poniedziałek, 29 września 2014

Szwecja? Ale jak to?!



Jak to się stało, że ja, ciepłolubna dziewczyna kochająca loty samolotem (no dobra, leciałam aż dwa razy, ale przez tak długi czas było to moim marzeniem, że teraz mogłabym podróżować srebrzystym ptakiem w kółko) pokonała fale zimnego Bałtyku i znalazła się w jeszcze chłodniejszej i wietrznej, ale przepięknej Szwecji? Wydaje mi się, że czas rozwiać tajemnicę.




Nie pamiętam szczegółów mojego odkrycia, ale rzecz miała miejsce pewnego majowego dnia. Znalazłam informację o konkursie organizowanym przez Polferries – Polską Żeglugę Bałtycką. Zorientowałam się, jakie jest zadanie, właściwie niezbyt skomplikowane, ale wymagające tego jednego, kreatywnego błysku. Przez następne dwa tygodnie chodziłam i myślałam nad jak najlepszym wykonaniem zadania. Należało bowiem wymyślić hasło reklamujące Polferries. Niby to żadna filozofia, ale wymyślić naprawdę chwytliwe, niedługie i może jeszcze przy tym zabawne, ujmujące i zapadające w pamięć hasło wcale nie jest tak łatwo. 


W końcu któregoś dnia napisałam na kartce dwa slogany, pomyślałam raz kozie śmierć i wysłałam. Przyznam Wam się, że dzisiaj już nawet nie potrafię powtórzyć tych haseł! To znaczy, że nie były zbyt godne zapamiętania, ups. To było coś w stylu Daj się porwać fali razem z Polferries czy Wypłyń na szerokie wody z Polferries… Bądź co bądź w czerwcu, jak może część z Was pamięta, wybrałam się do naszych wschodnich sąsiadów, gdzie pocztę sprawdzałam, jak przyszła mi na to ochota (i jak pozwoliło mi na to wifi). Dopiero wracając, zorientowałam się, że dostałam e-mail z wiadomością o wygranej. Na zewnątrz emanowałam stoickim spokojem, ale wewnątrz aż gotowałam się z… nie, nie ze złości, z radości! Gdy wróciłam do domu, wszystko na spokojnie przeczytałam, odpowiedziałam, jak prosili. Dwa dni później łzy stanęły mi w oczach, gdy sięgnęłam po regulamin (taa, znacie ten zwyczaj czytania instrukcji i regulaminów, prawda?). Okazało się, że nie podałam wszystkich danych. Przestałam wierzyć w to, że wygrane bilety na prom… a właśnie do tej pory nie wspomniałam, co było nagrodą! Otóż pierwsze miejsce zdobywało 4 bilety na prom, do Szwecji i z powrotem, z kabiną na promie. Kolejne kilka miejsc, w tym moje, wygrywało 2 bilety w tę i we w tę z kabiną.  Wracając do mojej niewiary – przestałam wierzyć w to, że bilety do mnie dotrą, mimo że brakujące dane znalazły się w tempie ekspresowym w skrzynce organizatorów. 
 



Trudno wyobrazić sobie moją dziką wesołość, gdy listonosz przyniósł bilety. Cieszyłam się do tego stopnia, że zaczęłam pstrykać zdjęcia i wysyłać je rodzicom. :D 




Po otrzymaniu nagrody zaczęły się obliczenia, wahania, kto właściwie pojedzie, czy dokupujemy bilety dla dwóch pozostałych osób, na ile dni płyniemy, gdzie śpimy, mnóstwo różnych problemów i rozważań – jak przed każdą podróżą. W końcu stanęło na tym, że do Szwecji popłynęłam wraz z mamą i była to nasza pierwsza wycieczka tylko we dwie, bez facetów. Liczba dni ustaliła się sama – nie mogłyśmy być w Szwecji jeden czy dwa dni, jak chciałyśmy, gdyż prom odchodził co dwa dni. Wypłynęłyśmy więc z Gdańska w piątek, a wróciłyśmy we wtorek. 




Postaram się w jakiś logiczny sposób rozplanować posty o Szwecji. Spodziewajcie się ich mnóstwo! :)

A czy Wam udało się wygrać kiedyś jakąś wycieczkę? A może coś innego, równie wspaniałego?

Udanego tygodnia!

Sara

PS Dziękuję za wszystkie dotychczasowe zgłoszenia do akcji Stop samotności blogerskich skrzynek i zachęcam innych pocztówkowych blogerów do wymiany, zgłaszać możecie się do piątku. :)

niedziela, 28 września 2014

Efekt roztargnienia



Akcja Stop samotności blogerskich skrzynek trwa nadal! Kto chętny na wymianę pocztówek? :)

Dzisiejszy krótki post jest efektem mojej doskonałej wręcz pamięci, godnego pozazdroszczenia zmysłu organizacji i zupełnie zerowego roztargnienia.

Tak, chciałabym posiadać wszystkie powyższe cechy, ale ich brak także bywa pozytywny. Choć może nie na dłuższą metę.

Pocztówki z miast, które udało mi się zwiedzić w sierpniu, zamierzałam pokazać Wam w postach o tych właśnie miastach (tutaj i tutaj). Zamiar zamiarem, a rzeczywistość i tak wygląda zupełnie inaczej, zastanawiam się, czy warto jeszcze cokolwiek planować z moją osobowością.

W każdym razie – mam dla Was pocztówki z Lublina, które kupiłam u niezbyt przyjaznej sprzedawczyni. Zapytana przez nas o autobusy jeżdżące na Majdanek odburknęła zdegustowana: Nie jeżdżę autobusami!  




Z Rzeszowa przywiozłam zaledwie jedną kartkę, gdyż, jak wspominałam Wam wcześniej, nie zwiedzaliśmy miasta (koniecznie do nadrobienia!), a jedynie wstąpiliśmy na moment do machiny przenoszącej nas w czasie. Muzeum Dobranocek to miejsce, w którym znajdziecie kalosze z Muminkami, znaczki z Koziołkiem Matołkiem, wielkiego pluszowego Uszatka i mnóstwo innych przedmiotów przypominających urocze, pełne niewymuszonej radości bajki.



Na Majdanku nie mieli pocztówek z Majdanka. Hm. Nabyłam więc kartkę z Bełżca, w którym, nota bene, byłam już dwa razy kilka lat temu. Bełżec nie był nigdy obozem koncentracyjnym, nie znajdziecie tam złotych zębów, resztek włosów, pozostałości po barakach czy innych szokujących dowodów zbrodni nazistowskich. Bełżec to ogromny pomnik, wielkie miejsce pamięci na moment kierujące nasze myśli w stronę wojny i zagłady. 



Na tych zaledwie 300 słowach zakończę dzisiejszy post. Jak nigdy. :) A w następnym wpisie zabieram was do Szwecji! Nie mogłam się doczekać tej relacji i zrobię co w mojej mocy, aby była jak najbardziej barwna, jak najlepiej opisywała te kilka dni, które spędziłam na promie oraz w zimnej, ale przepięknej Skandynawii.

Przesyłam Wam ciepłe pozdrowienia!

Sara

piątek, 26 września 2014

Śladami lubelskich Żydów...



Inność. Powinna fascynować, intrygować, momentami zdumiewać, ale nie nam ją oceniać. Możemy akceptować, możemy nie akceptować, możemy tolerować, możemy nie tolerować, ale krytykować? Nie.

Żydzi zawsze byli odmienni. Wyróżniali się. A mnie, dzięki mojej polonistce z gimnazjum z zaangażowaniem opowiadającej o Izraelitach i judaistach, zafascynowała ich kultura. Gdy byłam w Lesku kilka lat temu, wolałam iść na lody niż do synagogi i trochę teraz żałuję. Za to w Lublinie utworzono nawet specjalny Szlak Śladami Żydów Lubelskich. Kilka jego punktów stało się także punktami mojej jednodniowej wycieczki do Lublina.

Pierwszy punkt zauważyłam przez przypadek. W wielu miastach porozwieszane są różne tablice upamiętniające wydarzenia, osoby, miejsca. Często nawet nie zdajemy sobie sprawy, że w naszej rodzinnej miejscowości mieszkał kiedyś np. wybitny poeta, którego dzieła omawiamy na języku polskim. Może warto by się porozglądać?




Aby dotrzeć na cmentarz żydowski musiałyśmy się nieźle natrudzić, spytać niejednego mieszkańca, a w końcu i tak pokierowano nas nie tam, gdzie pierwotnie chciałyśmy dotrzeć. Na zarośnięty i, co tu kryć, zaniedbany cmentarz weszłyśmy w ciszy. Nikogo wokół. Do części starych macew nie dało się podejść z powodu wysokich i gęstych chwastów. Przy innych paliły się znicze, leżały kamienie… Imiona żydowskie, ale również i te typowo polskie. Litery alfabetu łacińskiego, jak i hebrajskiego. Zauważyłyśmy bramkę, a za bramką zupełnie nowe groby i tablice pamiątkowe. Nie byłyśmy już same, odezwała się do nas pewna kobieta, pytając, czy mamy… klucz. Okazało się, że cmentarz jest zamykany. Miałyśmy szczęście, że ta pani zdecydowała się akurat przyjść podlać kwiatki! Kiedy wyszłyśmy za bramkę i znalazłyśmy się tuż obok starych macew, naszym oczom ukazał się tłum czarnych płaszczy. Była to wycieczki wprost z Izraela! Najprawdziwsi Żydzi z czarnymi brodami, okularami w drucianych oprawkach, w kruczoczarnych płaszczach, przykrótkich spodniach . Głupio było mi robić im zdjęcia, ale jednego od tyłu złapałam – jakiś dowód musiał być. To może groteskowe, ale to spotkanie z Żydami bardzo rozentuzjazmowało zarówno mnie, jak i moją mamę – niecodzienne przeżycie.





Dowiedziałyśmy się później, że inny cmentarz w Lublinie tzw. Stary Cmentarz Żydowski, na który planowałyśmy zajrzeć jeszcze w czasie planowania naszej wycieczki, jest zamykany, gdyż dewastują go chuligani. Nietolerancyjni wandale. Antysemici. Klucz znajduje się w jesziwie, czyli talmudycznej uczelni wyższej. Na cmentarzu nadal można znaleźć pozostałości po nagrobkach z XV wieku! Oby można je było jeszcze znaleźć przez długi czas…




Być w Lublinie i nie pójść na Majdanek? Nie mogłyśmy tak postąpić. Mam wrażenie – i pisałam tak nawet mojej przyjaciółce z Rosji, wyjaśniając, czym jest Majdanek – że to rodzaj takiego miejsca, które powinien odwiedzić każdy Polak. Każdy Niemiec. Każdy Żyd. Każdy człowiek. Mnie pozostaje jeszcze zobaczyć Oświęcim. 





Sara

PS Akcja Stop samotności blogerskich skrzynek trwa nadal! Kto chętny na wymianę pocztówek :)?

środa, 24 września 2014

Jeden dzień w Lublinie


Przypominam o akcji Stop samotności blogerskich skrzynek. Czekam na chętnych do wymiany pocztówek. :)


Mam trochę małą, no dobra, miesięczną obsuwę w opowiadaniu Wam o moich wojażach. Ale już, już nadrabiam i jednocześnie cieszę się, że mam Wam tyle do przekazania, że tyloma wrażeniami mogę się jeszcze podzielić. :)




Niewielu ludzi ciągnie na wschód. Większość ludzi wybiera nowoczesny, dobrze rozwinięty, zadbany zachód. We wszystkich przypadkach. Polacy emigrują na zachód, pracy szukamy na zachodzie, a wschód kojarzy się z ubóstwem i zacofaniem. Nawet na wschodnie krańce Polski nie wszyscy chcą jeździć! Do tego stopnia, że swego czasu w telewizji można było zobaczyć spot reklamujący nasze wschodnie tereny…

"Jakieś murki" okazały się, po wysłuchaniu krótkiej historii opowiedzianej przez przewodniczkę, ruinami kościoła.

Ja dałam szansę wschodowi. Lublin, największe miasto tej części Polski, stało się kolejnym punktem na mapie, który zapragnęłam odwiedzić. Gdy spędzałam tydzień u mojej babci, na granicy polsko-ukraińskiej, okazja stworzyła się sama. Do Lublina co prawda 140 kilometrów, czyli wcale nie rzut beretem, ale wzięłyśmy z mamą sprawy w swoje ręce i dotarłyśmy do stolicy województwa w przeddzień Jarmarku Jagiellońskiego. Okazało się, że w tamtych rejonach bardzo popularna jest prywatna komunikacja autobusowa. Mieszkańcy między miejscowościami poruszają się busikami. My akurat do Lublina złapałyśmy autokar z prawdziwego zdarzenia, ale wracałyśmy już busem, siedząc na ostatnich, najbardziej trzęsących miejscach, o które zazwyczaj biją się uczniowie podstawówek. Tuż nad moją głową znajdowała się ogromna dziura – pewnie wspomnienie po kiedyś działającej klimatyzacji. Zapchałam ją swetrem i dzięki temu udało mi się nie zamarznąć.



Jaki jest Lublin? Przede wszystkim dość spory, to wcale nie mała mieścina, większa od mojego ukochanego Torunia. Mimo to zwiedzałyśmy go bez mapy, posiłkując się jedynie informacjami znalezionymi w Internecie i wskazówkami życzliwych mieszkańców. 






Co zapamiętam z Lublina? Urocze, pięknie zdobione kamieniczki! Nie wiem, czy widziałam gdzieś równie starannie i z fantazją wykonane ornamenty na kamienicach. Dzięki nim wiele z nich zyskało nowe życie. A jaka to reklama dla szczęśliwych najemców lokali w owych budyneczkach. Nikt nie zdoła pomylić ich knajpy z jakąś inną, jeżeli będzie znajdować się w tak oryginalnej, wyjątkowej, niepowtarzalnej i trudnej do niezauważenia kamienicy.










Szczególna atrakcja? Na pewno podziemna trasa turystyczna! Nie każde miasto może pochwalić się korytarzami ukrytymi pod ziemią, którymi przemieszczali się kiedyś kupcy, rycerze czy też w których składowano towary. Wędrówka tą trasą odbywa się wyłączenie z przewodnikiem, co jest dużym plusem – wiemy, co oglądamy, a przy okazji możemy dowiedzieć się trochę o samym Lublinie, jego historii i najważniejszych zabytkach. Zaczęłyśmy z mamą zwiedzanie tego miasta właśnie od trasy podziemnej i była to najlepsza decyzja, jaką mogłyśmy podjąć, bowiem później, zaglądając w rozmaite zakątki, wiedziałyśmy przynajmniej, na co patrzymy! Podziemna trasa turystyczna już sama w sobie jest atrakcją – w końcu nie co dzień mamy okazję przechadzać się chłodnymi piwnicami, zbudowanymi przed kilkoma wiekami. Ale i tak najlepsze czekało na nas na końcu podziemnego spaceru – mała inscenizacja przedstawiająca wielki pożar Lublina. Pomysłodawca tego pokazu nie potrzebował aktorów, nie potrzebował nawet marionetek czy pacynek- wystarczył lektor z głosem pełnym emocji, umiarkowanie stopniująca napięcie muzyka i imponująca gra świateł. To wszystko sprawiało, że pożar momentalnie wybuchł na naszych oczach. Cud jego nagłego zgaszenia także miał miejsce tuż przed naszymi twarzami.




W miastach, prócz turystycznych atrakcji, staram się nie przeoczyć budynków, pomników, figurek, napisów, które może nie figurują w rejestrze zabytków wartych zobaczenia, ale aż szkoda byłoby nie zrobić im zdjęcia! 

Tylko jedna myśl: usiądę na tej kurze! Tylko jedno spojrzenie na napis wystarczyło, abym nie spełniła swego zamiaru...




Mieszkańcy Lublina zamówili orkiestrę specjalnie na nasz przyjazd! Czyż to nie jest miłe?


W Lublinie mieszkało kiedyś mnóstwo Żydów. Pozostawili oni w tym mieście po sobie sporo śladów… Podążyłam ich tropem, a o tym już w następnym poście.

Byliście kiedyś w Lublinie? A może coś szczególnie zachęciło Was do odwiedzenia tego miasta?

Pozdrawiam!

Sara