Kilka rolek papieru toaletowego, trochę soku malinowego w
połączeniu z kakao, okropnie straszne soczewki, a poza tym eyeliner na policzkach i miecze w dłoniach. Tak
w skrócie można opisać Halloween w moim liceum. Od razu oznajmiam, że moje
przebranie straszyć nie miało, gdyż ja przerażam ludzi na co dzień – tego jednego
dnia byłam uroczą Myszką Mickey w czerwonych szortach od piżamy mojego brata,
wielkimi, czarnymi uszami i białymi rękawiczkami a’la Perfekcyjna Pani Domu (do
której bardzo mi daleko). Mimo pewnej osoby z mojej klasy, przeciwnika
Halloween, gadającego o masonerii francuskiej, nie dałam zepsuć sobie humoru,
co więcej – dzisiejszy dzień należał do zdecydowanie udanych. Matematyczka tego
dnia była wyjątkowo życzliwa, profesor z uniwersytetu stwierdził, że zdarza mu
się prowadzić zajęcia z różnymi dziwnymi istotami w czasie juwenaliów, ale
konwencja halloweenowa do dzisiaj była mu obca, polonistka oznajmiła, że
NIESTETY musimy wrócić do Pana Tadeusza,
a lekcje angielskiego minęły m.in. na rozmowach o Halloween (Wiecie, że zwyczaj
ten wcale nie pochodzi ze Stanów Zjednoczonych, a prawdopodobnie z kultury
celtyckiej? Ale to w USA jest bardzo hucznie obchodzony, czasami dekoracje na
ulicach pojawiają się już dwa tygodnie wcześniej!).
Przebrania były najróżniejsze! Gdy słuchałam, o jakich
godzinach wstali niektórzy, aby zrobić się na bóstwo straszydło, to… uszy mi
oklapły. A tego dnia miałam wyjątkowo duże!
W klasie spotkałam wampiry (tylko Damona zabrakło. Edwarda zresztą też.), ale i
Jokera czy Williama Wallace’a z Braveheart
(pytanie sprzedawcy, gdy koleżanka chciała kupić miecz: A po co ci ten miecz?! – bezcenne). Poza tym na próżno było szukać kogoś, kto nie ma nic na twarzy i
czarna szminka była tutaj najłagodniejszym rozwiązaniem. :) Niektórzy zdecydowali
się użyć nawet… mąki!
Nie mogło zabraknąć przerażających smakołyków. Nie mogłam
się zdecydować, co wybrać – pająki, babeczki czy może tęczowy tort (on akurat
nie straszył swym wyglądem, za to na pewno bajecznie smakował). Gdy życiowa
decyzja została podjęta (padło na muffinkę), usłyszałam pytanie, które zwaliło
mnie z nóg.
- Z robakami czy ze
szczęką?
Zaryzykowałam.
Wybrałam szczękę.
Trochę się ciągnęła, ale nie aż tak, abym musiała wymieniać
swoją własną.
Kulminacyjnym momentem był przemarsz wszystkich klas przez
salę gimnastyczną. Kostium Simsa tzn. zielona figurka nad głową wydawała mi się
pomysłem minimalistycznym, ale jednak jednym z najbardziej kreatywnych.
Chłopcy krzyczący rewolucja również zwrócili moją uwagę. :D
Jedno wiem na pewno – nawet osoby wierzące, osoby, dla
których wiara naprawdę wiele znaczy w życiu, chrześcijanie, zdecydowali się przebrać.
Dlaczego? Nie tylko dlatego że żaden z nauczycieli nie mógł zapytać na ocenę
osoby w kostiumie. Także po to, aby po prostu się dobrze bawić. Aby trochę się
pośmiać, pożartować. Aby pokazać, jak wielką wyobraźnię się ma, jak ogromny
dystans do siebie. Aby zamienić się trochę w dziecko, dla którego przebieranki
są czymś zupełnie zwyczajnym. Aby móc kogoś przestraszyć, kogoś zszokować,
kogoś rozśmieszyć. Aby zrobić coś innego, aby ten dzień nie był taki, jak
wszystkie inne. W sumie to chciałabym podziękować wszystkim, którzy się przebrali
i uczynili ten dzień tak przyjemnym i pełnym pozytywnych wrażeń. Nikt z nas nie
zamierzał wywoływać duchów, propagować satanistycznych zachowań ani urażać niczyich
uczuć – chcieliśmy po prostu dobrze się bawić. I to się udało! Mimo że nasza
klasa nie zdobyła głównej nagrody, jaką było przejęcie szkolnego radiowęzła na
tydzień.
Sara