piątek, 31 października 2014

Niesatanistyczne Halloween w IV LO



Kilka rolek papieru toaletowego, trochę soku malinowego w połączeniu z kakao, okropnie straszne soczewki, a poza tym eyeliner na policzkach i miecze w dłoniach. Tak w skrócie można opisać Halloween w moim liceum. Od razu oznajmiam, że moje przebranie straszyć nie miało, gdyż ja przerażam ludzi na co dzień – tego jednego dnia byłam uroczą Myszką Mickey w czerwonych szortach od piżamy mojego brata, wielkimi, czarnymi uszami i białymi rękawiczkami a’la Perfekcyjna Pani Domu (do której bardzo mi daleko). Mimo pewnej osoby z mojej klasy, przeciwnika Halloween, gadającego o masonerii francuskiej, nie dałam zepsuć sobie humoru, co więcej – dzisiejszy dzień należał do zdecydowanie udanych. Matematyczka tego dnia była wyjątkowo życzliwa, profesor z uniwersytetu stwierdził, że zdarza mu się prowadzić zajęcia z różnymi dziwnymi istotami w czasie juwenaliów, ale konwencja halloweenowa do dzisiaj była mu obca, polonistka oznajmiła, że NIESTETY musimy wrócić do Pana Tadeusza, a lekcje angielskiego minęły m.in. na rozmowach o Halloween (Wiecie, że zwyczaj ten wcale nie pochodzi ze Stanów Zjednoczonych, a prawdopodobnie z kultury celtyckiej? Ale to w USA jest bardzo hucznie obchodzony, czasami dekoracje na ulicach pojawiają się już dwa tygodnie wcześniej!). 
 




Przebrania były najróżniejsze! Gdy słuchałam, o jakich godzinach wstali niektórzy, aby zrobić się na bóstwo straszydło, to… uszy mi oklapły. A tego dnia miałam wyjątkowo duże! 




W klasie spotkałam wampiry (tylko Damona zabrakło. Edwarda zresztą też.), ale i Jokera czy Williama Wallace’a z Braveheart (pytanie sprzedawcy, gdy koleżanka chciała kupić miecz: A po co ci ten miecz?! – bezcenne). Poza tym na próżno było szukać kogoś, kto nie ma nic na twarzy i czarna szminka była tutaj najłagodniejszym rozwiązaniem. :) Niektórzy zdecydowali się użyć nawet… mąki!

Nie mogło zabraknąć przerażających smakołyków. Nie mogłam się zdecydować, co wybrać – pająki, babeczki czy może tęczowy tort (on akurat nie straszył swym wyglądem, za to na pewno bajecznie smakował). Gdy życiowa decyzja została podjęta (padło na muffinkę), usłyszałam pytanie, które zwaliło mnie z nóg.

- Z robakami czy ze szczęką?

Zaryzykowałam.

Wybrałam szczękę.

Trochę się ciągnęła, ale nie aż tak, abym musiała wymieniać swoją własną.







Kulminacyjnym momentem był przemarsz wszystkich klas przez salę gimnastyczną. Kostium Simsa tzn. zielona figurka nad głową wydawała mi się pomysłem minimalistycznym, ale jednak jednym z najbardziej kreatywnych. 
Chłopcy krzyczący rewolucja również zwrócili moją uwagę. :D








Jedno wiem na pewno – nawet osoby wierzące, osoby, dla których wiara naprawdę wiele znaczy w życiu, chrześcijanie, zdecydowali się przebrać. Dlaczego? Nie tylko dlatego że żaden z nauczycieli nie mógł zapytać na ocenę osoby w kostiumie. Także po to, aby po prostu się dobrze bawić. Aby trochę się pośmiać, pożartować. Aby pokazać, jak wielką wyobraźnię się ma, jak ogromny dystans do siebie. Aby zamienić się trochę w dziecko, dla którego przebieranki są czymś zupełnie zwyczajnym. Aby móc kogoś przestraszyć, kogoś zszokować, kogoś rozśmieszyć. Aby zrobić coś innego, aby ten dzień nie był taki, jak wszystkie inne. W sumie to chciałabym podziękować wszystkim, którzy się przebrali i uczynili ten dzień tak przyjemnym i pełnym pozytywnych wrażeń. Nikt z nas nie zamierzał wywoływać duchów, propagować satanistycznych zachowań ani urażać niczyich uczuć – chcieliśmy po prostu dobrze się bawić. I to się udało! Mimo że nasza klasa nie zdobyła głównej nagrody, jaką było przejęcie szkolnego radiowęzła na tydzień.

Sara


środa, 29 października 2014

Miłość rośnie wokół nas



Nadszedł ten znienawidzony przeze mnie czas, kiedy wyciągamy z szaf grube, zimowe kurtki, w których przy odrobinie szczęścia wyglądamy jak po porządnym obiedzie, a przy mniejszej dozie szczęścia jak bałwanki. Gdy kilka dni temu stałam na przystanku, poczułam, ze stanowczo brakuje mi rękawiczek. Za to nie dopuszczam jeszcze do siebie myśli noszenia czapki i nadal paraduję w kapeluszu. Jesień. Właściwie to mam wrażenie, że ona już od nas odchodzi, a zbliża się nieuchronnie zima – w szczególności widać to po zamarzniętym samochodzie i porannym skrobanku. 




W ten zimny, październikowy wieczór, chciałabym Wam pokazać zdjęcia, którymi zachwycała się cała moja rodzina (nie przesadzam!). Babcia ustawiła sobie mnie na tapecie w laptopie, a ciocia – w telefonie. Trochę mnie to peszy, ale muszę przyznać, że ja sama uwielbiam te zdjęcia. Miło móc je obejrzeć w pochmurny i szary dzień i powspominać cudowne, pełne słońca lato. Dobrze pamiętam to spotkanie z utalentowaną, przemiłą i jednocześnie prześliczną (i gdzie tu sprawiedliwość?!) Klaudią w upalny, wakacyjny dzień, przed moją pracą, podczas której pokonywałam dziennie prawie 10  kilometrów. Pierwszym miejscem, do którego zawędrowałyśmy, była Dolina Marzeń. To toruński park położony tuż obok Wisły, ale jednak w dolinie, w taki sposób, że rzeki stamtąd nie widać. Mnie ten park kojarzy się z romantycznymi spotkaniami, chociaż my chyba wybrałyśmy nieodpowiednią porę, bo moje wygibasy nie były podziwiane przez żadnych zakochańców. 



Kilka par zdecydowało się zawiesić w parku swoją kłódkę z inicjałami bądź całymi imionami na znak trwałości ich związku. Mnie zawsze mosty obwieszone kłódkami bardzo się podobały i przenosiły w świat marzeń o wielkiej miłości (właściwie to często znajduję się w tym świecie, to chyba mój drugi dom). Na naszym toruńskim moście drogowym także trochę takich kłódek znalazłam. Czy w Waszych miejscowościach również można natknąć się na takie mostki? Widzieliście kiedyś takie centrum miłosnych wyznań? A może sami możecie się pochwalić taką kłódką? To w sumie musi być dość roztropna decyzja – komu by się chciało przychodzić z jakimś ostrym narzędziem i próbować rozbroić kłódkę? Już lepiej pozostać wiernym. ;) Nota bene to podobno maj sprzyja zakochaniem, a ja co rok obserwuję, jak ludziom nagle przewraca się w głowie właśnie w te coraz krótsze, jesienne dni. Czyżby szukali kogoś na te długie, przygnębiające wieczory? Czy może potrzebują po prostu osoby, która ich ogrzeje? 



Jak mostek, to i musi być pod nim jakaś woda. Na wodzie zaś kaczuszki. Wszystko otoczone zielonymi jeszcze wówczas drzewami i… ciszą. Myślę, że w parku tym można spokojnie się zaszyć i poczytać, bo nie doskwierają tam, aż tak bardzo, hałasy dochodzące z położonej wyżej drogi. 



Dziękuję Klaudii za zdjęcia – ku mojej uciesze mogłam pobawić się w modelkę dłużej niż przez chwilę. Po zrobieniu wielu, naprawdę wielu zdjęć (trudno mi było ograniczyć się do kilku opublikowanych na blogu!) przeniosłyśmy się na pomost nad Wisłą i tam kontynuowałyśmy sesję. Efekty mogliście zobaczyć we wpisie specjalnym, w dniu urodzin bloga. :)



Nadal poszukuję toruńskich miejscówek zakochanych! Może jak jakiś chłopak się do mnie przypałęta, to odkryję ich więcej?



Na koniec mam dla Was piosenkę z Herkulesa, wersji Disneya :) Z bardzo prawdziwym tekstem! Długo można by wymieniać uwielbiane przeze mnie utwory o miłości, z różnych dekad, począwszy od Presleya, poprzez Beatlesów, Annę German, Modern Talking, Briana Adamsa na Taylor Swift skończywszy. Może kiedyś pojawi się post z tymi naj? Dajcie znaś, jakie piosenki Was wprawiają w romantyczny nastrój.



Pozdrawiam

Sara

niedziela, 26 października 2014

Szwecja jak z obrazka



Przyszedł wreszcie czas na post podsumowujący całą wyprawę do Szwecji – kraju z widokami jak z obrazka, w którym tylko pogoda potrafi być wredna. Podzieliłam dzisiejszy post na kilka części i mam nadzieję, że uda mi się wszystko klarownie wyjaśnić. Oczywiście w Szwecji byłam zaledwie kilka dni, więc mogę podzielić się jedynie tym, co udało mi się zaobserwować - żaden ze mnie skandynawski ekspert. Ale może komuś z Was te wskazówki przydadzą się w przyszłości, zachęcą do zobaczenia Szwecji albo sprawią, że powrócą wspomnienia :)? Jeśli macie jakiekolwiek pytania, nie wahajcie się ani chwili, może akurat będę znała odpowiedź. A jak nie, to poszukamy jej wspólnie. :)

Szwedzka rodzina królewska - od lewej księżniczka Magdalena, król Karol XVI Gustaw, królowa Sylwia, książę Karol Filip i księżniczka Wiktoria, czyli następczyni tronu.
Możecie mi nie wierzyć, ale to ta sama księżniczka Magdalena, która na pierwszej pocztówce. Obecnie mieszka w Nowym Jorku z mężem biznesmenem, mają malutką córeczkę.

1. Jak dotrzeć?
My płynęłyśmy promem, wysiadłyśmy w Nynäshamn, skąd zabrała nas kolejka. Jechałyśmy z przygodami i przesiadką, ale dotarłyśmy całe i zdrowe, chociaż nieźle zmarznięte. Swego czasu jednym z moich ulubionych zajęć było śledzenie strony z tanimi lotami - do Sztokholmu promocje pojawiają się bardzo często, można lecieć już za kilkadziesiąt złotych, musicie tylko wziąć poprawkę na to, iż odległość od lotniska do samej stolicy jest całkiem spora - dodajcie więc koszty dojazdu.
 
Okręt Vasa



2. Co warto zwiedzić? Jakie są ceny?
Czy Szwecja faktycznie jest taka droga? Cóż… tania nie jest. Chodzi tu głównie o przelicznik złotówek na korony szwedzkie. Korona to około 50 groszy i tak np. za kanapkę w Macu zapłacicie 10 koron, z kolei kawę możecie znaleźć już za 15 koron. Pocztówka to koszt 5 bądź 3 koron. Wydaje się, jakby tragedii nie było… Jednak jeśli chodzi o muzea, to już może nam zrzednąć mina. Ceny bowiem wahają się od 100 do nawet 160 koron szwedzkich. Dlatego, po długich rozważaniach, kupiłyśmy dwudniowe karty sztokholmskie. Dwie takie karty kosztowały nas 950 koron, a pozwoliły wchodzić praktycznie wszędzie, gdzie chciałyśmy, jeździć bez końca autobusami, tramwajem i metrem (nawet tylko po to, aby pooglądać stacje, które wyglądają jak małe dzieła sztuki!), a także dostać się ze Sztokholmu do Nynäshamn, miasteczka, w którym cumował nasz prom. Czy karta była udanym zakupem? Tak, tak i jeszcze raz tak! Dzięki niej miałyśmy okazję pogłaskać owieczki w Skansenie, obejrzeć kilkuwiekowy okręt w Muzeum Vasa, zobaczyć, jak mieszkał niegdyś monarcha z rodziną w apartamentach królewskich, podziwiać widok na calutki Sztokholm, z jego 30.000 wyspami z wieży telewizyjnej mierzącej aż 155 metrów, przenieść się do krainy dzieciństwa czyli Junibacken i wejść (ale tutaj niestety tylko w znaczeniu przekroczyć bramę wejściową , gdyż za każdą atrakcję trzeba było płacić osobno) do ogromnego wesołego miasteczka - Gröna Lund. Poza tym, nawet gdy chciałyśmy podjechać zaledwie jeden przystanek, bo nogi odmawiały nam posłuszeństwa, a ciekawość i zapał nie pozwoliły wrócić do hostelu, bez wahania wsiadałyśmy do jakiegokolwiek środka komunikacji miejskiej, która jest w stolicy naprawdę punktualna. W Sztokholmie powinno wsiadać się tylko przednimi drzwiami, gdyż nie ma tam kasowników – bilety, a raczej specjalne karty, przykłada się do czytnika znajdującego się obok stanowiska kierowcy.

3. Co mnie pozytywnie zaskoczyło?

Może Wy wcale nie będziecie zdziwieni lub też poczujecie się troszkę zawstydzeni, ale w Szwecji każdy mówi po angielsku! Zaczepiłam panią uprawiającą jogging – wytłumaczyła mi ze wszystkimi szczegółami, jak dotrzeć do wieży, spytałam taksówkarza – życzliwie wytłumaczył mi drogę do hostelu, kierowcy autobusów, sklepikarze, wszyscy uprzejmie pomogą nam, bez problemów posługując się angielskim. Czy to nie piękne? We Włoszech nie ma tak dobrze. A wyobrażacie sobie, co by było w Polsce? Pokolenie chociażby moich rodziców w większości nie zna angielskiego… Niestety. :( Natomiast jedyne słowo, jakiego ja nauczyłam się w języku szwedzkim (którego nota bene w ogóle nie mogłam zrozumieć), to dziękuję - tack.





3. Co warto zabrać?

Nie trzeba zabierać żadnych przejściówek do gniazdek, ale nie zapomnijcie spakować do walizki ciepłych, najlepiej chroniących przed wiatrem ubrań i parasoli! 





4. Co warto przywieźć?

Konika :) Sklepów z pamiątkami nie brakuje, wydaje mi się, że każdy znajdzie coś dla siebie. Ja już tradycyjnie przywiozłam słodycze, mnóstwo zdjęć, pocztówek i pięknych wspomnień.





5. Co mnie negatywnie zaskoczyło?

Ogromna liczba żebraków na ulicach… W tak zamożnym kraju…

Mam nadzieję, że pozwoliłam Wam choć na moment zachwycić się Szwecją przez te kilka tygodni, podczas których skrupulatnie opisywałam moje wrażenia i przeżycia. Która atrakcja jest Waszą ulubioną? 
Udanego tygodnia!
Sara




piątek, 24 października 2014

Szukam swojego marynarza!



Pół godziny drogi od Sztokholmu znalazłam perełkę Szwecji. Taką najprawdziwszą, jak z obrazka, z niewielkimi wysepkami, zapachem ryb unoszącym się wokół portu, setkami kolorowych łódek, kilkoma sporymi statkami, a nawet jednym promem (gościnnie :)) oraz bordowymi domkami z białymi wykończeniami. Nynäshamn skąpane w słońcu, którego promyki sprawiały, że woda Bałtyku ślicznie się błyszczała, rozkochało mnie w sobie zupełnie.






Nynäshamn to port, przypływają tam promy i statki z Łotwy, Gotlandii oraz oczywiście… Polski. Gdy dowiedziałyśmy się z mamą, że udało nam się wygrać bilety na rejs promem, od razu wyczytałyśmy, iż możemy wybrać jeden z dwóch możliwych kierunków – albo Nynäshamn, miasteczko położone bliziutko Sztokholmu, ale znajdujące się prawie 600 kilometrów od Gdańska (dziewiętanstogodzinny rejs!), albo Ystad, do którego płynie się zaledwie 7 godzin, ale podróż zaczynamy wówczas w Świnoujściu, a kończymy w mieście położonym na samym południu Szwecji, wspomnianym już Ystad (ponad 600km od stolicy). Zgodnie stwierdziłyśmy, że to Sztokholm jest naszym celem (kolejna stolica do kolekcji ;)). Chciałyśmy jednak przy okazji zobaczyć także Nynäshamn. Długo szukałam, co też można robić w tym miasteczku… Oprócz zjedzenia świeżej rybki i podziwiania widoków. Znalazłam kilka stron po szwedzku (nieużyteczne), niewiele po angielsku i prawie żadnych w naszym ojczystym języku. A co najgorsze, zdarza mi się, że najciekawsze informacje o danych miejscach i obiektach znajduję dopiero po powrocie do domu... Czyżby to znak, że do niektórych miast muszę wrócić :)?






Koniec końców zorientowałam się, że właściwie to w Nynäshamn nie ma co zwiedzać. Można pojeździć na koniu, uprawiać niezliczone wodne sporty, właściwie to większość aktywności była w jakiś sposób związana z wodą, a my nie miałyśmy ani własnej łódki, ani jakoś nie ciągnęło nas do łowienia, a już na pewno nie miałyśmy czasu na jakikolwiek rejs. Jedyne, co mogłyśmy zrobić, to po prostu pospacerować lub obejrzeć zabytkowy kościół, a z moim zamiłowaniem do zwiedzania kościołów, nie było to raczej bardzo prawdopodobne zajęcie...





W Nynäshamn jest kilka tras typowo turystycznych. Jeżeli ktoś ma ochotę napawać się zapierającymi dech w piersiach widokami na morze, powinien wybrać jedną z nich.





Właśnie zdałam sobie sprawę, że być może zobaczyłybyśmy w Nynäshamn więcej, gdybyśmy nie były aż tak ograniczone przez czas i ciężkie walizki. I może zapytały w biurze turystycznym o coś godnego polecenia. Chociaż nie ukrywam, że dla mnie samo siedzenie na swego rodzaju molo i patrzenie na łódki było idealnym relaksem (po zwiedzeniu królewskich apartamentów o poranku...) 






Od czasu do czasu w okolicach Nynäshamn można dostrzec wyjątkowych gości - foki. Ja je chyba odstraszyłam, bo żadnej nie widziałam... 
Zastanawia mnie, czy widok mariny zachwycałby mnie tak samo, gdybym mogła podziwiać go na co dzień np. na Mazurach. :)
Chcielibyście mieszkać w miasteczku portowym? Co Wam najbardziej kojarzy się ze Szwecją?
Życzę Wam weekendu pełnego relaksu! (ja ostatnio, zawalona obowiązkami, stwierdziłam, że chyba odpocznę po śmierci)
Sara
PS Chociaż długi rejs promem, jak już pisałam, był dla mnie nie tyle męczący, co przerażający, chociaż perspektywa wielkiej wody i żadnego lądu w zasięgu wzroku jawi mi się jako niepokojąca, to uwielbiam patrzeć na łódki (kocham je na pocztówkach!). Co jest nie tak :D?