Nie było mnie. Milczałam. A w środku krzyczałam.
Październik był dla mnie bardzo trudnym miesiącem. Po
pierwsze, protesty. Po drugie, epidemia. Po trzecie, magisterka. Po czwarte,
jesień. O tej porze roku zawsze mam spadek nastroju - gdy dni robią się coraz
krótsze, szybciej zapada zmrok, a pogoda za oknem nie zachęca do wyjścia spod
kołdry. Tym razem do jesiennego przygnębienia doszło wiele innych czynników.
Ale kiedyś trzeba wrócić do życia, prawda? I to szybciej niż wiosną.
Kilka dni temu napisałam dla Was post. Był jednak zbyt kontrowersyjny,
być może zbyt osobisty i prawdopodobnie niepotrzebny. Mógłby mi przynieść
więcej problemów – chociażby w pracy – niż pożytku. Stwierdziłam, że ja wcale
nie muszę się tłumaczyć ze swoich decyzji. Odczekałam kilka dni, trochę się
uspokoiłam i dziś przychodzę do Was z podsumowaniem miesiąca. Postaram się skupić na tym, co pozytywne.
A zdecydowanie pozytywnym, radosnym i wspaniałym akcentem w
październiku był nasz wypad do Lublina. Udało mi się wziąć kilka dni urlopu –
ostatnie dni w tym roku – i pojechaliśmy. Wynajęliśmy na bookingu (tak, tym
znienawidzonym przeze mnie bookingu, który zawsze odradzałam, a teraz się do niego
przekonuję. Dobrze czasami zmienić przekonania) urocze mieszkanko. Jeśli
kiedykolwiek będziecie w Lublinie, serdecznie Wam je polecam. Niczego nie
brakowało, było czysto, schludnie i po prostu ładnie. Za dwie osoby, cztery
noce zapłaciliśmy 460 zł. Apartament możecie zobaczyć tutaj.
Podróż do Lublina była moją pierwszą tak daleką podróżą samochodową, podczas której to ja byłam kierowcą. Prowadziłam do z Torunia do Warszawy – nigdy wcześniej
nie przejechałam za jednym zamachem więcej niż 100 km. A tu proszę, dwa razy
więcej. To pozwoliło mi uwierzyć, że mogę jeździć w dalsze trasy autem. Tym
bardziej że ja lubię prowadzić, ale po prostu paraliżował mnie strach, w tym
lęk przed ekspresówkami i autostradami. No cóż, autostrada jeszcze przede mną,
ale eska już trochę udobruchana.


W czasie czterodniowego pobytu zwiedziliśmy Lublin,
Sandomierz, Nałęczów i Kazimierz Dolny. Byliśmy w escape roomie, rozegraliśmy kilka
partyjek w Blokusa, trafiliśmy na strajk rolników i nadrobiliśmy zaległości w filmowych arcydziełach, patrz. "50
twarzy Greya". Gotowaliśmy sobie domowe obiadki, tzn. Marcin gotował, ja zmywałam.
I naprawdę odpoczęliśmy psychicznie. Chociaż nie miałam wolnego od studiów,
miałam wolne od pracy (praca upomniała się o mnie tylko dwukrotnie) i to
pozwoliło mi serio wyczyścić głowę. W najbliższych dniach napiszę Wam więcej o
zwiedzaniu lubelskiego i świętokrzyskiego. Hotele zamknięte, ale może ktoś z
Was skusi się na jednodniowy wypad albo po prostu skorzysta z moich wskazówek,
gdy świat w końcu zmieni pozycję i przestanie stać na głowie. Powiem Wam, że
zwiedzanie w maseczkach wcale nie jest takie złe (ja ściągałam je do zdjęć). To samo mogę powiedzieć o
podróżach w październiku. Wręcz cieszyłam się, że Kazimierz oglądaliśmy o tej
porze roku – prezentował się bardzo malowniczo, a i tłumów nie było jakichś strasznych.




Co jeszcze robiłam w
październiku? Poza urlopem oczywiście… pracowałam. A w ramach wykonywania obowiązków
służbowych widziałam na żywo m.in. marszałka senatu. Poznałam też Jerzego Kędziorę, autora niezwykłych rzeźb, które zawisły nad toruńską
starówką (choć jak mówi sam artysta, jego dzieł się nie wiesza, lecz stawia. Nie
zmienia to faktu, że znajdują się nad głowami przechodniów). Dla mnie spokojnie
mogłyby zostać w Toruniu na zawsze, bo prezentują się wspaniale i na pewno
byłyby dodatkową atrakcją turystyczną. Niestety, można je oglądać tylko do 15
listopada.

W październiku świętowałam też
swoje imieniny w Widelcu. Polecam Wam wegetariańskie quesadillas. Gdy jem na
mieście, zawsze staram się zamawiać potrawy bezmięsne. Co ciekawe, w moje
imieniny poznałam też zupełnie nowe miejsce w Toruniu. A raczej – poznałam na
nowo. Wiedziałam niby o jego istnieniu, ale nie miałam pojęcia, że to właśnie
miejsce – tereny zielone w okolicy Bema w Toruniu - zwane są Rudelką. Nie
połączyłam faktów. A to pięknie zrewitalizowany lasek-parczek.
Koniec października to był
totalny zjazd nastroju. I o tym już pisać nie będę.
Wracam do żywych.
Sara
PS Niby co dzień w pracy piszę min. 12 tys. znaków, ale to stworzenie tego posta przypomniało mi, jak ja
kocham pisać.