszystkich w domu pytaniami: Dlaczego? W jakim celu scenarzyści tak zmieniają fabułę? Mogę zrozumieć pominięcie niektórych wątków – OK, nie zmieściły się, może nie wydawałyby się na filmie aż tak porywające, nie pojmuję za to zupełnie zmiany. Dlaczego jeśli bohaterowie mieszkali w Dublinie, to w tym Dublinie nie mogli zostać, tylko trzeba było ich przenieść do mieszkania w Nowym Jorku? No po co? Co to komu? Czyżby taniej było nakręcić film w Stanach? Nie chce mi się w to wierzyć…

I o ile Hilary Swank bardzo mnie drażniła jako aktorka, to film obejrzałam do końca i niewątpliwie były w nim cudowne momenty. Ale to jednak książka okazała się mistrzostwem, chociaż niektórzy mogą pod koniec mieć już dość nieustannego zadręczania się głównej bohaterki… Ja jednak składam pokłony autorce, że wpadła na tak genialny pomysł, jakim jest tajemnicza lista (bez spoilerów!). Ach, i nie wiem, jak Wy, ale ja podczas czytania książek, w których ktoś umiera, nieważne czy na początku, w środku, czy tuż przed epilogiem, zawsze mam nadzieję, że ta osoba się… odrodzi. W końcu to tylko fikcja. Skoro w prawdziwym świecie to niemożliwe (no chyba że wyznajemy buddyzm), to może chociaż w książce…? Ale przyznam Wam się, że zazwyczaj moje nadzieje są złudne, a pragnienia reinkarnacji, zombie albo po prostu słów: On tak naprawdę nie umarł zwykle się nie spełniają.



Do zapamiętania - zmarszczki na twarzy nie byłyby problemem, gdyby wszyscy je mieli w tym samym czasie. (Elżbieta Grabosz)

Czy można było to ująć lepiej?


Do obejrzenia - PS Kocham cię i Lassie (1994)

Jeśli nie czujecie niechęci do Hilary Swank, to oczywiście polecam Wam PS Kocham cię (chociażby dla wspaniałych krajobrazów irlandzkich). A jeżeli nie pora na komedie romantyczne, to, zupełnie nieprofesjonalnie, polecę Wam kolejny film ze zwierzęciem w roli głównej. Lassie z 1994 roku. Podobno jedna ze starszych wersji jest jeszcze lepsza, istnieje również wersja z 2005 roku (ta najpopularniejsza, tj. najczęściej emitowana w telewizji). Dajcie znać, jeśli widzieliście którąś z nich, dla mnie ta, którą udało mi się obejrzeć, zupełnie przypadkiem w sobotni poranek, jest delikatnie wzruszająca. Przewidywalna, ale chyba przynajmniej jeden film o Lassie wypada mieć na swoim koncie. :) Komentarz mojej mamy do tego filmu: Piękny pies, ale nie chciałabym mieć takiego w swoim domu. Taak, oczami wyobraźni widzę jak sierść collie pozostawia po sobie ślady we wszystkich zakamarkach. Ale taki jej urok.

źródło: wallpaperswide.com

Do posłuchania- Te es fou


To bardzo nieprofesjonalne z mojej strony (znowu!), że polecam Wam piosenkę tego samego zespołu, co dwa tygodnie temu ale mam nadzieję, że wybaczycie mi to, gdy posłuchacie. Obowiązkowo oglądając teledysk. Za pierwszym razem wydaje się chaotyczna i nielogiczna, pomyślicie, że to jakiś słaby David Guetta, za drugim spróbujecie tupać (niepostrzeżenie) stopą do rytmu, a za trzecim nie będziecie mogli się doczekać czwartego i piątego powtórzenia.






Jak zawsze czekam na Wasze pomysły na pokonanie nudnych momentów w czasie upału albo letniej burzy!

Sara

piątek, 25 lipca 2014

14 metrów kwadratowych pocztówek



Dobrze, że są wakacje, bo czasami mam wrażenie, że blog to naprawdę praca na pełen etat, nieważne, czy ma się piętnastu, sześćdziesięciu, czterystu czy pięć tysięcy obserwatorów i czy lajki na FB liczą się już w tysiącach, czy jeszcze w setkach – jeśli wkładamy w tworzenie strony całe serce, to często przygotowywanie postów i opieka nad blogiem zajmuje nam wiele godzin… Ale dla mnie to tylko i wyłącznie powód do radości. :) Wczoraj kilka godzin poświęciłam na przygotowanie tego właśnie wpisu, klękając, kucając, wyginając się, licząc (ale kalkulator też poszedł w ruch), pojawiła się także… drabina. Co zmajstrowałam, pewnie się zastanawiacie?




Otóż… od dawna zastanawiałam się, ile pocztówek uzbierało się już w moich kopertach (dla przypomnienia – swoje skarby trzymam w kopertach, na każdej z nich widnieje nazwa kraju – nadal twierdzę, że to nieidealny sposób, ale nie mam pomysłu i chyba talentu, aby go zmienić…). Liczyłam pocztówki już wcześniej kilkakrotnie , ale moja kolekcja ma się dobrze i, co ważne, żyje i rośnie, więc co jakiś czas przybywa jej centymetrów. :) Skoro już przeszliśmy tak gładko do miar, to może powiem Wam, ile mam tych pocztówek: jakieś 14 metrów kwadratowych. :D
 



Postanowiłam ułożyć wszystkie pocztówki, jakie mam, na wcześniej odkurzonym dywanie, przedtem pieczołowicie je licząc (z podziałem na kraje). Nie spodziewałam się, że zajmą tak dużą powierzchnię.  Pierwotnie planowałam sfotografować je, po prostu wchodząc na krzesło. Okazało się, że nie starczy już na nie miejsca, wymyśliłam więc, że skorzystam z ramion taty, ale po zadanym mu pytaniu: „Tatuś, a dasz radę wziąć mnie jeszcze na barana?”, dostałam propozycję przyniesienia… drabiny. I tak pstrykałam  zdjęcia moim kartonikom, będąc bliżej sufitu niż kiedykolwiek.




No dobrze, to ile mam tych pocztówek? Moje konto na Postcrossingu założyłam 965 dni temu, ale tzw. offów, czyli pocztówek z, jak ja to nazywam, czystego Postcrossingu, po prostu biorących bezpośredni udział w projekcie, mających numer ID, otrzymałam 131. Reszta kartek to pocztówki od przyjaciół, znajomych, rodziny, te, które kupiłam sama oraz oczywiście swapy. OK, zdradzę Wam tę magiczną liczbę: 475 pocztówek z 63 krajów. I choć zdaję sobie sprawę, że istnieje mnóstwo, ale to mnóstwo zasobniejszych kolekcji, to dla mnie moja i tak jest najpiękniejsza, haha. A tak z innej beczki – pomyślcie, ile tutaj jest pieniędzy… Włożonych w bezpośredni zakup widokówek, czy też, jeśli weźmiemy pod uwagę cenę znaczka, który musiałam kupić, aby otrzymać pocztówkę w zamian… Hoho. Ale na razie nie zamierzam sprzedawać mojej kolekcji i myślę, że w ciągu najbliższej dekady taki pomysł nie wpadnie mi do głowy. 




Domyślam się, że w te wakacje dobiję jeszcze do 500. W końcu trochę pocztówek na pewno znajdę jeszcze w skrzynce (zdradzę Wam, że czekam na kartki z Argentyny i Kirgistanu), niewątpliwie kupię kilka (ewentualnie kilkanaście :)) pamiątkowych widokówek w miejscach, do których zawitam w sierpniu. (jeszcze Wam nie powiem, co to za okolice, po pierwsze dlatego że części celów sama jeszcze nie znam, po drugie dlatego że te, co znam, są tajemnicą, haha :D).

Jestem ciekawa, ile pocztówek liczą Wasze kolekcje? Jak długo już zbieracie kartki? Chwalcie się, chwalcie, teraz na to czas!

Buziaki

Sara



PS Dziękuję mojej kochanej mamie za to, że pomogła mi później pozbierać ten pocztówkowy dywan i posegregować go. :)