Kilka podejść. Szum morza, gwar
miasta. Nie udało się.
Szał zakupów. Śliczne pocztówki.
Kolejna porażka.
Nawet autostrada nie pomogła.
Niby mogliśmy się szybciej zobaczyć, częściej widywać, ale co z tego?
Może to wina niezaliczonego
Starbucksa?
Gdańsk przyciąga, Gdańsk potrafi
zauroczyć, ale nie mnie. Nie potrafię zakochać się w Gdańsku. Zwiedzałam to
miasto, jeździłam tramwajami, wysłuchałam koncertu organowego w Oliwie i
rozmawiałam ze zwierzątkami z oliwskiego zoo. Nie pominęłam Muzeum Solidarności,
dworca głównego ani plaży. Jadłam hot-dogi w gdańskiej Ikei i cheeseburgery w
gdańskim McDonaldzie. Tylko ten Starbucks mi nie po drodze, no!
Środa, właściwie przedostatni
dzień wymiany. W piątek rano Amerykanie opuszczali Toruń i udawali się w
kierunku Warszawy. Mimo że moje stosunki z B. w środę nie wyglądały najlepiej, to jednak miło wspominam tę wycieczkę. Było zimno, tak zimno, że w
ten kwietniowy dzień założyłam zimową kurtkę. Na szczęście nie padało – deszcz
to chyba jeden z najgorszych chochlików psujących wycieczki. Wraz z
przewodniczką przechadzaliśmy się po starówce. Swój spacer zaczęliśmy na moście
nad Motławą. Obowiązkowo przeszliśmy obok żurawia, jednego z najbardziej charakterystycznych
obiektów miasta.
Dotarliśmy także na ulicę pełną sklepów z bursztynem – podobno
młode pary właśnie to miejsce wybierają na tło swoich sesji ślubnych. Kolejnym
punktem były lwy, a przy nich teksty w stylu: To moje zwierzątko domowe, nie twoje.
Weszliśmy również do największej świątyni na świecie zbudowanej z cegły. Tam
chętni mogli udać się na wieżę katedry. Znaleźli się tacy śmiałkowie, a wśród
nich ja. Liczba 412 stopni nie przeraziła nas (a powinna). Po 200 nie miałam
już sił, po 300 chciałam usiąść i błagać o zaniesienie, po 350 modliłam się o
windę, a po 400 przestałam oddychać. Albo z wysiłku, albo dlatego, że dech w
piersi zaparły mi widoki roztaczające się z siedemdziesięcioośmiometrowej wieży.
Jedna z Amerykanek po dotarciu na sam szczyt położyła się i leżała plackiem
przez kilkadziesiąt sekund. Zejście było trochę łatwiejsze, nie spadłam, nie
połamałam nóg, co dziwne, bo moi domownicy przyzwyczaili się już do tego, że
spadanie ze schodów jest dla mnie czymś normalnym.
Pominięcie Neptuna byłoby wielkim
niedopatrzeniem. Pamiętam, że kiedy ludzie pstrykali zdjęcia pomnikowi, B.
okropnie mnie wkurzyła. Ja również chciałam mieć zdjęcie z Neptunem, ale B.
oczywiście musiała wejść w kadr i zakomunikować: Patrz Sara, gołąb! Ech.
W Gdańsku zjedliśmy obiad, podczas którego otrzymałam kilka słów otuchy, wsparcia i współczucia
od innych Amerykanów. Później mieliśmy trochę czasu wolnego. Ja wylądowałam w
Pi Kawie z kilkoma innymi osobami. Genialne miejsce, pyszne herbaty, no i mają crème
brûlée, którego w życiu nie jadłam, a chciałabym spróbować. :D
Później przez prawie godzinę
jechaliśmy do Sopotu. Tam naszym jedynym punktem było molo. Jakie było moje
zdziwienie, gdy większość Amerykanów nie doszła do końca molo. Taka atrakcja, w
końcu to najdłuższe molo nad Bałtykiem, mierzy pół kilometra. Byliśmy poza
sezonem, więc za molo nie trzeba było płacić. Amerykanów jednak pokonało
zmęczenie.
B. nakupowała w Trójmieście drogich
bursztynowych zawieszek, ja nakupowałam pocztówek i obie byłyśmy tak samo
zadowolone. :)
Ale nadal nie potrafię zakochać
się w Gdańsku!
A Wy?
Udanej majówki!
Sara