Początkowo
chciałam zatytułować ten tekst "powrót do normalności". Ale my nie wracamy do
normalności, tylko uczymy się zupełnie nowego funkcjonowania.
Przez
ostatnie dwa miesiące prawie nie wychodziłam z domu. Zdarzało się, że przez
kilka dni moja noga nie stanęła dalej niż przy śmietniku. Gdy już gdzieś
wychodziłam, to jedynie w pilnych sprawach. Chociażby na pocztę, by wysłać
urodzinowe prezenty dla przyjaciółek. To jednocześnie smutne, że musiałam przekazywać upominki w ten sposób i piękne, bo mogłam sprawić dziewczynom
niespodziankę. Na palcach jednej ręki policzę wyjścia do apteki czy po karmę dla Nicosia. Od czasu do czasu
wybieraliśmy się na spacer do lasu. I to właściwie tyle. Nikogo nie
odwiedzałam, z nikim się nie spotykałam.
Ale
mam wrażenie, że czasy całkowitej izolacji i hasła #zostańwdomu już powoli
mijają. Otworzyły się galerie handlowe, niektóre przedszkola, ludzie powoli
wracają do firm, żegnając się z etapem pn. "praca zdalna". I chociaż wirus nie
zniknął, to my uczymy się z nim żyć.
Przyznam
Wam się szczerze, że ja nie sprawdzam już co godzinę, jak zwiększa się liczba
zachorowań w Polsce. Wiem, że wirus nie zniknie tak szybko, a te zakażenia
będą.
W
końcu zdecydowałam się wyjść z domu.
Otworzyły
się biblioteki, złożyłam więc zamówienie na kilka tytułów. Ale jakże inna była
ta wizyta w wypożyczalni – ja w maseczce i rękawiczkach, panie w przyłbicach.
Powiedziałam im, że cieszę się, że w końcu otworzyli biblioteki. One przyznały to samo. Po
wejściu musiałam zdezynfekować ręce. Dozownik wyglądał jak gaśnica, więc
trochę się z paniami z mojego zdziwienia i nieogaru pośmiałyśmy. Bibliotekarka
nie wzięła do ręki mojej karty, tylko poprosiła o odczytanie numeru. A ja
wypożyczone książki odłożyłam na 24-godzinną kwarantannę.
Dzisiaj
też pierwszy raz od dwóch miesięcy spotkałam się z przyjaciółką ze studiów.
Obie w maseczkach, ale pogadałyśmy i pospacerowałyśmy po starówce. Czy mogłyśmy
spotkać się wcześniej? Pewnie tak, ale po co tak ryzykować?
Niebawem
mam też wrócić do redakcji. Widać więc, że rzeczywistość powoli się zmienia.
Przyznaję,
że nadal nie jestem gotowa, by wrócić na uczelnię i mam nadzieję, że na razie
nie będzie to konieczne. Bo o ile w pracy mamy mieć zachowane 2-metrowe
odstępy, o tyle na uniwersytecie nie zawsze jest to możliwe. A siedzieć 6
godzin w maseczce w ciasnej salce? To by była masakra. Podziwiam medyków i
innych pracowników, którzy znoszą tę duchotę. Na uczelni na razie kontynuowane
są zajęcia zdalne, ale rozporządzenie rektora sugeruje pisanie egzaminów w
warunkach tradycyjnych… Już sobie wyobrażam, jak zamiast o tym, jakie są
negatywne skutki suburbanizacji, myślę o tym, jak tu wydmuchać nos w maseczce.
Nadal
nie jestem też do końca gotowa na wizytę u babci, bo boję się po prostu, że ją
zarażę – gdyby okazało się, że jednak jestem bezobjawowym chodzącym
przypadkiem. A babcia, jako starsza osoba, może to przejść gorzej niż ja. Ale
wydaje mi się, że prędzej czy później spotkam się i z babcią. Może w maseczkach,
może bez przytulasa. W innej normalności.
Jestem
ciekawa, jak tam Wasze odczucia. Czy też wydaje Wam się, że musimy
przyzwyczajać się do nowego sposobu funkcjonowania? Życia w maseczkach i z
płynem antybakteryjnym pod ręką? Ale jednak – życia – a nie izolacji? Dajcie
znać!
Dużo zdrówka!
Sara
Widzę, że sytuacja trochę się rozluźnia - trochę się martwię, czy to rozluźnienie nie przyniesie nam nowej fali zachorowań. Tym bardziej, że w sieci pojawiają się co chwila ruchy, że ta cała epidemia to bujda i nawołuje się do nieprzestrzegania zasad :/
OdpowiedzUsuń