wtorek, 30 stycznia 2018

10 marzeń podróżniczych


W maju 2015 roku opublikowałam pamiętny post. Podzieliłam się z Wami listą moich podróżniczych marzeń. Myślę, że najwyższy czas ją zaktualizować.

Część miejsc z poprzedniej listy muszę wykasować, bo… udało mi się je odwiedzić! Inne z kolei już tak mnie do siebie nie ciągną, jak jeszcze dwa i pół roku temu.
Podczas tworzenia poprzedniej listy podróżniczej podzieliłam ją na kontynenty. Tym razem stwierdziłam, że spróbuję wybrać 10 miejsc, do których gdybym mogła, poleciałabym teraz, zaraz.

Zdecydowana czołówka

Nie musiałam się nad nią zbyt długo zastanawiać.

1. Nowy Jork, Stany Zjednoczone - na pierwszym miejscu miasto, w którym już byłam, ale które jest moim zdecydowanie ukochanym miejscem (poza moim własnym domem). Trochę konformistyczny wybór, wiem. Ale marzy mi się poznanie Nowego Jorku. Czuję niedosyt po mojej pierwszej wizycie w tym mieście, gdy Statuę Wolności oglądałam z odległości kilku kilometrów.
2. Jerozolima, Izrael - marzy mi się zobaczenie na żywo ortodoksyjnych Żydów. Gdziekolwiek jestem, staram się wynajdywać miejsca związane z judaizmem – synagogi, kirkuty, pomniki. Czas, abym w końcu odkryła centrum tej religii.

3. Dubaj i Abu Zabi, Zjednoczone Emiraty Arabskie - ktoś mógłby powiedzieć, że to kicz i komercja. Ale mnie fascynują drapacze chmur. Fascynują mnie metropolie. Poza tym często śmieję się, że intrygują mnie wszystkie religie, oprócz katolicyzmu, dlatego chciałabym zobaczyć meczety i arabską kulturę na żywo.
4. Moskwa i Sankt Petersburg, Rosja - w końcu jakaś stolica europejska. :D Ale nie tylko. Zawsze gdy myślę o wycieczce do Rosji, nie potrafię dokonać wyboru – czy wolałabym odwiedzić Moskwę, czy Sankt Petersburg? Najlepiej… oba. Marzy mi się zobaczenie na żywo Cerkwi Wasyla Błogosławionego, Pałacu Zimowego i Kremla.
5. Islandia - jeśli chodzi o ten kraj, nie chciałabym się ograniczać do Rejkiaviku. Bo to, co najbardziej warte zobaczenia na Islandii, to natura. Krajobrazy, gejzery, lodowce. Na Islandię nie wystarczy weekend.

Z kolejną piątką miałam trochę większy problem. Jak wiecie, moim największym marzeniem jest zobaczenie wszystkich stolic europejskich (stan na 30 stycznia 2018: 17 stolic). Jednak to nie one znalazły się w dalszej części rankingu.

6. Santorini, Grecja - w wiele bardziej niż Ateny wolałabym zobaczyć tę rajską, białą, malowniczą wyspę.

7. Piramidy i Sfinks, Egipt - nie chcę lecieć do Afryki, by leżeć plackiem na plaży. Chciałabym na żywo zobaczyć imponujące piramidy i Sfinksa. Czy faktycznie są takie ogromne?

8. Liverpool i Stonehenge - Beatlesów słucham od gimnazjum, super byłoby zobaczyć miejsca związane z tym zespołem. A co do Stonehenge – wydaje mi się, że to miejsce przyciąga mnie po prostu swoją tajemnicą.

9. Północne Włochy - mam tutaj na myśli Mediolan, Florencję, Weronę, Wenecję, Pizę… Marzy mi się powrót do Italii i objazdówka po tym kraju.
10. Zamek Neuschwanstein, Niemcy - To disnejowskizamek w Bawarii. Uwielbiam oglądać pałace i zamki, a Neuschwanstein nie tylko wygląda przepięknie – jest też położony w bajkowej, górskiej scenerii.
A jakie są Wasze największe marzenia podróżnicze?
Życzę Wam niezapomnianych podróży!

Sara

środa, 24 stycznia 2018

World Press Photo 2017 - wystawa


Co roku idę się pozachwywać. Pomarzyć. Zadziwić. 

Wystawa World Press Photo to dla mnie ciągle wielka inspiracja. Zachwycam się uchwyconymi kadrami, marzę o tym, by robić kiedyś tak dobre zdjęcia i zawsze jestem tak samo zszokowana zarówno talentem fotografów prasowych, jak i otaczającym nas światem.
Bo World Press Photo to nie tylko zdjęcia. To przede wszystkim historie. Często sama fotografia może wydawać nam się dość przeciętna, ale stojąca za nią historia zwykle zadziwia, a nawet wywołuje łzy w oczach.
W tym roku ogromnie podobała mi się część niemakabryczna. Ekspozycja World Press Photo zawsze jest podzielona na dwie części – tę niedrastyczną i tę związaną z cierpieniem i wojnami. Zdjęcia w kategoriach natura, ludzie i życie codzienne były naprawdę magiczne. Znalazły się wśród nich moje ulubione zwierzęta, czyli pandy, czy kadry z Kuby. Co jeszcze bardzo mi się podobało wśród fotografii niedrastycznych to fakt, że często przedstawiały one nieznane fakty i historie. Natomiast te nieco bardziej wstrząsające zdjęcia pokazywały to, o czym codziennie słyszymy w mediach - uchodźców czy wojnę w Syrii. 
Drastyczna część wystawy to przede wszystkim wojny, ataki terrorystyczne i ludzkie cierpienie. Jeden z odwiedzających skomentował: "Gdyby nie było wojen, nie byłoby tej wystawy". Trochę w tym prawdy.
Zdjęcie wybrane fotografią roku przedstawia zamachowca, która zastrzelił ambasadora Rosji w Turcji, Andrieja Karłowa. Fotograf,  Burhan Ozbilici , uchwycił momentu tuż po zamachu. Na zdjęciu widać i zamachowca, i jego ofiarę.  
Jakie zdjęcia mnie zachwyciły podczas tegorocznej wystawy? Nie mogłam się napatrzeć na fotografię przedstawiającą kubański dom po śmierci Fidela Castro.
Od lat toczy się dyskusja na temat tego, że fotografia prasowa jest pozbawiona jakiejkolwiek empatii i wrażliwości. Można by tak pomyśleć, oglądając zdjęcia podczas ekspozycji World Press Photo. "Zamiast pomóc, robił zdjęcia". Tyle że za fotografią stoi też ogromna misja. To właśnie autorzy tych zdjęć pokazują światu niezwykłe historie, często przedstawiają nam "zaplecze" jakiegoś wydarzenia. Poza tym edukują - kto z Was słyszał, że na przedmieściach Mumbaju można spotkać lamparty? Albo że od 2003 roku istnieje drużyna rugby przyjazna homoseksualistom?
Moje fotorelacje z poprzednich wystaw World Press Photo możecie obejrzeć tu, tu i tu
Wystawę World Press Photo 2017 można oglądać do 4 lutego w toruńskim Centrum Sztuki Współczesnej. 
Które zdjęcie zdobyło Wasze serce?
Sara

niedziela, 21 stycznia 2018

Niezwykła wystawa na Stadionie Narodowym



Ale bieda na blogu, co? To najgorsze, gdy mam, o czym pisać, tylko nie mam kiedy.
Sesja dała o sobie znać jeszcze długo przed jej rozpoczęciem. Odnoszę wrażenie, że to nie sama sesja jest najgorsza, kiedy muszę napisać kilka egzaminów w ciągu dwóch tygodni i nie trzeba chodzić na zajęcia. To ten okres przedsesyjny jawi mi się jako najtrudniejszy, gdy nie wiadomo, w co ręce włożyć. Ale dość biadolenia. Mam dziś dla Was zdjęcia z cudownej i bardzo wartościowej wystawy.
Od 24 października do 16 listopada na Stadionie Narodowym w Warszawie można było zobaczyć zdjęcia Joela Sartore – fotografa National Geographic. Na "National Geographic Photo Ark. Największej wystawie zagrożonych gatunków" znalazły się fotografie zwierząt, które są zagrożone lub bliskie wyginięciu.
Wystawa miała na celu podniesienie świadomości o problemie ginących gatunków oraz zachęcenie do ochrony zwierząt. Co więcej fotografie Sartore pozwolą przyszłym pokoleniom podziwiać zwierzęta, które żyły na tej planecie. Joel Sartore sfotografował ponad 7000 gatunków zwierząt w 40 krajach. Jego prace zachwycają. Zanim fotografie trafiły na Narodowy, podziwiali je mieszkańcy USA, Portugalii oraz Włoch.
Co ciekawe sam autor zdjęć pojawił się w Polsce m.in. po to, by sfotografować gatunki zwierząt mieszkające we wrocławskim zoo. Jego uwagę przykuł bawolec rudy, koziorożec syberyjski, takin złoty oraz sambar kropkowany.
Na ekspozycję na Narodowym wybraliśmy się razem z Maćkiem. Wstęp na wystawę był bezpłatny. O ile ktoś mógłby pomyśleć "łee, zwierzątka, to dla dzieci", o tyle według mnie to właśnie dorośli powinni byli udać się na tę wystawę, gdyż to oni mogą realnie działać i zaangażować się w ochronę zwierząt.
Wystawa była podzielona na kilka części, według stopnia zagrożenia zwierząt. Są na naszej planecie takie gatunki, które jeszcze niedawno były zagrożone wyginięciem, a obecnie jest ich coraz więcej. Jednak są także takie, które mogą wyginąć całkowicie, bowiem ich przedstawicieli została zaledwie garstka.
Wśród fotografowanych zwierząt znalazły się zarówno takie, o których słyszał każdy z nas - chociażby koala australijski czy panda wielka, jak i mniej znane np. sifaka biało-kasztanowa bądź arau madagaskarski. 
Najsmutniejszą częścią ekspozycji były zdecydowanie zdjęcia prezentujące piękne zwierzęta wkraczające na drogę bez powrotu. Możliwe, że nasze dzieci nie będą mogły ich już zobaczyć ani na żywo, ani w zoo.  Pośród nich znalazły się m.in. takie gatunki jak nosorożec północny, lis polarny czy krokodyl filipiński.
Obecnie na Stadionie Narodowym można oglądać wystawę LEGO. Prawdopodobnie na nią również wybierzemy się z Maćkiem. 
Ściskam!
Sara

wtorek, 16 stycznia 2018

Przeciętny Blue Monday

Jak wygląda typowy Blue Monday w przeciętnej polskiej rodzinie? Otóż tak:

Wstajesz sobie rano pełna wigoru i chęci. Po godzinie ósmej masz już napisany tekst. Będzie hitem – tak przeczuwasz. Tylko co ze zdjęciem? Piszesz, do kogo się da. Nie dostajesz odpowiedzi. W efekcie artykuł zostaje opublikowany wieczorem. I już nie jest hitem.
Nagle słyszysz pukanie do drzwi. Otwierasz kurierowi w piżamie. Chyba nie chciał cię oglądać w tym stanie.

Internet informuje Cię, że w Twojej malutkiej wsi pali się zakład. Pali się czarnym dymem. Prawdopodobnie nie dojedziesz do Torunia swoją stałą trasą. Musisz zebrać w sobie wszystkie cząstki odwagi i zmierzyć się z nową drogą. Jedziesz ze świadomością, że jeśli źle skręcisz, wylądujesz na autostradzie. Do Gdańska.

O dziwo, zamiast na A1, lądujesz u okulisty. Dowiadujesz się, jakim kretem jesteś. Nagle ze szkoły dzwoni pielęgniarka – Twój młodszy brat miał kontuzję na wf. Nie chce jechać na pogotowie. Twoja irytacja już przekracza wszelkie możliwości. A to dopiero 12.

Gdy wydaje się, że masz chwilę przerwy, zaczynasz obżerać się pączkami, co skutkuje potem okropnym bólem brzucha. A do Tłustego Czwartku przecież jeszcze kawał drogi.

Wchodzisz na Facebooka i prawie płaczesz. Ludzie piszą do ciebie elaboraty, ktoś coś chce, ktoś coś przekłada. I jak tu zachować spokój? Jest 13.

Dzielnie pracujesz nad projektem. Ale łapie cię głód. Co kupujesz? Głupiego pączka.

Robi się późno. Każdy Cię denerwuje. Twój brat łaskawie daje się namówić, aby jechać na pogotowie. A wtedy Twój samochód odmawia posłuszeństwa przed torami tramwajowymi.

W szpitalu na kolanie tworzysz projekt na zajęcia. I czekasz. Na szczęście i nieszczęście noga brata nie ląduje w gipsie.

Wracasz do domu. Jest wieczór. Irytacja sięga zenitu. Masz dość. Dość tego dnia, dość sesji, dość innych ludzi. I wtedy dowiadujesz się, że nie żyje wokalistka The Cranberries. Zastanawiasz się, czy ten dzień z Ciebie drwi i co jeszcze może się wydarzyć.
Wykrakałaś. Słyszysz jakieś dziwne odgłosy ze strychu. To nie duchy ani myszy.
Przez kolejną godzinę próbujesz odkryć, co to za szuranie. W końcu zasypiasz umęczona.

Następnego dnia – mimo że Blue Monday się już skończył – budzisz się z katarem. A za oknem śnieżyca.

Cudnie.
A jak wyglądał Wasz Blue Monday? 
Sara

sobota, 13 stycznia 2018

W końcu stworzono "Wehikuł czasu" - i to w Toruniu!


Gdy oznajmiłam rodzicom, że fajnie byłoby dostać na święta voucher do escape roomu, mama skomentowała: "Ty dostaniesz prezent, a wszyscy z niego skorzystamy!" Cóż, nie czuję się przygotowana, by iść do escape roomu w pojedynkę. :D Mimo że na koncie mam już piętnaście odwiedzonych pokoi.

Swój voucher do LockMe, portalu escape roomowego, wykorzystałam w kilka dni po świętach Bożego Narodzenia. Całą rodziną zdecydowaliśmy, że wybierzemy się do pokoju, który znajduje się na pierwszym miejscu rankingu toruńskich escape roomów. Przeczytałam większość opinii o tym escape roomie i byłam naprawdę podekscytowana.

Pokój "Wehikuł czasu" jest naprawdę wyjątkowy. Z kilku względów – z powodu swojej wielkości, z powodu liczby pomieszczeń, z powodu tego, ile pracy włożono w jego przygotowanie, a także z powodu ciekawego sposobu porozumiewania się z pracownikami. Nie spotkaliśmy się z takim pomysłem nigdzie indziej.

"Wehikuł czasu" – jak sama nazwa wskazuje – pozwala nam przenieść się w czasie. Można więc spełnić swoje marzenie z dzieciństwa (a może i z dorosłości?) i wylądować w przeszłości albo... w przyszłości. Co również wyróżnia ten pokój na tle innych, to czas – na wydostanie się z niego mamy 75 minut, a nie – jak w większości escape roomów – 60. Nam udało się opuścić pokój przed upływem godziny. Chyba się wprawiamy. :D

Na portalu LockMe znajdziemy informację, że "Wehikuł czasu" to pokój dla doświadczonych. Nie nazwałabym go tak. Zagadki nie są bardzo trudne, wręcz przeciwnie – rozwiązania niektórych z nich są tak łatwe, że często… nie bierzemy ich pod uwagę. A to właśnie od sprawdzenia tych rozwiązań powinniśmy zacząć. ;) Wszystkie zadania są logiczne. Nie było właściwie żadnej zagadki, której rozwiązanie skomentowalibyśmy słowami "I jak my niby mieliśmy na to wpaść?". Właściciele firmy Spaced-out sami chętnie odwiedzają escape roomy, nie tylko w Polsce, lecz także za granicą, sprawdzają więc na własnej skórze, jakie typy zagadek są najlepsze.

Bardzo podobało mi się nasze zbieranie rzeczy w tym pokoju. "A, weźmy i to, może się przyda!" Długo się później z siebie śmialiśmy. 

Dodam jeszcze, że "Wehikułem czasu" lepiej podróżować w więcej niż dwie osoby. My byliśmy we czwórkę i to naprawdę ułatwiło nam penetrowanie pomieszczeń. Poza tym co cztery głowy to nie dwie, zawsze ktoś na coś wpadnie.
Minusy? Może jeden – ja nie bardzo rozumiałam podpowiedzi pana, więc dobrze, że moja rodzinka ma lepszy słuch. :D

Ostatnio jeden z moich znajomych powiedział, że escape room to coś, co najlepiej przeżyć samemu. Zgadzam się - ten pokój zdecydowanie warto odwiedzić. Serdecznie polecam Wam "Wehikuł czasu". Ten pokój zasłużył na pierwsze miejsce w Toruniu.
Dajcie znać, jakie są najlepsze escape roomy, w jakich byliście!
Sara
PS W toruńskim Spaced-out możecie odwiedzić jeszcze jeden pokój - "Pokój astronoma". 

poniedziałek, 8 stycznia 2018

Kawiarnie, w których kupisz kawę we własnym kubku



Pod koniec zeszłego roku wymyśliłam sobie, że przygotuję tekst o toruńskich kawiarniach, w których można kupić kawę na wynos we własnym kubku. Nie spodziewałam się, że artykuł ten wywoła tak duży odzew.

Skąd pomysł na tekst?
Interesuje mnie tematyka slow life i zero waste. Jestem zdecydowaną zwolenniczką niepomnażania rzeczy i dbania o środowisko. Śledzę różne strony na ten temat. Jedną z nich jest fanpage Z własnym kubkiem. Idea jest prosta – zamiast brać w kawiarni napój na wynos w papierowym czy plastikowym kubku, który będzie długo się rozkładał, przyjdź do lokalu z własnym kubkiem termicznym. Na fanpage’u Z własnym kubkiem ogłaszane są kolejne kawiarnie, które dołączyły do akcji. Zauważyłam jednak, że brakuje tam toruńskich lokali. Postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce.

Jak wyglądały poszukiwania?
Kawiarniane zwierzę ze mnie – znam większość toruńskich kawiarni. Napisałam do nich, jednak na początku odzew był żaden. Zmartwiło mnie to. Z czasem pojedyncze kawiarnie zaczęły odpisywać na wiadomości. Jedna z pań poprosiła mnie o kontakt telefoniczny. W rozmowie tłumaczyłam jej, na czym polega idea zero waste i… moja moc przekonywania zadziałała. :D Po nieotrzymaniu odpowiedzi na wiadomości prywatne od części kawiarni, postanowiłam zadać im pytanie na fanpage’u: "Czy można u Was zamówić kawę na wynos we własnym kubku?" Ostatecznie większość kawiarni odpowiedziała, że… tak! Że to super inicjatywa. Dodatkowo dzięki zakupie napoju we własnym kubku można liczyć na rabaty. Oczywiście znalazły się takie lokale, które odczytały moją wiadomość, ale nie chciało im się odpowiedzieć… A szkoda.

Reakcje po publikacji
Po publikacji artykułu na portalu SpodKopca.pl pisały do nas osoby z propozycjami kolejnych toruńskich kawiarni, w których można kupić napój na wynos we własnym kubku. Sam tekst miał mnóstwo wyświetleń. Udostępniono go również na wspomnianym fanpage’u Z własnym kubkiem, a ja dodałam toruńskie kawiarnie do specjalnej mapy miejsc, w których zamówicie napój na wynos we własnym kubku. Czuję, że zrobiłam coś dobrego. Coś społecznie dobrego.

A oto stworzona przeze mnie lista kawiarni toruńskich

1. Ahoj Cafe, ul. Łazienna 9 (kawa we własnym kubku o 1 zł tańsza)
2. Cafe pARTer, Wały Generała Sikorskiego 13 (kawa we własnym kubku o 1 zł tańsza)
3. Wejściówka, pl. Teatralny 1
4. Atmosphera, ul. Panny Marii 3
5. Kona Coast Cafe, ul. Chełmińska 18 (kawa we własnym kubku tańsza o 10%)
6. Grande Coffee Toruń, Rynek Staromiejski 12 (kawa we własnym kubku o 1 zł tańsza)
7. Natura Słodyczy, Rynek Nowomiejski 9/1A (do każdej kawy we własnym kubku ciasto 10% taniej)
8. Snackarnia, ul. Przedzamcze 18 (kawa we własnym kubku tańsza o 10%)
9. Bike Cafe, Rynek Nowomiejski
10. Hanza Cafe, ul. Piekary 28
Dodam, że w akcji bierze również udział sieciówka Starbucks, której w Toruniu jeszcze nie otworzyli… Za to Costa Coffee nie daje się namówić. Powód? Ilość nalewanej kawy wyliczona pod kątem firmowych kubków.
Jak widać, zero waste to szereg zalet – mniejsza ilość wytwarzanych śmieci, ale też większa oszczędność pieniędzy.
To co, odtąd na kawę chodzicie tylko #ZWłasnymKubkiem?
Sara

piątek, 5 stycznia 2018

700 słów na temat blogowania

To jest siedemsetny post. Serio. Z tej okazji mam dla Was litanię na 700 słów dotyczącą blogowania.

Co się zmieniło?
700 postów temu nie byłam jeszcze studentką. Ba, dopiero szłam do liceum. Myślałam, że zostanę sławną blogerką modową. Tymczasem z tego epitetu zostało tylko blogerką. O modzie za często tu nie poczytacie. Za to od ponad czterech lat piszę dla Was o moich podróżach. I to – mam nadzieję – nigdy się nie zmieni.

Być blogerką aspołeczną
Jeszcze kilka lat temu nie wyobrażałam sobie popołudnia bez przejrzenia choćby kilku ulubionych blogów modowych. Później zastąpiły je strony moich znajomych. Głównie były to blogi pocztówkowe. Teraz mam trochę inne priorytety.

Darmówki, darmóweczki
Nie zarabiam na blogu. To znaczy, że co miesiąc na moje konto nie wpływa żadna okrągła sumka. Za to dzięki blogowi mogłam odwiedzić całkiem sporo escape roomów i muzeów oraz dać Wam szansę na wygranie nagród w konkursach.

Gadają o mnie!
Trudno mnie znać i nie wiedzieć, że jestem blogerką. Nawet w "Milionerach" musiałam o tym wspomnieć. Cóż, w dniu emisji odcinka statystyki odwiedzania Sawatki wzrosły o 1000%. Pisali o mnie też w toruńskich gazetach.

Post postowi nierówny
Zdarzają się zapchajdziury. Okazuje się, że zwykle one są najczęściej czytane. Według statystyk lubicie również wpisy o mnie. Takie, w których się zwierzam. A jakich nie lubicie? Cóż… Wy mi powiedzcie!

Czy jest coś, czego nie lubię w blogosferze?
Nie lubię "obserwuję cię, będzie mi miło, jak się odwdzięczysz tym samym". Nie lubię sztuczności. Nie lubię "nie wiem, o czym dziś pisać, hehe". Nie lubię błędów ortograficznych i językowych. Nie mówię, że mi się nie zdarzają. Ale jak się zdarzą, to mi wstyd.

Życie bez bloga…
Niee. Stanowczo sobie tego nie wyobrażam. Bo ja nie wyobrażam sobie życia bez pisania. Ale wiecie, takiego pisania, co mi na sercu leży. Opiniotwórczego. Bezpośredniego.

Heheszki
Mój chłopak na początku znajomości spytał mnie, czy sawatka czyta się sałatka.

Moje inspiracje blogowe
Style Digger, Szafa Sztywniary i Riennahera. To obecnie moja święta trójca.

Czytałam u ciebie na blogu…
Czasami zastanawiam się, czy komuś o czymś mówić. Przecież już pisałam o tym na blogu. To strasznie narcystyczne, wiem, przecież nie każdy znajomy czyta Sawatkę. Ale z drugiej strony nierzadko słyszę "czytałam u ciebie na blogu, że…". I wtedy jestem zdziwiona, że ktoś tu jeszcze wchodzi.

Motywacja do pisania – skąd ją czerpię?
Zaśmiałam się po napisaniu tego pytania. Ja po prostu nie potrzebuję motywacji do pisania. Tak bardzo to lubię, to jest mi po prostu potrzebne do prawidłowego funkcjonowania.

Pomysły na posty
Pisze życie. A im więcej się w tym życiu dzieje, tym lepiej. Zauważyłam, że im jestem starsza, tym bardziej chwytam życie za rogi. Chcę więcej. Uwielbiam dzielić się z Wami na blogu tym, co zobaczyłam, co zrobiłam. Ja po prostu bardzo się ekscytuję i egzaltuję. Czasami za bardzo. Mam takie marzenie, by każdy cieszył się życiem i robił w nim to, co kocha. Dlatego staram się chociaż troszeczkę Was inspirować.

Hejka, hejterzy!
Zdarzają się, nie powiem. Coraz rzadziej, ale zdarzają. Dowiaduję się na przykład, że jestem w ciąży (chyba spożywczej!), że oko mi ucieka na Maroko (szkoda, że cała tam nie uciekam), że najlepiej to mam się zamknąć, bo pisać nie umiem (serio? Nie wiedziałam). Czy się tym przejmuję? Trochę tak. Bo ja się wieloma rzeczami przejmuję. Również tymi, którymi nie powinnam.

Moi wierni czytelnicy
Myślę, że zasługują na osobną wzmiankę. Moja mama, Maciek i Fanny. Czytają każdego posta i… wyszukują literówki. Ostatnio na przykład twierdziłam, że jestem dziennikarką portalu Spod Kopa. Kim był Kop?

Plany
Uwielbiam snuć plany. Te dalekie i te bliskie. Plany dotyczące blogowania? Tworzyć dalej. Chwilowo jestem bez mojego ukochanego aparatu – naprawiają go w Czechach i może to potrwać nawet dwa miesiące. Ale nie znikam. Nie mogłabym.

Które posty należą do moich ulubionych?
Tworzenie list to moja bajka. Lubię też posty nie do końca poważne, te napisane z przymrużeniem oka. Poza tym uwielbiam podsumowania. A najbardziej cieszę się, gdy napiszę coś i czuję: to jest dobre. Czasami mi się to zdarzy.

Dzięki, że jesteście tu od siedmiuset postów. Teraz mam kilka pytań…. do Was!

Dlaczego tu jesteście?
Znamy się osobiście?
Czy któryś z postów szczególnie zapadł Wam w pamięć?
O czym chcielibyście czytać częściej?
Jakich wpisów nie lubicie?

Przesyłam Wam moc uścisków! 
I dziękuję.
Sara

wtorek, 2 stycznia 2018

Postanowienia noworoczne – czas start!


Znudziło  mi się słowo postanowienie. Wolę cel. 

Wiecie, jakie według zasady SMART powinny być cele? Specific, Measurable, Achievable, Realistic, Time-bound - Sprecyzowane, Mierzalne, Osiągalne, Realne i Określone w czasie.  Czy moje takie są? Cóż, starałam się.

W roku 2018 chciałabym i zamierzam:

Odbyć przynajmniej trzy podróże zagraniczne. Przy czym nie muszą to być stolice europejskie. Nie znaczy to, że porzuciłam swój cel odwiedzenia stolic europejskich, w żadnym wypadku! Po prostu pomyślałam,  że może uda mi się w końcu zrealizować jakieś pozaeuropejskie marzenie podróżnicze.

Przeczytać przynajmniej 60 książek. Zastanawiałam się długo, jaką liczbę tutaj wstawić. W minionym roku planowałam przeczytać 55 pozycji, udało się ukończyć 62. Z racji tego, że mierzę siły na zamiary (albo raczej zdaję sobie sprawę z tego, że doba ma 24h), postanowiłam na 2018 rok za cel postawić sobie okrągłą liczbę 60 książek.

Obejrzeć przynajmniej 30 filmów. Wracam do postanowień filmowych, bo wróciłam do chodzenia do kina. Dzięki akredytacji dziennikarskiej często bywam w kinie studenckim – myślę, że to pomoże zrealizować mi mój cel.

Posłuchać przynajmniej 30 płyt. Zanim poznałam Maćka, rzadko kiedy słuchałam całych albumów. Jednak mój chłopak, posiadacz ponad 300 płyt, pokazał mi, że… warto. W tym roku przesłuchałam mniej niż 20 albumów (ale niektóre z nich włączałam sobie chyba ze 30 razy). W kolejnych miesiącach chciałabym poznać nowych artystów i nowe kompozycje.

Dostać stypendium naukowe. W zeszłym roku chciałam po prostu zdać. Ale gdy przekonałam się, że stać mnie na otrzymanie stypendium rektora, dało mi to porządnego kopa. Zamierzam się więc uczyć – nie ma co ukrywać, że pieniądze to dobra motywacja…

Zdobyć pocztówki z 10 nowych krajów. Jest coraz trudniej, bo brakuje mi już tylko 50 państw! Nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się zdobyć kartki ze wszystkich (patrz: Somalia). Ale z 10 nowych – będę się starać!

Pracować przynajmniej przez miesiąc. Wahałam się, zapisując te słowa. W zeszłym roku nie zaliczyłam tego celu do zrealizowanych, ponieważ nie pracowałam pełnego miesiąca. Mam na myśli to, że nie było takiej pracy, w której pracowałabym np. od 1 lipca do 31 lipca. Jednak przez cały okrągły rok udzielałam korepetycji dzieciom, poza tym w wakacje byłam na kilku inwentaryzacjach, chwilę popracowałam jako recepcjonistka i parę razy roznosiłam gazety. W tym roku mam nadzieję, że znajdę pracę sezonową na cały miesiąc.

Zobaczyć meczety w Kruszynianach i Bohonikach. Najbardziej wstydzę się tego celu, bo przepisuję go już trzeci raz. Czy znajdzie się w końcu ktoś, kto pojedzie ze mną na Podlasie?

Jakie są Wasze cele na nowy rok?
Trzymam mocno kciuki! Za Was i za siebie. 

Sara