niedziela, 26 lutego 2017

Łotyszka w Toruniu - wywiad



Co wiecie o Łotwie? Pewnie niewiele… Mam więc dla Was coś wyjątkowego. Wywiad z Agnese, Łotyszką studiującą w Toruniu. O tym, co lubi w naszym mieście, o tradycyjnych łotewskich potrawach (i Magdzie Gessler przy okazji), o tym, jak nauczyła się polskiego i co miał z tym wspólnego papież. 

Rozmawiamy w Tłusty Czwartek. Czy na Łotwie obchodzicie podobne święto?
Tak, obchodzimy coś podobnego – choć niekoniecznie w czwartek. To święto nazywa się Meteni. Ludzie jedzą wówczas pączki, ale nie takie smażone na oleju, tylko słone, wypiekane, w środku ze słoniną. Bardzo smaczne. Kształtem przypominają nieco księżyce (rogaliki). W dniu tego święta koniecznie trzeba zjechać z górki (zwykle na Łotwie leży wtedy jeszcze śnieg). Dawniej urządzano nawet coś na kształt kuligu, aby trochę wyszaleć się przed Wielkim Postem. Rosyjska ludność – bardzo liczna, szczególnie w mojej rodzinnej miejscowości, Rzeżycy (łot. Rezekne) - obchodzi Maslenicę. 


To teraz pytanie, które pewnie wiele osób Ci zadaje: jak trafiłaś do Polski? 
Do Polski dostałam się dzięki polskiej szkole w Rezekne, do której chodziłam przez 12 lat, i dzięki dalekim (właściwie bardzo, bardzo dalekim) korzeniom polskim. – inni mają bliższe (śmiech). Moja prapraprababcia (trzy razy pra!) była Polką. Gdyby nie polska szkoła, nie nauczyłabym się polskiego – rodzice rozmawiali w domu po łotewsku, ewentualnie po rosyjsku. 
 

Jak to się stało, że uczęszczałaś do polskiej szkoły w niewielkim łotewskim mieście? 

Do polskiej szkoły trafiłam dzięki mojemu tacie. W pewnym momencie mój tata dostrzegł swoje polskie korzenie, nawrócił się na katolicyzm. Ważną rolę odegrała wizyta papieża Jana Pawła II na Łotwie. Mój tata był zdziwiony, że papież nauczył się kilku wyrażeń po łotewsku, mimo że mógł mówić po łacinie czy po polsku. Mój tata, w latach 90., nie musiał już wstydzić się słowiańskich korzeni. I zdecydował, że wraz z moją siostrą bliźniaczką będziemy uczyć się w polskiej szkole. 

 

Pamiętasz swoje pierwsze miesiące w Polsce? 

Tak, pierwszy rok w Polsce spędziłam w Lublinie (chętnych na studia w Polsce skierowano właśnie do tego miasta). Centrum Języka i Kultury Polskiej dla Polonii i Cudzoziemców UMCS bardzo nas wspierało. Określono poziom naszej znajomości języka, przydzielano nas do odpowiednich grup. Podzielano nas również wedle zainteresowań. To właśnie ten rok spędzony w Lublinie bardzo pomógł mi w wyborze kierunku studiów i miejsca studiowania.

 

Dlaczego zdecydowałaś się studiować akurat w Toruniu?

Super trafiłam z tym Toruniem. Powiem szczerze, że podczas pierwszego roku pobytu w Polsce nie miałam żadnych konkretnych marzeń odnośnie miejsca, w którym będę studiować. Nie chciałam jechać do Warszawy – przyznaję, że takie duże miasto mnie trochę przerażało. Do Torunia trafiłam po części dzięki mojej siostrze bliźniaczce, która w Toruniu studiowała hebraistykę. Odwiedziłam ją i bardzo spodobał mi się kampus UMK. Po zwiedzeniu Polski stwierdziłam, że nie chcę studiować w Poznaniu – większość osób właśnie tam się wybierała -ani w Krakowie. Z kolei stosunki międzynarodowe w Toruniu były całkiem wysoko, jeśli chodzi o poziom.
 

Trochę gorzej z położeniem wydziału…

Tak, położenie jest tragiczne! Gdy przyjechałam do Torunia, słyszałam pogłoski, że w następnym roku wydział zostanie przyniesiony na kampus… Teraz myślę, że to się już nie zdarzy. Chociaż po 5 latach się przyzwyczaiłam. I tak myślę, że świetnie wybrałam, bo Toruń to wspaniałe miasto. Szczególnie dla studentów. Jest gdzie odpocząć, gdzie się pobawić, ceny są przystępne. 

 

Co jeszcze lubisz w Toruniu?

Tak jak mówiłam – kampus, oczywiście starówkę. Uwielbiam Dolinę Marzeń, w szczególności wiosną jest tam przepięknie. Lubię toruński bulwar… I juwenalia na kampusie. 

 

A co Ci się nie podoba w Toruniu?

Wielkim, naprawdę wielkim minusem jest to, że, aby załatwić sprawę u wojewody, trzeba jechać do Bydgoszczy. To niby nic trudnego. Tylko żeby załatwić kartę stałego pobytu, trzeba jeździć do urzędu kilka razy. Nie było łatwo połączyć te wyjazdy ze studiami. 

 

Czy jest coś takiego, co Cię w Polsce i Polakach zaskoczyło?

Ciężko mi powiedzieć, bo zaskoczyły mnie same studia. Wiadomo, czasami myśli się o uniwersytecie, że to prawie jak Hogwart. W kolejnych latach pobytu w Polsce negatywnie zaskoczył mnie fakt, że w polskiej polityce jest tyle kłótni… To nieprzyjemne. Na Łotwie nie ma takich kłótni miedzy partiami. To znaczy – partie nieco podsycają konflikt między Rosjanami i rodzimymi Łotyszami. Jeszcze jako dziecko zaobserwowałam to, że gdy w jakiejś grupie było kilkoro dzieci rosyjskich, to wszyscy zaczynali mówić po rosyjsku. Pamiętam, jak mój kolega przez cały dzień próbował mówić po łotewsku… Strasznie się męczył. Nie mogłam tego słuchać. (śmiech) 

 

Co Twoich znajomych zdziwiło w łotewskich zwyczajach?

Prawie wszyscy sądzą, że łotewski jest podobny do rosyjskiego. A bliżej jest mu do litewskiego. Choć nie mogę powiedzieć, że rozumiem litewski. Jedynie niektóre zwroty są podobne. Gdy przejeżdżam samochodem przez Litwę, to na stacji paliw próbuję albo dogadać się po polsku (gdy jestem blisko granicy z Polską), albo po rosyjsku… Choć w tym języku lepiej nie, bo wstyd. Próbuję więc trochę po angielsku, trochę na migi.

 

Gdy poznajesz kogoś w Polsce i mówisz mu, że jesteś z Łotwy, to jakie są pierwsze skojarzenia?

Często mylą Łotwę z Litwą. Bardzo często. Co jeszcze… Niektórzy kojarzą Łotwę z Rygą, co mnie cieszy. A tak to raczej nie ma zbyt wielu skojarzeń. Pasjonaci piłki nożnej pamiętają, że Łotwa kilka lat temu odniosła jakiś sukces. Nie było to nic wielkiego. Jeden z moich znajomych znał parę łotewskich muzyków. I to chyba wszystko.

 

A jakieś potrawy może? Jaka jest najpopularniejsza łotewska potrawa, oprócz wspomnianych przez Ciebie speķa pīrādziņi?

Pelmeņi – pierogi z mięsem, gotowane na wodzie. Nawet Magda Gessler je kiedyś robiła. Przyznaję, że nie wiem, jak dokładnie się je przyrządza. Zazwyczaj kupujemy gotowe w paczkach (śmiech). A jemy ze śmietaną. Są bardzo soczyste i smaczne.

 

Rozmawiałyśmy już co nieco o języku. Ale powiedz mi, proszę, czy uczyłaś się go jeszcze jakoś na własną rękę? Świetnie mówisz po polsku!

Właściwie to nie uczyłam się sama. Gdy po 12 latach nauki w polskiej szkole przyjechałam do Polski, to mój poziom był mniej więcej taki jak poziom znajomości języka angielskiego u przeciętnego polskiego ucznia. Niby coś tam umiałam, ale jak ktoś szybko zaczynał mówić, to było mi trudno zrozumieć. Albo jak sama miałam się odezwać – nie było łatwo. Bardzo dobrze radziłam sobie z gramatyką, choć do dziś mam problem z liczebnikami. To trochę moja wina, bo w szkole naprawdę dużą wagę przykładano do liczebników. 

 

Planujesz zostać  w Toruniu po studiach?

Niestety nie… Toruń to świetne miejsce na studia, ale z pracą jest gorzej. Ale planuję zostać w Polsce, zaręczyłam się z Polakiem.

 

Dziękuję, Agnese, za poświęcony czas!

Wywiad przeczytacie też na portalu Spodkopca.pl, dla którego od niedawna piszę. :)

Sara

piątek, 24 lutego 2017

Czy sesja jest straszna i dlaczego jest?



Przyszli studenci często zastanawiają się: czy sesja jest straszna?

Ja już to wiem.

Sesja nie jest straszna. To wykładowcy tacy są. Przynajmniej niektórzy.

Czekałam z napisaniem tego tekstu nie tylko do końca sesji egzaminacyjnej, lecz także do otrzymania wszystkich ocen. Teraz już wiem, co myślę, wiem, ile łez wylałam, ile razy kamień z serca mi spadł i ile razy powiedziałam „uff, zdane”. Wiem, ile razy mój chłopak powiedział, że jest ze mnie dumny, a ile, że mam się nie martwić. A i że jak chcę, to mogę nie przyjeżdżać, tylko się uczyć.

Rozmawiałam z kilkoma osobami z Uniwersytetu Warszawskiego (ja studiuję na UMK). Otrzymałam od nich raczej pozytywne informacje na temat sesji – nie dość, że wszystko pozaliczane, to jeszcze egzaminów nie było tak dużo. Poza tym nie trzeba było siedzieć na uczelni od rana do wieczora.

Ha, to jest chyba faktyczny plus sesji – ma się egzamin i żadnych zajęć przed/po (w 99% przypadkach).


Jak to jest z tą sesją? Trudno zdać? Łatwo? Moje przemyślenia po pierwszej w życiu sesji egzaminacyjnej są takie: 


- ćwiczenia i konwersatoria łatwiej zaliczyć niż wykłady. Mimo że końcowe kolokwia z nich pisałam w pierwszej kolejności, miałam nawet 2 testy jednego dnia. poza tym w tych dniach odbywały się normalne zajęcia – udało mi się uzyskać z nich same pozytywne oceny. 


- uczenie się dzień przed egzaminem jest niewskazane. Na wszystko zaczynałam się uczyć tydzień albo chociaż kilka dni wcześniej. Materiału było tak dużo, że nie wyobrażam sobie, jak miałabym ogarnąć to w 24h….


- przed sesją nie stresowałam się tak, jak przed maturą. Jedynie przed egzaminem internetowym denerwowałam się tak, że mało co mogłam przełknąć (trochę nietypowe, prawda?). Właśnie tego nie zdałam.


- żałowałam, że na niektóre wykłady chodziłam w kratkę. Bo przecież profesorowie wysyłają slajdy… Nie ma jednak jak własne notatki.


- brakowało mi czasu na odpoczynek po sesji. Na innych uczelniach czy kierunkach studenci mogli zrelaksować się przez tydzień, dwa, nawet trzy tygodnie. My natomiast mieliśmy… 3 dni (w tym sobota i niedziela, serio?). 


- wykładowcy są bardzo kreatywni, jeśli chodzi o konstruowanie egzaminów, a jeszcze bardziej jeśli mowa o ocenianiu. Mieliśmy i pytania składające się z jednego słowa (napisz wszystko, co wiesz), i takie wyświetlane przez 30 sekund, takie, w których były 4 odpowiedzi poprawne, a także takie, w których żadna nie była dobra. Były zaskoczenia, wszechobecne pytania "Ale to było?". Odbył się nawet egzamin trwający 13 minut (rekord?).


- nie byłam przyzwyczajona do opanowania tak dużej ilości materiału w tak krótkim czasie. Wydaje mi się, że to jest główny powód, dla którego sesja może przerażać. Bo przez cały semestr z niektórych zajęć nie robi się nic (ewentualnie pojawia się na wykładach). Później naprawdę trudno jest wszystko zapamiętać. A więc coś jednak przemawia za regularną nauką…


- o ile niezdanie matury skutkuje takimi konsekwencjami jak niedostanie się na studia, czasami konieczność spisania roku na straty, o tyle niezdanie egzaminu w czasie sesji nie jest tragedią życiową. Można poprawić. Nie oznacza to jednak, że nie wypłakałam dzisiaj oczu.  

Już myślałam, że wszystko zdam. Niestety minusowe punkty za złe odpowiedzi mnie pokonały. 


Jakie miałabym rady do siebie zaczynającej studia? Chodź na wykłady. Rób notatki. Zacznij uczyć się wcześniej. Nie denerwuj się. 
Jak wspominacie swoje sesje? Czego najbardziej się obawialiście? A może nadal obawiacie? 
Trzymajcie się ciepło. I nie poddawajcie się. Nigdy. 
Sara

niedziela, 19 lutego 2017

10 lutowych przemyśleń




1. Warto jednak chodzić na wykłady. Czasami przynajmniej. 


2. Jeśli ciasto wygląda beznadziejnie, to wcale nie znaczy, że jest niesmaczne. Prawdopodobnie cała blacha zniknie w ciągu jednego dnia. I to nie w śmietniku.


3. Walentynki w centrum handlowym wcale nie są kiczowate.


4. Słabo idzie mi strzelanie na egzaminach.


5. Chciałabym odwiedzić Australię i zobaczyć wombaty. Przeszkodą są krokodyle/węże/pająki/powodzie/susze/cyklony. A, prawie zapomniałam. Nie stać mnie. 


6. Przednia kamerka w telefonie jest niebezpieczna.


7. A jaglanka w pucharku do lodów smakuje bajecznie.


8. Dobrze, że luty jest takim krótkim miesiącem. Mniej okazji do wydania pieniędzy.


9. Ludzie robią różne głupie rzeczy. Na przykład dają sobie obciąć włosy na imprezie. Wybaczcie im to. Nie utrudniajcie sobie życia i bądźcie szczęśliwi.


10. Zdobycie pocztówek ze wszystkich europejskich krajów jest możliwe. Potrzeba cierpliwości i wytrwałości. I najlepiej by w miejscu zamieszkania nie było Starbucksa.

Pozdrawiam ciepło
Sara