Strony

wtorek, 28 stycznia 2020

Oto rzeczy, które zawsze mam w torebce



O damskich torebkach krążą legendy. Kobiety podobno noszą tam cały arsenał, z cegłami włącznie. Ile w tym prawdy? Dziś zdradzam, co kryje moja torebka.

Są takie przedmioty, które zawsze mam w torebce, a gdy ich zapomnę, to zaczyna się mały dramat. Oczywiście podstawą jest portfel – pewnie jak u każdego. U mnie pełni on nie tylko rolę schowka na pieniądze czy karty, lecz także miejsca, do którego wrzucam plastry oraz tabletki.

Nie ruszam się również z domu bez chusteczek higienicznych i pomadki. Od lat używam tej samej marki Carmex i gdy ostatnio zdarzyło mi się posmarować usta inną pomadką, od razu miałam wrażenie, że wargi są o wiele bardziej suche.

W torebce mam też zawsze komórkę. Obowiązkowo w etui na telefon. Szczerze mówiąc, nie pamiętam już, jak wygląda mój smartfon bez ochronnego etui. Nie zliczę, ile razy lądował on na podłodze lub w innych dziwnych miejscach. Gdyby nie etui, moja komórka przypominałaby pewnie zwłoki. Oprócz osłonki mam też szybkę na ekran. Po tym jak w pociągu mój telefon miał bliskie spotkanie z podłogą i cały ekran się zbił, stwierdziłam, że nie mogę dopuścić do takiej sytuacji po raz drugi. Ale przyznam, że nigdy nie kupowałam jakiegoś bardzo stylowego etui. Celuję zwykle w te pancerne. :D

Zawsze mam w torebce szczotkę. Od lat korzystam z Tangle Teezer. Robię to głównie z przyzwyczajenia – nie uważam, że rozczesuje włosy lepiej od tradycyjnych szczotek. Pasuje mi jej rozmiar, bo mogę ją zmieścić nawet do najmniejszej torebki.

Te 5 rzeczy to mój zestaw obowiązkowy. W torebce noszę jednak również inne przedmioty, w zależności od tego, jaki jest dzień, pogoda, pora roku i co zamierzam robić. Kiedy wybieram się na uczelnię, obowiązkowo pakuję mój różowy, nieprzeciekający kubek termiczny z Duki (z polecenia Szafa Sztywniary!) oraz zeszyty i długopisy.

Z kolei gdy moje dłonie są w opłakanym stanie (co zwykle ma miejsce przez ¾ roku, kiedy w Polsce pogoda nie zachwyca), wkładam do torebki krem do rąk.

Zdarza się, że w torebce ląduje również opakowanie do soczewek - na wypadek różnych przygód ze szkłami kontaktowymi. Noszę je już od ponad 10 lat, ale i tak bywa, że soczewka postanowi przesunąć się w najmniej oczekiwanym momencie albo oko stanie się zbyt wysuszone. W takim wypadku pudełeczko z płynem bardzo się przydaje. 

W torebce często noszę też książkę. Coś lekkiego lub ciężkiego do czytania przydaje się zarówno w nieprzewidzianych sytuacjach (i nie mam tu na myśli konieczności samoobrony :D), jak i wtedy, gdy wiem, że będę musiała na kogoś poczekać albo spędzić dłuższą chwilę w kolejce u lekarza.

Gdy mam w planach zakupy albo wizytę w bibliotece, wówczas do torebki pakuję dodatkowo płócienną torbę.

Czego za to nigdy nie noszę w torebce? Nie pakuję kosmetyków do makijażu, bo nigdy nie poprawiam go w ciągu dnia. Niestety, nie mam też w zwyczaju noszenia ze sobą kalendarza, a to błąd, bo niekiedy zapiski uzupełniam dopiero po jakimś czasie, gdy część z nich już uleciała z głowy.

Dziewczyny, a co Wy nosicie w swoich torebkach? Bez czego nie ruszacie się z domu?
Sara

piątek, 24 stycznia 2020

Jak wygrywać w konkursach?


Tak jak nikt nie wynalazł jeszcze szczepionki na głupotę, tak i nadal nie powstała instrukcja wygrywania w konkursach. Ale możemy spróbować taką stworzyć.

Gdy nadchodzi lato, ferie albo…. sesja, w moim domu zaczyna się konkursowe szaleństwo. Próbując jakoś rozsądnie i efektywnie wykorzystać wolny czas, biorę udział w różnych internetowych zabawach. Z racji tego, że udało mi się wygrać już nie raz i nie dwa, postanowiłam podzielić się z Wami moimi spostrzeżeniami na temat konkursów.

Podstawowa zasada brzmi: żeby wygrać, trzeba grać. Serio. Jeśli nie spróbujecie, nigdy nic nie wygracie. Wiadomo, że w im większej liczbie konkursów weźmiecie udział, tym większa szansa, że może w jakimś akurat Wam się uda. Oczywiście nie każdy ma na to czas. Ale przyznajcie, czasami może zamiast scrollować bezsensownie Facebooka, warto chwilę się pogłowić i spróbować swoich sił w konkursie?

Jakimi jeszcze zasadami ja kieruję się, uczestnicząc w konkursach?

W jakich konkursach startuję? W internetowych, w których nie trzeba nic kupować, a jedynie zaobserwować/zalajkować, niekiedy udostępnić i najczęściej coś… napisać! I tu dochodzimy do kolejnego ważnego punktu.

Czytajcie regulaminy. Albo chociaż zasady konkursu. Zwykle są one bardzo długie, ale warto je choć pobieżnie przejrzeć. Można tam znaleźć takie kruczki jak np. to, że odpowiedź nie może być dłuższa niż 300 znaków albo że należy ją opublikować w odpowiednim miejscu. Podam Wam bardzo ciekawy przykład. Ostatnio wzięłam udział w zabawie na fanpage’u Flix Busa. Po opublikowaniu mojej odpowiedzi konkursowej powiedziałam do mamy: "Jest już kilkadziesiąt komentarzy, ale chyba tylko ja przeczytałam regulamin." Pytanie bowiem brzmiało: "Z kim wybrałbyś się na Flixwypad?" Większość odpowiedzi brzmiała mniej więcej tak: "Z Adamem Nowakiem". Tymczasem w regulaminie widniał punkt, że wybrana zostanie najciekawsza i najbardziej kreatywna odpowiedź. A zatem wszystkie komentarze zawierające jedynie imię i nazwisko potencjalnego towarzysza czy nawet słowa "z moim mężem" odpadały na samym starcie. A wiecie kto wygrał w tym konkursie? Ja.
Są oczywiście takie konkursy, które działają na zasadzie loterii – i organizatorzy często się do tego przyznają. Wystarczy napisać w komentarzu np. nazwę miasta. Wybierana jest wówczas losowo jedna osoba. I tu znów warto powrócić do kwestii czytania regulaminów. Ostatnio widziałam, jak jedna pani się pultała, że jak to możliwe, że wygrała osoba, która napisała tylko jedno zdanie. Tymczasem w tamtym konkursie nie chodziło o kreatywność, bo odpowiedź była wybierana właśnie poprzez losowanie.

Jak zwiększyć swoje szanse na wygranie w konkursach?

Przede wszystkim warto polajkować na Facebooku – jeśli go macie - profile różnych firm, bo to tam często pojawiają się szanse na wygraną. Jeżeli marzy Wam się podróż, polubcie Wizz Aira, Flix Busa, Ecolines, Stena Line, Polferries czy Lux Express. Konkursy organizowane są na naprawdę wielu stronach i fanpage’ach. Aktualne zabawy i loterie można sprawdzać na stronie sledzimykonkursy.pl. Istnieją także inne portale, które zbierają wszystkie tego typu zabawy w jednym miejscu. Większość z nich ma w nazwie słowo "konkursy". Wiadomo, pozycjonowanie stron www w tych czasach to połowa sukcesu. A wielu z nas, poszukując szansy na wygraną, wpisuje w Google właśnie słowo "konkursy". 

Obecnie mnóstwo okazji do zgarnięcia nagród znajdziecie także na Instagramie. Jeśli już raz polajkujecie lub zaobserwujecie jakąś stronę, warto się jej przyglądać – są takie profile, na których konkursy przeprowadzane są bardzo często. Opłaca się więc je śledzić.

Kolejną opcją na zwiększenie swoich szans na wygraną jest poproszenie członków rodziny, by również wzięli udział w konkursie. Jeśli Ty, Twój brat i Twój chłopak wyślecie odpowiedź, macie większą szansę na wygraną. A jeśli nagrodą jest np. wizyta w escape roomie, wszyscy na tym skorzystacie.

No dobra, a jakie mają być te odpowiedzi? Jeszcze kilka lat temu chętnie wybierane były wierszyki. Obecnie chyba zaczynają się one powoli nudzić organizatorom. Za to mile widziane są wszelkie historyjki, odpowiedzi sformułowane w nietypowy sposób np. za pomocą zdjęć. Warto wykazać się kreatywnością.

Do dziś pamiętam, jakie cuda tworzyliśmy w domu, gdy trwał konkurs w jednym z toruńskim escape roomów. Trzeba było uzasadnić, dlaczego to ty masz wygrać. Zwykłe parę zdań nie wystarczyło. My wymyślaliśmy zdjęcia, tworzyliśmy plakaty, rebusy… Niekonwencjonalne myślenie często jest nagradzane.

Co udało mi się wygrać na przestrzeni ostatnich lat?

Jeśli chodzi o podróże, to dwukrotnie w moje ręce trafiły bilety na prom, ostatnio z kolei otrzymałam vouchery na przejazd dla dwóch osób na dowolnej trasie Flix Busa.
Wygrałam wiele książek, płyt CD, ale wśród nagród znalazły się także oranżady Helena, kosmetyki, skarpetki, kapcie, naczynia, herbaty, pocztówki. Udało mi się też zgarnąć wejściówki do escape roomów, kawiarni czy do SPA.

W jakich konkursach nie biorę udziału?

Na koniec parę słów o konkursach, za którymi nie przepadam i w których zwykle nie uczestniczę. Są to oczywiście zabawy, w których liczy się to, ile lajków zdobędzie Twój komentarz. Dla mnie takie konkursy są żałosne, bo zwykle zwyciężają w nich osoby, które nie boją się żebrać o lajki.

Nie biorę udziału w konkursach smsowych. Szkoda mi na to kasy, poza tym traktuję je bardziej jako loterie, gdzie najwięcej zależy od szczęścia, a nie od Waszych umiejętności. 

Nie bawię się też w konkursy, w których do wygrania jest coś, czego nie potrzebuję, co mi się po prostu nie przyda. To by była strata czasu.

Na koniec dodam, że oczywiście nadal zdarzają się konkursy, w których wygrywają znajomi organizatorów albo influencerki, które pochwalą daną firmę na swoim Instagramie. Nie unikniemy tego. Możemy jedynie to wyśmiać.
Dajcie znać, co Wam udało się wygrać!
Życzę powodzenia!
Sara

środa, 22 stycznia 2020

Otrzymałam pocztówkę z przyszłości


Gdy 1 stycznia zmieniałam wystawkę pocztówkową na mojej tablicy korkowej, natknęłam się na pocztówkę z przyszłości. I dotarło do mnie, że przyszłość właśnie nadeszła.

Pokazywałam już tę widokówkę na blogu, było to jednak dawno temu i wydaje mi się, że wtedy mało kto potraktował ją poważnie. Gdy znalazłam ją w mojej skrzynce w 2012 roku, byłam tylko w lekkim szoku. Z jednej strony obraz przedstawiony na pocztówce mnie zasmucił, z drugiej wydał mi się absurdalny. Do roku 2020 było jeszcze sporo czasu.

Mowa o pocztówce, którą zaadresowano do mnie dokładnie 23 sierpnia 2012 roku. Była to kartka wysłana za pośrednictwem Postcrossingu. Sheila, bo tak ma na imię nadawczyni, napisała kilka słów o sobie (po holendersku!). Tego, co znajduje się na pocztówce, nie skomentowała – wyraziła jedynie nadzieję, że przesyłka mi się spodoba.
Na pocztówce widnieje flaga Holandii na środku… morza? Wymowny napis "Greetings from Holland", czyli "Pozdrowienia z Holandii" świadczy o tym, że w miejscu, gdzie znajduje się woda, kiedyś był kraj. Pomińmy to, że Holandia już nie nazywa się Holandią, lecz Niderlandami (tego akurat projektant pocztówki nie przewidział). Na dole kartki widnieje napis "Anno 2020".

Smutne jest to, że w 2012 roku mało kto mówił o katastrofie klimatycznej tyle, co teraz. Nawet mnie wydawało się bardzo nieprawdopodobne to, że w 2020 Holandia zatonie. Ale obecnie w obliczu ogromnych pożarów w Australii (które później zamieniły się w powodzie), zalanej Wenecji i filmów o tym, że Kiribati tonie, to zdjęcie holenderskiej flagi wydaje się bardzo prawdopodobne.

Powiem Wam, że sporo w ostatnich miesiącach myślę o środowisku. W domu, na uczelni czy wśród znajomych rozmawiamy o tym, co robimy, co można zrobić i co nas czeka. Nawet jedną z form zaliczenia zajęć jest przygotowanie kampanii prośrodowiskowej. 

Ludzie mają bardzo różne podejścia. Są tacy, którzy ogłaszają, że nie będą mieć dzieci. Nie chcą skazywać ich na życie na świecie, który niebawem może przestać istnieć. Inni powoli przechodzą na wegetarianizm. Ale są też ludzie, których spotykam codziennie w Biedronce. Tacy, którzy nie robią nawet tak małych rzeczy, jak wzięcie płóciennej reklamówki ze sobą na zakupy. Kładą na kasę dwa produkty i… foliową siatkę. Ludzka bezmyślność mnie boli.

Ja jestem gdzieś na rozdrożu. Sporo do myślenia dały mi zajęcia z psychologii prośrodowiskowej, będące częścią moich studiów. Dowiedziałam się na nich chociażby, że istnieje wiele badań pokazujących, w jak beznadziejnej sytuacji jesteśmy. I okazuje się, że niewiele by dało np. to, że nagle kilkadziesiąt milionów osób przestałoby latać samolotami albo przeszłoby na weganizm. Skoro to przyniosłoby marny skutek, to co dopiero mówić o takich rzeczach jak niekorzystanie z plastikowych słomek…

Jedyną rzeczą, która wydaje mi się, że może coś realnie zmienić, to głosowanie na partie naprawdę zajmujące się zmianami klimatu. A nie na partie, które powtarzają, że węgiel jest podstawą polskiej gospodarki. Może i jest, ale kiedy w Polsce nie będzie się dało już żyć z powodu zanieczyszczenia powietrza, to po ciula nam gospodarka.

Myślę, że planeta jeszcze kilkadziesiąt lat przetrwa. A co dalej? Tego nie wiem.
Sara

poniedziałek, 20 stycznia 2020

Pomysły na prezent na Dzień Babci i Dziadka


Uwielbiam tworzyć na blogu prezentowniki. Chciałabym, aby każdy z nas dostawał wyłącznie trafione upominki. Zależy mi na tym, by prezent, który otrzyma obdarowywana osoba, był do niej dopasowany i naprawdę się jej przydał. Dziś mam dla Was parę pomysłów na podarki dla Waszych babć i dziadków – w końcu zbliża się ich święto. Nie zapomnijcie o tym. Być może te przedmioty sprawdzą się również jako upominki wręczane z innej okazji.

1. Przedmioty ze zdjęciem wnuków. Myślę, że większość babć i dziadków odczuwa radość i wdzięczność, widząc swoje wnuki i zapewne cieszyliby się bardziej, gdyby mogli spotykać się z nimi częściej. Jednak jeśli jest to niemożliwe, zawsze miło jest mieć przy sobie jakiś drobiazg ze zdjęciem wnucząt. Sami możecie wybrać, czy podarujecie babci bądź dziadkowi kubek, poduszkę, a może etui na telefon? Obecnie prawie na wszystkim można nadrukować fotografię – nawet na puzzlach! A jeśli nie zdążycie już zamówić produktu ze zdjęciem, zawsze możecie podarować dziadkom swoje fotografie w pięknie zdobionej ramce.

2. Wazony z grawerem. Kobiety uwielbiają kwiaty – a babcie chyba szczególnie! Co Wy na to, by podarować im bukiet w wazonie z wygrawerowanymi życzeniami? Taki przedmiot będzie spełniał zarówno funkcję użytkową, jak i estetyczną. Treść wygrawerowanego napisu zależy tylko od Waszej inwencji. Do wyboru są tradycyjne wazony, jak i – obecnie bardzo modne – naczynia przypominające kształtem kule.

3. Termofory i koce. Starsze osoby szybciej marzną – tak jakoś niesprawiedliwie został stworzony ten świat. Wydaje mi się, że ciepłe kocyki czy termofory byłyby idealnym prezentem dla babć i dziadków (choć nie tylko dla nich!). Co prawda w tym roku zima nie jest zbyt mroźna, ale myślę, że każda osoba chętnie usiądzie wieczorem z kubkiem herbaty z cytryną i milusim kocem na kolanach.

4. Bilety na spektakl. I nie tylko! Opera, balet, musical, a może… kabaret? Starsze osoby zdecydowanie za rzadko uczestniczą w wydarzeniach kulturalnych. Taki bilet czy voucher będzie mobilizacją do tego, by wyjść z domu i spędzić miło czas. A może wybralibyście się do teatru z dziadkami?

5. Rzeczy związane z pasją. Czasami wydaje nam się, że seniorzy mają niewiele pasji. Wystarczy jednak trochę szerzej otworzyć oczy, by przekonać się, że większość dnia nasza babcia spędza w ogródku, a dziadek w warsztacie (lub na odwrót!). A może pasją naszych bliskich jest gotowanie, szydełkowanie bądź wędkowanie? Warto wspierać hobby naszych babć i dziadków. Nawet wtedy, gdy jest to rozwiązywanie krzyżówek!

Pamiętajcie o Waszych babciach i dziadkach. Nie tylko w ich święto. Spędzacie więcej czasu w ich myślach, niż Wam się wydaje. Najlepszym upominkiem będzie więc Wasza obecność.
Sara

piątek, 17 stycznia 2020

Oto osoby, z którymi przeprowadziłam wywiady. Trochę sław się uzbierało


Sześć lat blogowania i trzy lata pracy dziennikarskiej pozwoliły mi na przeprowadzenie wywiadów z naprawdę ciekawymi osobistościami. Zaczęłam się ostatnio zastanawiać, którego z moich rozmówców można by nazwać największą gwiazdą… Postanowiłam przygotować małe podsumowanie. Mam jednak nadzieję, że to jeszcze nie koniec mojej redaktorskiej kariery i w życiu czekają mnie kolejne interesujące rozmowy.

Lubię przeprowadzać wywiady, choć nie jest to łatwa forma. Do rozmowy trzeba się przygotować, trzeba się na nią umówić, co często stanowi problem. Wywiad należy nagrać, a potem spisać. I powiem Wam, że dwudziestominutowej rozmowy wcale nie przepisuję przez dwadzieścia minut, ale dwa razy dłużej. Później najczęściej muszę poczekać, aż osoba wywiad zatwierdzi. Mnie zdarzało się czekać na akceptację tekstu przez kilka tygodni, choć według prawa po 24 godzinach mogę opublikować artykuł na portalu.

Jak zaczęła się moja przygoda z wywiadami? Od… bloga! Niestety, wywiady, które publikowałam w pierwszych latach istnienia strony, były przeprowadzane zazwyczaj mailowo. Wybierałam inspirujące, niekoniecznie sławne osoby. Wychodzę z założenia, że większość inteligentnych ludzi ma coś ciekawego do opowiedzenia. Wypytałam więc poznaną przez Internet blogerkę o jej pocztówkową pasję, porozmawiałam z moim przyjacielem o jego wyjeździe do liceum w Wielkiej Brytanii, z kolei z inną znajomą pogadałam o Erasmusie w Czechach. Kilka lat temu na bohaterów moich tekstów wybierałam często osoby poznane przez Internet. Tak było chociażby z Polką, która mieszka w Wiedniu, Edytą, której marzeniem było zebranie pocztówek ze wszystkich powiatów w Polsce czy Michaelem ze Starring You. Mogę zaryzykować stwierdzenie, że to był jeden z moich pierwszych wywiadów z kimś, kto faktycznie jest znany – może nie pokazują go na co dzień w telewizji, ale w społeczności postcrossingowej czy podróżniczej Michael jest postacią nieobcą. Zasłynął z wysyłania widokówek ze swoich wypraw do obcych ludzi.


Z czasem zaczęłam przeprowadzać wywiady z zupełnie obcymi osobami. Na blogu mogliście przeczytać rozmowę z toruńskimi stolarkami, Łotyszką studiującą w Toruniu czy pracowniczką jednego z escape roomów.

Na początku 2017 roku dołączyłam do redakcji Spod Kopca. Część z przeprowadzonych przeze mnie wywiadów ukazywała się na łamach portalu, niektóre natomiast również na blogu. Jednym z nich była rozmowa z Natalią, Peruwianką, która postanowiła studiować w Toruniu.

Z czasem zaczęłam przeprowadzać wywiady z gwiazdami, z osobami, o których piszą gazety, mówią media. W 2017 rozmawiałam z Olą i Karolem z Busem Przez Świat. Obecnie para ma na swoim koncie setki tysięcy (a może już miliony?) przejechanych kilometrów, mnóstwo wystąpień, kursów oraz 5 książek.
Rok później z kolei zadałam kilka pytań Karolinie Styczyńskiej. Być może na pierwszy rzut ucha to nazwisko Wam nic nie mówi. Karolina zawodowo gra w shogi, ale to nie wszystko. Została także bohaterką anime!
Bardzo się cieszę, że miałam okazję przeprowadzać wywiady z muzykami. Moimi rozmówcami byli m.in. Janek Traczyk, Wojtek Kiełbasa czy Piotr Sołoducha z zespołu Enej.
Nieobce są mi również tematy literackie. ;) Na blogu mogliście przeczytać wywiad z autorem pierwszej polskiej biografii The Smiths Maćkiem Koprowiczem (myślę, że gdy w końcu ukaże się druga książka Maćka, to możecie liczyć na kolejną rozmowę), a także z właścicielką jedynego toruńskiego antykwariatu Aldoną Mackiewicz.
Ostatnim wywiadem, który ukazał się na blogu, była rozmowa z Agatą i Wojtkiem, parą, która odwiedziła najwięcej escape roomów w Polsce – ponad 400!

To jednak nie wszystkie wywiady, jakie przeprowadziłam w swoim życiu. Przez ostatni rok współpracowałam z portalem Oto Toruń. W tym czasie rozmawiałam z takimi znanymi osobami jak Wojciech Waglewski, Joanna Scheuring-Wielgus, Wojtek Mazolewski, Monika Gotlibowska, Nicola Palladini czy Klaudia Halejcio. Nie brakowało też wywiadów sponsorowanych – nagle stałam się ekspertką od garniturów, koszul, wspinaczki i kredytów. Rozmawiałam również z Miss Kujawsko-Pomorskiego, blogerką Kasią Ogórek, a także z wieloma torunianami, którzy nie są znani w całym kraju, jednak w naszym mieście odgrywają istotną rolę.

Są takie wywiady, które wspominam z uśmiechem na ustach. Niektóre spotkania przebiegały w przemiłej atmosferze i wyglądały tak, jakbyśmy z rozmówcą znali się od lat. Ale pamiętam też takie przypadki, gdy mój bohater zupełnie nie potrafił się wysłowić i pokazywał siebie w negatywnym świetle. Wtedy moją rolą było takie zredagowanie wywiadu, by wyglądało, że dana osoba jest… mądrzejsza i ciekawsza niż się wydaje. :D

W sumie przeprowadziłam w życiu kilkadziesiąt wywiadów. Mam nadzieję, że to nie koniec.
Sara

poniedziałek, 13 stycznia 2020

Mój wymarzony… ślub



Moje ostatnie doświadczenia ze Spotted: Toruń zainspirowały mnie do oddania się marzeniom. O wymarzonym facecie i wymarzonym ślubie.

Tak jakoś wyszło, że dzięki poznanym osobnikom płci męskiej zrozumiałam, kogo dokładnie szukam. Jak śpiewały dziewczyny z Mikromusic "nie wariata, nie palacza, nie biedaka, nie pijaka, nie brzydala…". Ja bym mogła jeszcze dodać nie rolnika i nie faceta, który potrzebuje terapii. I na pewno nie takiego, który stosuje szantaż emocjonalny.

No właśnie, więc kogo szukam? No cóż, nie wiem, czy stworzono już takiego mężczyznę. Ale zawsze można pomarzyć! Przede wszystkim powinien podzielać moje zainteresowania. Nie wszystkie oczywiście, nie musi przecież kolekcjonować pocztówek czy słuchać Taylor Swift, aby być fajnym facetem. Ale nie wyobrażam sobie być z kimś, kto nie lubi podróży albo nie czyta książek. Po prostu. Ważne, byśmy mieli, o czym rozmawiać. I żebyśmy podzielali te same poglądy. Choć nie wiadomo, jak cudownie przystojny i inteligentny byłby jakiś mężczyzna, gdyby skręcał bardziej w prawo niż w lewo, to cóż, raczej byśmy się nie dogadali. No właśnie – inteligencja. To jest dla mnie najważniejsza cecha u drugiej osoby. I liczą się dla mnie takie drobiazgi jak to, czy ktoś pisze najważniejsze przez ż czy rz.

Jeśli chodzi o wygląd, to trudno mi opisać wymarzonego faceta. Bo podobają mi się różni. Byłoby miło, gdyby był wyższy ode mnie, a ja do karzełków nie należę. I raczej wolałabym, aby nie był łysy i nie miał wąsów. Ot, takie drobne wymagania. :D

Gdybym już znalazła tego inteligentnego faceta, który nie pali, nie pije (takich już nie produkują, prawda?), jest odważny, pewny siebie i nie przeszkadzałaby mu moja wielka potrzeba niezależności i nieśmieszne żarty, to wtedy może kiedyś tam wzięlibyśmy ślub.

Powiem Wam, że moje przekonania na temat ślubu i wesela są ukształtowane od dawna. Przede wszystkim – nie chcę wesela. Nie uśmiecha mi się zapraszanie jakichś niewidzianych od lat wujków, a później obserwowanie, jak uchlewają się za moje pieniądze. O nie. Wesele to strata kasy według mnie. Zresztą to rezerwowanie sali na dwa lata przed, decydowanie – orkiestra, DJ czy Zenek Martyniuk – to chyba nie na moje nerwy. Nie wspominając o żałosnych, weselnych "zabawach", które bawią tylko tych niemuszących brać w nich udziału. 

Chciałabym wziąć cichy ślub w urzędzie stanu cywilnego. Tam nałożylibyśmy sobie obrączki ślubne klasyczne, bez zbędnych udziwnień. Takie, które byłyby ponadczasowe i przetrwałyby do końca naszej wspólnej przygody. Najlepiej z białego złota.

Na pewno poszłabym do ślubu w płaskich butach. Skoro nigdy nie chodzę na obcasach, to wybaczcie, ale w tym wyjątkowym dniu nie chciałabym się męczyć i skręcić kostki. A co z sukienką? Nie planuję ślubu kościelnego, skoro w kościele mnie raczej nie widują, a więc długiej kreacji do ziemi zapewne też bym nie włożyła. Nie chciałabym też wychodzić za mąż gdzieś daleko od domu, np. na Majorce albo w Las Vegas.

Skoro nie chcę wesela, to co w zamian? Myślę, że skromne spotkanie z najbliższą rodziną byłoby o wiele lepszym rozwiązaniem. Przynajmniej nie musiałabym sobie przypominać, z kim właśnie rozmawiam i czyim bratem jest ten nieznany pan. Poza tym taka uroczystość byłaby tańsza, a ja, nie ma co ukrywać, wolałabym wydać pieniądze na… podróż poślubną!
Sara

sobota, 11 stycznia 2020

Problemy z tanimi liniami, czyli dlaczego od dawna nie kupiłam żadnych biletów



Przez kilka miesięcy nie kupiłam żadnych biletów lotniczych. Dramat, co nie? Dzisiaj czas na historię "od miłości do nienawiści", czyli moje perypetie z tanimi liniami.

Bardzo chciałam gdzieś lecieć w lutym. Pojawiły się jednak pewne problemy…
Zacznijmy od tego, że niestety wybór miast, do których można dolecieć z Polski, się kurczy. Niby tanie linie otwierają co rusz nowe kierunki, ale... zamykają inne. A jak już uruchamiają nowe destynacje to albo są to miejsca, w których już byłam, albo takie, które niezbyt mnie interesują. 24 stolice europejskie za mną i naprawdę trudno jest znaleźć bezpośredni lot Ryanairem i Wizz Airem z Polski do miejsca, w którym nie byłam, w którym w lutym jest powyżej 10 stopni i do którego chciałabym polecieć. Co więcej, wiele tras jest nieczynnych zimą – w szczególności te, które akurat mogłyby mnie zaciekawić...

Kolejny problem to godziny lotów. Mieszkam pod Toruniem, do najbliższego lotniska mam więc minimum 2-3 godziny drogi. Na lotnisku wypada być choć godzinę wcześniej. Niestety, jestem cieniasem i nie jeżdżę samochodem na tak dalekie dystanse. Pozostaje więc jedynie autobus i pociąg. Rozkłady nie są zbyt przyjazne. Dla przykładu – jeśli lot z Modlina jest o 12, muszę wyjechać o 2 z Torunia, by zdążyć. Zabawne, prawda? Tylko jakoś nie chce mi się śmiać. A tym bardziej zarywać nocki. Godziny lotów potrafią być sporym utrudnieniem. Np. do Kopenhagi z Gdańska można dolecieć za 19 zł. Samolot startuje jednak o 6:50… Nawet gdybym wynajęła nocleg niedaleko lotniska, co wcale nie jest takie łatwe, musiałabym wstać pewnie po 4.

Podobnie godziny lądowań -  zarówno te za granicą, jak i w Polsce, potrafią nieźle dać w kość i zniechęcić do zakupu biletów. Kiedy widzę, że samolot dociera do innego kraju w środku nocy, od razu zadaję sobie pytanie, czy będzie możliwość dojechania do hotelu czy apartamentu – najczęściej jedyną (i drogą) opcją pozostaje taksówka. Niektórzy wynajmujący żądają dodatkowej opłaty za późne zameldowanie.

Z przylotem do Polski w nocy również są problemy, bo zwykle nie ma już jak wrócić do Torunia. Musiałybyśmy więc zapłacić za nocleg w innym mieście.

Kolejnym kłopotem, który pojawił się, gdy już-już wydawało mi się, że oto znalazłam bilety w dobrej cenie, był wzrost ceny za bagaż podręczny. Pamiętam, gdy za walizeczkę nie płaciło się nic (to były czasy!), później opłata w Ryanairze i Wizz Airze wynosiła symboliczne kilkanaście złotych. Teraz trzeba zapłacić nawet 100 zł! Często więc cena jest wyższa niż… koszt samego bilet. A powiem Wam, że nie wyobrażam sobie podróży wyłącznie z małym plecakiem (który można zabrać za darmo). Zwykle staram się ograniczyć rzeczy, które biorę ze sobą na wycieczkę, ale są takie, których po prostu nie mogę nie wziąć jak klapki pod prysznic czy aparat. Poza tym z mamą zwykle pakujemy jedzenie, lekarstwa, jakieś kosmetyki, ubrania na zmianę. Zmieszczenie się w mały plecak nie wchodzi w grę. Podziwiam osoby, którym się to udaje, coś mi się zdaje, że mają one nieco inne osobowości. ;)

Po tym wszystkim stwierdziłam, że obrażam się na tanie linie i biletów nie kupiłam. Jednak nie mogłam gniewać się zbyt długo, bo tanie linie – nawet z okropnie drogimi walizkami – nadal pozostają tańsze od tych tradycyjnych. Uznałam, że kupię te bilety.

I wtedy ogłoszono wojnę. No, prawie. Upatrzyłam sobie bowiem bilety do Izraela. Znalazła je moja dzielna mama, która nie denerwuje się na tanie linie tak jak ja. Cena bardzo spoko, godziny lotów – również. Wszystko grało, tylko że nagle zabito Sulejmaniego i zaczęto grozić Izraelowi. I my wtedy trochę zwątpiłyśmy. Najpierw tłumaczyłyśmy sobie, że to pewnie tylko takie słowa rzucane na wiatr, że w Izraelu jest bezpiecznie. Ale gdy "przez przypadek" zestrzelono samolot, a ja w Internecie natykałam się na nagłówki ze słowami "zbombardujemy Hajfę", odpuściłyśmy podróż do Izraela.

Wróciłam więc do mojego pomysłu sprzed kilku miesięcy. Pomysłu, który nie chciał dać mi spokoju. Tak bardzo pragnę ciepła i słonka w lutym i tak bardzo nie mogę usiedzieć w jednym miejscu, że przełknęłam lot o 6 rano, przełknęłam także powrót do Krakowa – będziemy przebijać się przez całą Polską. Bilety kupiłam. Jak myślicie – dokąd?
Koniec tego narzekania. 
Sara

wtorek, 7 stycznia 2020

Oto filmy, które obejrzałam w 2019 roku. Których zdecydowanie nie polecam?



Podsumowanie książkowe poszło mi całkiem nieźle, a wszystko dlatego, że każdą z przeczytanych pozycji - od razu po ukończeniu - oceniałam na lubimyczytac. Niestety, nie robiłam niczego podobnego z filmami. Po prostu zapisywałam je w swoim notesie, bez żadnych uwag czy gwiazdek. I to był błąd. Gdy widzę listę obejrzanych w 2019 roku filmów, mam wrażenie, że podobały mi się… wszystkie. No, prawie.

Czytam więcej książek niż oglądam filmów – i to o 100% więcej. W zeszłym roku postanowiłam, że obejrzę 30 filmów, których nie widziałam nigdy wcześniej. A to wszystko bez Netflixa. :D Udało mi się ten cel zrealizować.

Część produkcji obejrzałam w kinie, niektóre na Vod, kilka – w telewizji. Dwa filmy poznane w 2019 roku oglądałam na zajęciach z feminizmu (!). Swoją drogą to nie jedyne powiązanie kinematografii z moimi studiami – na początku zeszłego roku obejrzałam pięć filmów, które łączy temat eutanazji. Wszystko po to, by napisać rzetelny i ciekawy esej zaliczeniowy z bioetyki.

Z filmami jest trochę inaczej niż z książkami. Mam wrażenie, że staranniej je dobieram. Książki czasami wpadają mi w ręce dziwnym trafem - zaciekawi mnie okładka (wiem, wiem, to zdradliwe), zainteresuje opis albo zaintryguje przyznana książce nagroda. Czasami spodziewam się po danej pozycji dużo więcej niż otrzymuję. Tymczasem większość filmów oglądam dopiero wtedy, gdy naprawdę jestem ich bardzo ciekawa i wiem, że prawdopodobnie przypadną mi do gustu. Dlatego też trudno było mi wskazać te najlepsze i najgorsze obejrzane w 2019 roku. Większość filmów, które zobaczyłam, wspominam dobrze. Spośród trzydziestu wybrałam zaledwie trzy, które wzbudziły we mnie dyskomfort i przywołały skwaszoną minę na mojej twarzy.

Pierwszy z nich obejrzałam na początku zeszłego roku. Miał mnóstwo nominacji do Oscara (aż 10!) i… zdobył zaledwie jedną statuetkę. "Faworyta", bo o niej mowa, to film dziwny, z bardzo specyficznymi zdjęciami. Właściwie nie do końca wiadomo, o czym jest ta historia - a to chyba najgorsze, co może być w kinie. Ja wyszłam z seansu zdecydowanie zawiedziona, bo po tak dużej liczbie nominacji spodziewałam się większego wow.

Drugim filmem, którego raczej nie będę dobrze wspominać, są "Siłaczki". To bardzo niskobudżetowa produkcja, opowiadająca o polskich sufrażystkach. Niestety, film wydaje się sztuczny, w szczególności sceny rozmów, które rzekomo miały wyglądać identycznie jak prowadzone przed laty dyskusje kobiet walczących o swoje prawa. Są one po prostu… nieprzekonujące. Film ten oglądałam na zajęciach z feminizmu. Sam wykład jest bardzo ciekawy i otwierający oczu, jednak akurat "Siłaczki", mimo walorów edukacyjnych, raczej nie skradły mojego serca.

A na koniec zostawiłam bombę. W gronie filmów, które obejrzałam w 2019 roku, a których raczej nie będę wspominać z uśmiechem na ustach, znalazł się… "Król lew". Po co, ja się pytam – po co zrobiono ten film? Przecież mamy cudowną, animowaną wersję, którą chce się oglądać, nawet nie będąc już dzieckiem. Świetne piosenki, urocze dubbingi… Po co robić coś nowego? Dla mnie wersja "Króla lwa" z 2019 roku jest filmem przyrodniczym. Brakowało tylko Krysi Czubówny, serio. Zmieniono część cytatów, jakieś ceny wycięto, jakieś dodano. Zupełnie nie rozumiem celu tych zabiegów. Gdy kilka dni po obejrzeniu nowego "Króla lwa", wróciłam do starej wersji, co rusz tylko krzyczałam "I to zmienili!", "I to!", "O rany, tego nie było, dlaczego to usunęli?". No właśnie – po co ruszać coś, co było genialne?

Najlepszych filmów wybrać nie potrafię. Zachwyciło mnie "Yesterday", podobała mi się "Czarownica 2". Również tegoroczne polskie filmy były niczego sobie – polecam Wam w szczególności "(Nie)znajomych". A "Bożego Ciała" to już chyba nawet rekomendować nie muszę?

Za to na sam koniec wspomnę o tytule, który oglądałam od lat… w kawałkach. W telewizji dość często puszczają "Księcia w Nowym Jorku". Moi rodzice mają ten film także nagrany, więc gdy nic nie ciekawego nie leci, włączają właśnie tę komedię. Miałam wrażenie, że nieustannie, gdy wchodzę do pokoju, trafiam na te same fragmenty. W końcu, w czasie przerwy świątecznej, usiadłam przed telewizorem i obejrzałam film z Eddiem Murphym od początku do końca. Okazało się, że znałam go prawie w całości. ;)

Dajcie znać, jakie są najlepsze (i najgorsze!) filmy, jakie widzieliście w 2019 roku. Polećcie mi coś! Lubię dramaty, musicale, komedie romantyczne, biografie i… filmy katastroficzne.
Sara


sobota, 4 stycznia 2020

Najlepsze i najgorsze książki, jakie przeczytałam w 2019 roku


Czytanie stanowi ważną część mojego życia. W zeszłym roku ukończyłam 62 książki. Zrobiłam dokładne podsumowanie, żeby przekonać się, które uznałam za godne polecenia, a które okazały się totalną porażką.

Jestem dość łaskawa w ocenianiu książek na lubimy czytać – w tym roku żadna pozycja nie otrzymała ode mnie oceny 1, 2 ani 3. Moja mama skomentowała ten fakt słowami: "Pewnie gdy książka ci się nie podoba, to ją odkładasz". I być może jest w tym odrobina prawdy. Myślę, że w tym roku było co najmniej 10 tytułów, których nie ukończyłam. Okazały się nie dla mnie, nie porwały mnie. Jednak niektóre książki postanowiłam dokończyć, choć  na to nie zasługiwały. Robiłam to z czystej ciekawości, z nadziei na to, że może jednak będzie lepiej, albo po prostu żal mi było tych przeczytanych stron. A niekiedy chciałam się po prostu przekonać, czy dno będzie coraz głębsze. Zatem żadnej książce nie przyznałam w tym roku 1, 2 bądź 3 gwiazdek, ale też żadna nie otrzymała ode mnie 10.

Podsumowanie

1 gwiazdka * = 0 książek
2 gwiazdki ** = 0 książek
3 gwiazdki *** = 0 książek
4 gwiazdki ****= 2 książki
5 gwiazdek ***** = 8 książek
6 gwiazdek ****** = 16 książek
7 gwiazdek ******* = 10 książek
8 gwiazdek ******** = 17 książek
9 gwiazdek ********* = 8 książek
10 gwiazdek *********** = 0 książek

Wydaje mi się, że warto zwrócić uwagę na skrajności, a zatem na tytuły ocenione najsłabiej i najlepiej. Zacznijmy od sporej dawki krytyki. Na cztery gwiazdki oceniłam w tym roku dwie pozycje. Pierwsza z nich to książka, która okazała się bestsellerem. Dla mnie to gniot i stek bzdur, pseudonaukowy bełkot irytujący czytelnika. Po przeczytaniu tej książki każdy mógłby się uznać za chorego, a raczej "wysoko wrażliwego". Już wiecie, o czym mowa? To książka z uroczym leniwcem na okładce i chwytliwym tytułem "Jak mnie myśleć. Dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych". Mój brat zażyczył sobie tę książkę na koniec roku. W końcu każdy z nas chciałby czasami mniej myśleć. Książka jednak nie odpowiada na to pytanie. W Internecie nie mogłam nawet znaleźć informacji, czy autorka jest psycholożką. Świetną recenzję tej książki napisał Blog Ojciec. Więcej mówić nie trzeba. Najgorsze jest to, że autorka wydała kolejną książkę, tym razem tłumaczy "Jak lepiej myśleć". O zgrozo. Nie dajcie się wciągnąć w ten świat. On mi trochę przypomina antyszczepionkowców. Jakieś własne, dziwne teorie i uproszczenia, nie do końca poparte naukowymi badaniami.

Druga książka, której przyznałam cztery gwiazdki, to "Wielki Ogarniacz Życia czyli Jak być szczęśliwym nie robiąc niczego" Pani Bukowej. Fajnie ogląda się jej śmieszne obrazki w Internecie, ale ta książka nie wniosła do mojego życia nic. Właściwie to nawet rzadko się śmiałam, czytając ją. Coś mi się wydaje, że nie każdy internauta, bloger, youtuber czy influencer powinien pisać książki.
Wylałam z siebie żółć, czas na pochlebstwa! 9 gwiazdek przyznałam aż ośmiu książkom – całkiem nieźle (i łaskawie ;)). Dla moich stałych czytelników nie będzie tu zbyt dużego zaskoczenia, bo wśród najlepiej ocenionych tytułów znalazły się dwie powieści Colleen Hoover, mojej ulubionej autorki. "Coraz większy mrok" to thriller psychologiczny, który sprawił, że nie wiedziałam, co myśleć, w co wierzyć i który czytałam w samolocie po ciemku. Nie mogłam się oderwać od tej historii, jakże innej niż wszystkie. Wydaje mi się, że nieważne, czy na co dzień czytacie romanse, kryminały czy science fiction, ta książka wciągnie Was w swój mroczny świat.

Z kolei "Too late" nazywana jest Greyem dla nastolatek, co nie świadczy o niej zbyt dobrze… Z drugiej strony to podobno powieść Colleen Hoover stworzona dla dorosłych. Nieistotne, w jakie ramki wsadzimy tę książkę – mnie historia miłości podsycona czymś zabronionym i nielegalnym bardzo wciągnęła i oceniłam ją wysoko.
Nigdy nie sądziłam, że przyznam 9 gwiazdek książce Małgorzaty Rozenek-Majdan. Ale należy jej się to. Jej książkę "In vitro. Rozmowy intymne" powinien przeczytać każdy, by zrozumieć, co to właściwie jest in vitro, jak przebiega i dlaczego nie jest niczym złym. O tym wydawnictwie powinno się mówić, powinno się je propagować. Może fakt, że autorką jest była Perfekcyjna Pani Domu niektórych odstrasza. Nie powinno, bo książka składa się wyłącznie z wywiadów, Małgorzata Rozenek-Majdan nie próbuje sama opisywać, czym jest in vitro. Oddaje głos innym parom, naukowcom, lekarzom. Mnie ta książka sporo nauczyła i otworzyła oczy. Nie byłam przeciwniczką in vitro, wręcz przeciwnie – jak najbardziej popieram tę metodę. Teraz mogę to robić z większą świadomością.

9 gwiazdek przyznałam też powieści Magdaleny Kordel. Podobnie jak Colleen Hoover należy ona do grona moich ulubionych pisarek. Zawsze sprawia, że się uśmiecham, a nawet głośno śmieje. Jej powieści są urocze, pełne zwrotów akcji. Dają nadzieję i przywracają wiarę w ludzką dobroć.

W 2019 roku po raz pierwszy zetknęłam się z twórczością Michała Rusinka. Żałuję, że nie stało się to wcześniej. Czujne oko, trafne spostrzeżenia i podszyty lekką ironią i sarkazmem sposób pisania przypadły mi do gustu. Dla mnie, purystki językowej, to lektura wprost wymarzona. Michał Rusinek zwraca uwagę na ciekawe tendencje w mowie czy w piśmie. Na pewno sięgnę po inne jego książki.

Wśród najlepiej ocenionych przeze mnie pozycji znalazła się też kurskoksiążka "Asertywność i pewność siebie" Pani Swojego Czasu, czyli Oli Budzyńskiej. Chociaż nie korzystałam z tej książki tak, jak radzi autorka, tzn. nie wykonywałam wszystkich zadań itp., to i tak sporo wyniosłam z lektury. Podobał mi się sposób, w jaki Ola pisze o asertywności. Sięgnęła głębiej, do naszych przekonań, które często są błędne i zupełnie nieracjonalne, z czego nie zdajemy sobie sprawy.

Teraz trochę się dziwię, że dałam książce "Żyć jak kot" dziewiątkę, bo w sumie nie była ona zbyt głęboka. Chyba po prostu dobrze mi się ją czytało i czułam podziw, że autor potrafił tak wiele kocich cech odnieść do ludzkiego życia.

9 gwiazdek przyznałam także powieści "Ponad wszystko", bo mnie po prostu… zszokowała. Tak zszokowała, że opowiadałam wszystkim w domu o pomyśle autorki. Więc jeśli lubicie książki, które Was zaskakują, ta jest jedną z nich.

Uff. To najgorsze i najlepsze książki, jakie przeczytałam w 2019 roku. Gdybym miała podsumować ten czas pod kątem gatunkowym, to musiałabym stwierdzić, że był całkiem różnorodny – kryminały Agathy Christie, poradniki modowe i lifestylowe, książki podróżnicze, powieści obyczajowe, a nawet książeczki dla dzieci.
Mam nadzieję, że kolejny rok przyniesie mi równie dużo czytelniczych doznań.
A jak tam u Was? Co ciekawego przeczytaliście w 2019 roku? Co polecacie?
Sara
PS Większość książek, które czytam, wypożyczam z biblioteki. A zatem mam tylko zdjęcia nielicznych tytułów.
Oceny wszystkich przeczytanych przeze mnie książek znajdziecie na moim profilu na lubimyczytac.pl

środa, 1 stycznia 2020

Moje cele na 2020 rok


Trudno mi było sformułować cele na rok 2020. Może dlatego że bardzo, ale to bardzo bym chciała, aby kolejne 12 miesięcy było lepsze niż miniony czas. Tylko czy da się to zrobić, czytając więcej książek?

Mam jak zawsze cele do skreślenia, ale też takie punkty, których nie dałoby się odhaczyć z listy. Te pierwsze są podobne do zeszłych lat. W 2020 chciałabym obejrzeć co najmniej 35 filmów – o 5 więcej niż w zeszłym roku. Ostatnio polubiłam się z vod.pl, za to nadal pozostaję przedpotopowa i nie mam Netflixa. 

Planuję również przeczytać przynajmniej 63 książki, czyli o jedną więcej niż udało mi się ukończyć w 2019. Chciałabym odbyć minimum 3 podróże zagraniczne i nie muszą to być wycieczki do stolic europejskich. Madera brzmi równie fascynująco. Dlaczego tylko 3? Bo chwilowo nie bardzo mam z kim jeździć. 

Podobnie jak w zeszłym roku będę robić wszystko, by otrzymać stypendium naukowe. Czyli muszę po prostu się uczyć. Kasa to jednak niezła motywacja.

Chciałabym też zdobyć pocztówkę z jednego nowego kraju. Nie brzmi to zbyt ambitnie, ale biorąc pod uwagę, że brakuje mi już tylko 16 krajów do uzbierania mapy świata, to nawet przesyłka z jednego, nowego państwa będzie powodem do uśmiechu. A jeśli już o widokówkach mowa, to zastanawiam się, czy nie wrócić do Postcrossingu. Może po takiej przerwie znów odnalazłabym w tym radość? Może zajęłoby to moje myśli i pozwoliło uwolnić się od zmartwień?

Na liście znalazły się też dwa musicale. W zeszłym roku planowałam zobaczyć "Pilotów" i "Notre-Dame de Paris" – udało mi się jednak obejrzeć tylko drugi ze spektakli. W 2020 chciałabym pojechać na "Aidę" i "Miss Saigon". To może się wydawać banalne, ale w rzeczywistości dostać bilety jest bardzo trudno. Na styczeń i luty nie ma już dobrych miejsc. A w moim przypadku w grę wchodzą jedynie weekendy. Nie jest łatwo, ale będę polować.

W 2019 odwiedziłam 19 escape roomów, więc w 2020 byłoby super odwiedzić… 20. A co tam! To również nie będzie takie łatwe, bo w Toruniu odwiedziłam już wszystkie pokoje i muszę czekać, aż powstaną nowe. Jeden niedawno się otworzył, więc na pewno w styczniu tam zajrzymy. Mam nadzieję, że o wiele częściej będziemy jeździć do Bydgoszczy, bo tamtejsze pokoje są najlepsze w Polsce – i to nie jest tylko moja opinia. ;)

Natomiast jeśli chodzi o cele, których nie da się skreślić - chciałabym przede wszystkim mniej korzystać z Internetu. Częściej fundować sobie odwyki od fejsa. Wiecie, ile wtedy można zrobić? Podczas takich przerw jestem o wiele spokojniejsza.

Poza tym muszę wrócić do aktywności fizycznej. Już poczyniłam w tym kierunku pewne kroki – od świąt ćwiczę codziennie na orbitreku. Brakuje mi ruchu, czuję się zastana. Nigdy nie należałam do wielkich miłośników aktywności fizycznej, chociaż z Chodakowską ćwiczyłam całkiem długo. W tym roku zarówno przed operacją, jak i po niej, po prostu się zaniedbałam. A wiadomo, że aktywność fizyczna wpłynie nie tylko dobrze na moje ciało, lecz także na umysł i psychikę. Tego bardzo potrzebuję.

Byłoby też super, gdyby w kolejnym roku udało mi się… przebywać więcej z ludźmi. Wiem, to brzmi trochę żałośnie. W ostatnich miesiącach reprezentowałam wszystkie cechy introwertyczki. A badania psychologiczne wskazują, że to, co naprawdę czyni nas szczęśliwymi, to kontakt z innymi osobami.

Chciałabym w 2020 roku być po prostu szczęśliwsza. I może trochę milsza dla ludzi. Ale tylko trochę.
A jakie są Wasze cele na 2020?
Sara