piątek, 28 lutego 2020

Cypr w lutym: czy jest ciepło i przede wszystkim - czy warto tam jechać?



Wróciłyśmy z mamą z Cypru. Raczej bez koronawirusa. Wycieczka była udana, choć Cypr prawdopodobnie nie zyska miana mojego ukochanego kraju.

Jak już wspominałam na blogu, bilety na Cypr kupiłyśmy w styczniu, gdy uparcie poszukiwałam lotów do "ciepłych krajów". No i tu pada zasadnicze pytanie – czy na Cyprze w lutym jest ciepło? To zagadnienie spędzało nam sen z powiek przed wyjazdem. Niby sprawdzałyśmy prognozy pogody, ale zastanawiałyśmy się, jaka będzie rzeczywista odbierana przez nas temperatura.
Ostatecznie okazało się, że w lutym na Cyprze na pewno jest o wiele cieplej niż w Polsce. Podczas naszego pobytu w ciągu dnia było ok. 20 stopni. Chodziłyśmy w krótkim rękawku i dżinsach. Z kolei o poranku i wieczorami zakładałyśmy swetry czy kurtki. Mieszkańcy wyspy ubierali się inaczej – nosili grube okrycia z kożuchem. Cóż, skoro latem temperatura sięga tam 40 stopni, to dla nich takie 20 to raczej chłodek. Podczas naszego pobytu było słonecznie i nie padało, ale o tej porze roku na wyspie zdarzają się przelotne deszcze.
Jakie zatem ubrania zabrać w lutym na Cypr? Raczej nie będziecie chodzić w zimowej kurtce, ale jakieś okrycie wierzchnie warto spakować. Na pewno jednak o tej porze roku na wyspie jest o wiele więcej słońca niż w Polsce.
Czy warto lecieć w lutym na Cypr, skoro temperatura nie pozwala na kąpiel? Według mnie tak. Po pierwsze, to okazja do zobaczenia słońca, które w Polsce zimą widujemy raczej od święta. Po drugie, lutowa aura jest idealna na zwiedzanie. Muszę tutaj zaznaczyć, że my z mamą poleciałyśmy do Larnaki, a zatem na południowo-wschodni kraniec Cypru. Tymczasem zwykle biura podróży wysyłają swoich turystów w okolice Pafos, czyli na zachodnią część wyspy. Oczywiście zarówno w jednym, jak i w drugim miejscu jest co zwiedzać. Ale Larnaka (oraz Nikozja, którą również odwiedziłyśmy) jawią mi się raczej jako takie miejsca, do których warto udać się poza sezonem, aby w znośnej temperaturze obejrzeć tamtejsze zabytki. Swoją drogą gdy moja mama opowiadała w pracy o tym, że leci na Cypr, słyszała komentarze "o, cudownie, tam jest tak pięknie". Były one jednak głoszone głównie przez osoby, które kojarzą tę wyspę z Pafos i okolicami. Larnaka oraz Nikozja wyglądają nieco inaczej. Ja nie powiedziałabym, że Cypr jest piękny. Tak właściwie to kraj ten zapamiętam jako dość brudny i zaniedbany. Nikozja przywodziła mi na myśl zniszczoną Syrię. Jednak domyślam się, że zachodnie wybrzeże może wyglądać trochę inaczej. Coś mi się zdaje, że to przyroda czyni Cypr pięknym, a nie architektura – my zaś nie stawiałyśmy podczas tej wycieczki na cuda natury tzn. jaskinie czy parki narodowe, lecz na zabytki. Znalazły się w nich perełki, ale wielkiego wow zabrakło. A zatem coś mi się zdaje, że aby wyrobić sobie pełniejszą opinię o Cyprze, musiałabym odwiedzić zachodnią część wyspy.
Ile czasu potrzeba na zwiedzenie Cypru? My poświęciłyśmy jeden dzień na Larnakę i jeden na Nikozję. Był to optymalny czas. Już wcześniej czytałam i słyszałam opinie o tym, że na te miasta wystarczy kilka godzin. Gdybyśmy z mamą spędzały na wyspie tydzień, wówczas na pewno pojechałybyśmy do Pafos i Limassolu.

W kolejnych postach opowiem Wam szczegółowo, co widziałyśmy w Larnace, a co w Nikozji – zarówno tej Południowej, europejskiej, jak i Północnej – zajętej przez Turków. Jak zawsze opublikuję także kosztorys wyprawy.
Na koniec słów kilka o tym, czy będę zaliczać Nikozję do odwiedzonych stolic europejskich. Gdy wpisywałam w Google "państwa europejskie", Cypru wśród nich nie było. Geograficznie położony jest on w Azji. Kraj ten należy jednak do Unii Europejskiej. Stwierdziłam więc, że lepiej zobaczyć Nikozję niż jej nie zobaczyć. Zyskała ona miano 25 odwiedzonej przeze mnie stolicy europejskiej. To ile jeszcze zostało? W zależności od źródła – stolic europejskich jest 46 (jeśli nie liczymy Nikozji), 47 (jeśli policzymy Nikozję, a nawet Astanę w Kazachstanie i Ankarę w Turcji), 48 (jeżeli dodamy do tego Prisztinę w nieuznawanym przez wszystkie państwa Kosowie).
Do trzydziestki - mam nadzieję - uda mi się odwiedzić wszystkie stolice. Trzymajcie kciuki.
Koniecznie dajcie znać, czy byliście na Cyprze i jakie macie skojarzenia z tym państwem!
Sara

sobota, 22 lutego 2020

Miejsca, których nie zobaczyłam


fot. pixabay
O dziwo, pomysł o miejscach, których nie zobaczyłam, wpadł mi do głowy, gdy coś… zobaczyłam. Niestety nie na żywo.

Kiedy wyjeżdżam, staram się zwiedzić jak najwięcej. Szkoda, że nie zawsze udaje się dotrzeć do wszystkich miejsc wartych zobaczenia. I to z różnych powodów.

Snail House w Sofii

Codziennie od poniedziałku do piątku o 18:30 siadam na kanapie przed telewizorem (a jak mam lepszy dzień, to nie siadam, tylko ćwiczę na orbitreku) i oglądam Va Banque. Teleturniej bardzo mnie wciągnął, zastanawiałam się nawet, czy się do niego nie zgłosić… Ale nie o moich brawurowych marzeniach jest ten post. Pewnego dnia jedna z kategorii dotyczyła słynnych budowli w miastach, w tym właśnie Snail House. Pamiętam, że skomentowałam to hasło słowami: "Aa, nie wiem, gdzie to jest, bo pewnie tam jeszcze nie byłam." Wyobrażacie sobie moje zaskoczenie, kiedy usłyszałam, że budynek ten znajduje się w… Sofii. A ja zwiedzałam to miasto półtora roku temu. Szybko wygooglowałam, czym jest Snail House i… opadłam. Zapadłam się. Nie mogłam uwierzyć w to, jak mogliśmy nie zobaczyć tak kolorowego, oryginalnego i przesłodkiego budynku w kształcie ślimaka? Jak mogliśmy go nawet nie mieć na naszej liście? Jak Google mogło nam nie podpowiedzieć, że w Sofii w 2008 roku powstał taki uroczy obiekt? Prawdopodobnie byłoby to najlepsze, co zobaczylibyśmy w Sofii. 
fot. screen z https://www.youtube.com/watch?v=UNo-x35g4uE
Ściana miłości w Paryżu

Przy okazji minionych walentynek Ścianę Miłości pokazywano w różnych mediach. Ja zauważyłam ją na Instagramie. Gdy przeczytałam, że znajduje się ona w dzielnicy Montmartre, otworzyłam szeroko oczy i skonsternowana spytałam siebie samej: to dlaczego jej nie widziałyśmy? Zwiedzałyśmy z mamą Paryż w 2016 roku, a ściana ze słowami "kocham cię" zapisanymi w 250 językach powstała 20 lat temu! Podobnie jak w przypadku Sofii nawet nie wiedziałam, że takie miejsce istnieje. Blogi i strony podróżnicze okazały się w tym przypadku mało pomocne. Ale wierzę, że do Paryża wrócę – chociażby po to, by zwiedzić Luwr, na który ostatnim razem nie starczyło czasu.

Abbey Road w Londynie

W przypadku słynnego przejścia dla pieszych sprawa wygląda nieco inaczej – nie zobaczyłam go, bo moja podróż do Londynu była szkolną wycieczką, której plan zwiedzania nie zawierał w sobie Abbey Road. Trochę rozumiem - w końcu jeśli ktoś nie jest fanem Beatlesów, dla niego to po prostu zwykła ulica. Londyn to jednak takie miasto, do którego można polecieć za niewielkie pieniądze właściwie w każdej chwili z dowolnego miasta. Niektórzy udają się tam na szybkie zakupy. To może ja poklecę kiedyś na jeden dzień, aby zrobić sobie zdjęcie na Abbey Road?
fot. Wikimedia Commons

Prater w Wiedniu

Słynny park widziałam tylko z daleka. Coś mi się wydaje, że specjalnie z mamą nie zdecydowałyśmy się na wizytę w tym miejscu, aby mieć powód do powrotu do Wiednia. To nasza ulubiona stolica.
fot. Pixabay
Do listy tej mogłabym też dodać miejsca, które widziałam niestety tylko z okien autobusu takie jak Central Park i Empire State Building w Nowym Jorku czy East Side Gallery w Berlinie.
Zazwyczaj nie wracam do raz odwiedzonych miejsc. Chyba że mam powody. Takie jak te powyżej.
Dajcie znać, czy widzieliście któreś z powyższych miejsc! Czy żałujecie, że nie udało Wam się na żywo obejrzeć jakiegoś obiektu, mimo że była ku temu okazja?
Sara

środa, 19 lutego 2020

Sesja egzaminacyjna na studiach: dziwne zaliczenia i przepisy z XIX wieku


W końcu! Co prawda ostatni egzamin napisałam dwa tygodnie temu, ale dopiero przedwczoraj wysłałam ostatnią rzecz, jaką musiałam zrobić w ramach zaliczenia semestru na studiach. Tym samym siódma (!) sesja za mną. Zebrałam garść przemyśleń z nią związanych.

1. Tegoroczna sesja bardzo różniła się od poprzednich – było po prostu mniej roboty. Mam więc nadzieję, że najgorsze już za mną i każda kolejna sesja będzie łatwiejsza.

2. Jeden z egzaminów można było pisać z notatkami. Wydaje się – bułka z masłem. Ale niektóre pytania wcale nie były takie banalne i oprócz notatek, przydał się jeszcze mózg.

3. Z kolei inny egzamin przeprowadzany był przez Internet. Mogliśmy go rozwiązać o dowolnej porze dnia. Swoją drogą, zaliczenie dotyczyło moich ulubionych tegorocznych zajęć. Wykład nosił nazwę "Chemia materiałów w muzyce - od patefonu poprzez płytę winylową do CD". Brzmi trochę groźnie, prawda? W rzeczywistości słuchaliśmy muzyki i poznawaliśmy historię Beatlesów, Joy Division czy Republiki.

4. Podczas tegorocznej sesji jedną z form zaliczenia zajęć było przygotowanie w grupach kampanii pro rodowiskowej. Nie musieliśmy jej przeprowadzać, a jedynie zaprojektować. Z dziewczynami wpadłyśmy na pomysł, by wypromować w Toruniu korzystanie z aplikacji Too Good To Go oraz Foodsi. Umożliwiają one zakup niesprzedanego, lecz nadal smacznego i świeżego jedzenia z restauracji, kawiarni czy piekarni w znacznie obniżonych cenach. Gdyby aplikacje te działały w Toruniu, na pewno bym z nich korzystała - na razie dostępne są m.in. w Warszawie, Krakowie czy Poznaniu. Nie dość, że pomaga to zmniejszyć ilość marnowanej i wyrzucanej żywności, to jeszcze pozwala na zjedzenie czegoś smacznego za grosze.

5. Tradycyjny egzamin podczas tej sesji miałam tylko jeden. Zawierał on głównie pytania z dziedziny psychologii politycznej. Co ciekawe, na jedno z nich odpowiedziałam dobrze dzięki mojemu młodszemu bratu, który zgrabnie wytłumaczył mi, czym różni się konserwatyzm ekonomiczny od liberalizmu ekonomicznego.

6. Jedną z najdziwniejszych form zaliczenia, jakie miałam kiedykolwiek na studiach, była edycja przepisów kulinarnych z XIX wieku. Nie żartuję. Aby zdać Cultural History of Food (tak, wybrałam sobie taki przedmiot w ramach fakultetu!), musieliśmy przepisać i zredagować przepisy sprzed dwustu lat. Mnie przypadły receptury na grzybki, czyli omlety biszkoptowe, m.in. z pigwami, jabłkami i kasztanami. Taka forma zaliczenia nie wydawała się trudna – w końcu co to za problem zmienić "iayka" na "jajka". Tymczasem okazało się, że w pewnym momencie nie wiedziałam już, które formy zostawiać, a które nie… Ale ostatecznie piątka wpadła.

7. Moja jedyna czwórka została postawiona przez pana, który wyznaczył limit znaków w pracy. Trzymałam się go kurczowo – limitu, a nie pana. Tak bardzo, że później otrzymałam maila, iż napisałam… za mało.

8. Za to zdecydowanie więcej napisałam w mojej pracy zaliczeniowej o opuszczonych miejscach w Toruniu. Wydaje mi się, że to problem środowiskowy, o którym za mało się mówi. Takie budynki nie dość, że zajmują przestrzeń, to jeszcze mogą w każdej chwili się zawalić. Napisałam więc esej o tego typu obiektach zlokalizowanych w Toruniu, wraz z pomysłami, co można by z nimi zrobić.

9. To moja siódma sesja, a nadal nie czytam książek. Książek na studia rzecz jasna. Coś czuję, że już nie zacznę. Zresztą czytam za dużo innych książek. :DNajlepiej uczę się, po prostu przepisując notatki. Zwykle staram się chodzić na wykłady, a jeśli już są takie, na które ewidentnie nie uczęszczam, to wówczas przepisuję slajdy wysyłane przez prowadzących. Potem to koloruję i czytam. Efekty – całkiem niezłe.

10. Podczas minionej sesji nie wydarzyło się nic naprawdę złego, tzn. ani nie miałam stłuczki, ani nie ratowałam pana na przejściu dla pieszych, ani nie skręciłam kostki – a właśnie wszystkie te rzeczy miały miejsce podczas poprzednich sesji egzaminacyjnych. Tym razem dopadło mnie "tylko" przeziębienie. Wydaje mi się, że to jest w miarę naturalne, że w ferworze tego stresu, zmęczenia i egzaminów organizm po prostu w pewnym momencie nie wytrzymuje. Tylko skąd w człowieku się bierze taka ilość kataru – tego nie wiem.

A jak tam Wasze sesje na studiach?
Sara

niedziela, 16 lutego 2020

Wyrzucili mnie po trzech godzinach, czyli kilka akapitów o moich pracach


Pisałam Wam już o moich najgorszych pracach, a także o wymarzonych zawodach. Dzisiaj postanowiłam zrobić przegląd moich wszystkich dotychczasowych zatrudnień i zajęć. Z niektórych miejsc wyrzucano mnie zaledwie po trzech godzinach, z innych sama odchodziłam po trzech dniach, z kolei część z nich nadal stanowi element mojej codzienności. 

Zawsze czułam dużą potrzebę niezależności i szybko chciałam zarabiać własne pieniądze. Gdy tylko skończyłam 15 lat, rozpoczęłam swoją pierwszą pracę – rozdawałam ulotki. Musicie przyznać, że to zdecydowanie gorszy marketingowy chwyt niż np. reklama wielkoformatowa – nie da się ukryć, że billboardy bardziej rzucają się w oczy, a ulotki często wyrzucamy zaraz po otrzymaniu. Tę moją pierwszą wyczekiwaną pracę straciłam po… trzech godzinach. Miałam rozdawać ulotki przez cztery, ale gdy przyszłam po kolejną partię, pani uznała, że robię to niezbyt efektywnie i mi podziękowała. Pamiętam, że było mi wtedy bardzo przykro, bo naprawdę się starałam. Nie opierałam się o kamienicę i nie siedziałam z nosem w telefonie, tylko faktycznie próbowałam wciskać te świstki ludziom. A to że oni niechętnie brali? To już nie moja wina.

Co ciekawe, nie była to moja ostatnia przygoda z ulotkami. Niestety, gdy ma się 16 lat, jest to jedna z nielicznych dostępnych form zatrudnienia. Rozdawałam więc ulotki jeszcze w kilku innych miejscach. Działo się to w czasach, gdy na godzinę płacono 5 złotych. Serio. 

W swoim życiu rozdawałam nie tylko reklamowe ulotki, lecz także gazety. Było to o wiele milsze zajęcie, bo przechodnie chętnie brali coś do poczytania. Do minusów muszę zaliczyć chłód o poranku oraz palce brudne od farby. I to, że przez kilka miesięcy użerałam się z facetem, by mi za wykonaną pracę zapłacił. 

Z pierwszej pracy wyrzucili mnie po trzech godzinach, za to z innej odeszłam sama i to po trzech dniach. Wszystko dlatego, że musiałam do tej roboty… dopłacać. Byłam recepcjonistką w aquaparku. Okazuje się, iż wcale nie jest to taka łatwa praca, głównie ze względu na Januszy, którzy wykłócają się o wszystko. Stwierdziłam, że nie będę dopłacać do interesu, wdychanie przez 12 godzin chloru i wysłuchiwanie komentarzy typowych Polaków też mi się nie uśmiechało, więc rzuciłam tę wakacyjną pracę.

Wcześniej wielokrotnie na blogu wspominałam o moim stanowisku w call center. Była to moja pierwsza praca po maturze. Rzuciłam ją równo po miesiącu, bo miałam dość słuchania wyzwisk. Zapraszanie ludzi na pokazy garnków to była najgorsza praca w moim życiu. Szkoda, że to znowu ludzie uczynili ją trudną do wytrzymania. Telemarketerzy są męczący – to prawda. Można się śmiać z ich formułek, można nie zgadzać się na wysyłkę zaproszenia, ale żeby wyzywać biednego człowieka, przeklinać go i straszyć prokuraturą?

Jakie jeszcze zajęcia mam za sobą? Kilkukrotnie uczestniczyłam w inwentaryzacjach – to praca raczej dorywcza, nie wyobrażam sobie wykonywać tego na co dzień. Myślę, że ocena tej formy zatrudnienia zależy głównie od tego, co liczysz. Jeśli śrubki – jesteś w czarnej d. Wydaje mi się jednak, że to niezły sposób na dorobienie sobie w wakacje.

Żeby nie było tak strasznie, wspomnę również o pracy, którą wykonywałam zaledwie przez jeden dzień, jednak bardzo miło to wspominam. Zajmowałam się obsługą konferencji. Moim zadaniem było wręczanie ludziom identyfikatorów, podawanie mikrofonu. Później mogłam się najeść i jeszcze dostałam za to pieniądze. Wiem, że wiele konferencji obsługiwanych jest przez wolontariuszy, więc tym bardziej się cieszyłam, że ja dostałam za to wynagrodzenie.

Jeśli chodzi o zajęcia długoterminowe, choć nie zawsze płatne, to przez długi czas udzielałam korków z angielskiego. Nie była to bułka z masłem, często dzieciaki dawały mi w kość, ale nie mogę powiedzieć, że nie lubiłam tego zajęcia. Zawsze cieszyło mnie przygotowywanie zadań dla uczniów. Wymyślałam kreatywne gry i zabawy, i w tym się spełniałam. Gorzej było, gdy dzieciaki przynosiły do domu słabe stopnie, bo zupełnie nie potrafiły się skupić. Wtedy obwiniałam siebie, choć nie powinnam.

Bardzo się cieszę, że mogłam już zdobyć doświadczenie w tym, co kocham najbardziej, czyli w pisaniu. Przez dwa lata moje teksty pojawiały się na portalu SpodKopca. Nie tylko tworzyłam artykuły, lecz także robiłam zdjęcia i przeprowadzałam wywiady. Obecnie dobrze wspominam ten czas, na pewno bardzo dużo się nauczyłam, poznałam trochę sław i dowiedziałam się sporo o moim mieście.

Zdecydowanie gorzej przedstawia się okres współpracy z Oto Toruń – tam zupełnie nie czułam się doceniana. I w sumie to nie wiem, czy czegoś się nauczyłam. Może robić dobre clickbajty. Ale za to zostałam zaproszona przez prezydenta na spotkanie dziennikarek z okazji Dnia Kobiet. I dostałam tę piękną czapkę ze zdjęcia. 

Na koniec czas wspomnieć o pracy w Centrum Kulturalno-Kongresowym Jordanki. To moje obecne zajęcie, które bardzo lubię – tak bardzo, że napisałam o tym cały post na blogu! W końcu czy wspaniałe nie jest uczestniczenie w ciekawych wydarzeniach kulturalnych, a potem pisanie o nich?

Jak na 22 lata – jest nieźle!
A jak tam Wasze prace? Które wspominacie najlepiej, a które najgorzej?
Sara

piątek, 14 lutego 2020

Moja przygoda ze Spotted: Toruń


Z okazji walentynek opowiadam o moich zupełnie nieromantycznych przygodach z facetami ze Spotted: Toruń. 

Z założenia strony na Facebooku zwane Spotted miały pełnić następującą funkcję: gdy zobaczyliście kogoś urodziwego w sklepie/na przystanku/w budce z kebabami, mogliście napisać ogłoszenie na Spotted. Post o tym, że szukacie blondynki z nieziemsko błękitnymi oczami w różowej kurtce albo wysokiego bruneta, który miał na sobie adidasy. Ostatnimi czasy jednak na Spotted zaczęły się również ukazywać inne ogłoszenia…

Ogłoszenia ludzi samotnych. Tych, którzy po prostu szukają znajomych, przyjaciół, drugiej połówki. Kogoś, z kim mogliby wyjść na kawę, spacer, do kina lub po prostu pogadać. Zazwyczaj takie posty wyglądają mniej więcej tak: "Hej, mam 19 lat, poznam chłopaka w wieku 18-23 lata, z którym mogłabym wybrać się po szkole na spacer. Jestem wysoką brunetką. Zostaw serduszko".

Na Spotted: Toruń takie anonimowe ogłoszenia publikowane są praktycznie codziennie. Postanowiłam zaryzykować i… wśród wielu postów pojawił się też mój. Stwierdziłam, że fajnie byłoby znaleźć sobie jakiegoś męskiego przyjaciela, kogoś, kto tak jak ja kocha podróże, książki i nie lubi imprez.

Oto, co się stało.
Pod postem serduszko zostawiło ok. 20 chłopaków. A może i więcej, ale po paru dniach przestałam to śledzić. Kilku z nich odrzuciłam na wstępie – chociażby tych, których opis składał się w 50% z przekleństw. Albo tych, którzy byli dla mnie po prostu za starzy. Albo za brzydcy (wiem, jestem okropna). Odezwałam się do kilku wybranych chłopaków.

Jeden zapytał mnie, o jakie ogłoszenie chodzi.

Drugi okazał się palaczem z 21 punktami karnymi i wskazaniami do psychoterapii.

Trzeci był nudny. Bardzo nudny.

Czwarty interesował się wszystkim tym, czym ja się nie interesuję, tj. numizmatyką, historią, akwarystyką i jaszczurkami. W dodatku był rolnikiem. Nie, żebym miała coś do rolników, ale ta sytuacja zbytnio zaczęła mi przypominać tańszą wersję "Rolnik szuka żony", więc odpuściłam. Zanim to jednak zrobiłam, odbyliśmy dość ciekawą rozmowę, która wyglądała mniej więcej tak:
- Jak bardzo lewicowe poglądy masz?
- Co rozumiesz przez bardzo? Nie jestem za zalegalizowaniem marihuany.
- Ale czy wykluczasz Boga? Czy popierasz używki? Czy propagujesz lgbt?
Wtedy ja napisałam jedyną rzecz, jaką mogłam wówczas napisać.
- Lgbt nie trzeba propagować, jak ktoś jest gejem to nim będzie i tak, i tak.
Lewacka kurtyna.
Później stwierdziłam dyplomatycznie, że za bardzo się różnimy.

No i ostatni chłopak. Był miły. Ale stosował szantaż emocjonalny. Więc to nie mogło się dobrze skończyć.

Ale wiecie co? Ta przygoda ze Spotted: Toruń uświadomiła mi parę rzeczy. Jak już wspominałam w poście o wymarzonym ślubie, zdałam sobie sprawę, jakiego chłopaka nie szukam. Moja przyjaciółka stwierdziła, że ludzie ze Spotted to po prostu nie mój target. I trochę miała rację. Faceci, których tam poznałam, pisali najważniejsze przez rz i, cóż, do intelektualistów było im trochę daleko. A ja szukam kogoś, kto mnie porwie. Ale nie na białym koniu. Tylko inteligencją mnie porwie.
Sara

niedziela, 9 lutego 2020

Zostałam mamą, czyli jak adoptować fokę?


Nie planowałam tego. Samo wyszło. Ale to była świetna decyzja. Zostałam przybraną mamą foczki. A raczej foczka. Jak to się stało?

Opowieść powinnam zacząć od mojej koleżanki Weroniki, która poleciła mi bloga Janiny Daily. Słyszałam wcześniej o niej, ale jakoś nie czułam potrzeby obserwowania jej na Facebooku. Posłuchałam jednak rekomendacji Weroniki i posty Janiny zaczęły mi się wyświetlać na facebookowej tablicy. Nie minęło kilka dni, gdy zobaczyłam wpis o adopcji fok. Janina przyznała, że ona adoptowała już 38 (!) fok z Seal Rescue Ireland, co więcej - była w tym schronisku, więc wie, że wolontariusze robią świetną robotę. W poście znalazła się także informacja o tym, że kiedy już adoptujesz zwierzątko, nie tylko otrzymujesz certyfikat, lecz także jego zdjęcia. I to nie jednorazowo! W miarę rozwoju foczki dostajesz na maila kolejne fotografie.
Nie zastanawiałam się długo. Weszłam na stronę Seal Rescue Ireland, zobaczyłam, ile taka pomoc kosztuje – adopcja jednej foki to jednorazowy wydatek 30 euro, 2 foczek – 50 euro, z kolei 5 zwierzaków można wesprzeć, płacąc 100 euro. Na początek zdecydowałam się na adopcję jednej foki, a raczej foczka. Wabi się Christmas Cactus.
Po kilku dniach od zapłaty otrzymałam na maila certyfikat potwierdzający adopcję przeze mnie foki, list opisujący działalność organizacji, a także kilkunastostronicowy informator o fokach, w którym opisane są różnice między gatunkami, ich zwyczaje, sposób żywienia, a także zagrożenia, jakie czekają na te ssaki.
Oprócz tego organizacja podesłała mi historię Christmas Cactusa – jak go znaleziono i leczono. Uratowano go 7 grudnia 2019 roku w miasteczku Rush, niedaleko Dublina. Wokół zwierzątka było dużo flegmy i widać było, że mały potrzebuje pomocy. Okazało się, że Christmas Cactus ważył zaledwie 17,5 kg, tymczasem w jego wieku powinien osiągać wagę min. 30 kg. Był ospały i gdyby nie pomoc Seal Rescue Ireland, prawdopodobnie by nie przeżył. W schronisku podano mu elektrolity, następnie specjalną rybną zupę. Leczony był też antybiotykami i lekami walczącymi z pasożytami, bo jego płuca były zainfekowane.
Gdy stan foczka zaczął się poprawiać, przeniesiono go do czegoś w rodzaju budy, gdzie ma własną wannę oraz matę podgrzewającą. Kolejnym krokiem będzie nauczenie Christmas Cactusa jedzenia ryb.
Kiedy mój pupil poczuje się lepiej i będzie jadł rybki bez problemu, wówczas zostanie przeniesiony do basenów, gdzie pozna się z innymi fokami. Będzie mógł więcej pływać i budować mięśnie. Kiedy Christmas Cactus w pełni wydobrzeje i zdobędzie umiejętności potrzebne do życia na wolności, wówczas zostanie wypuszczony do morza.
Przyznaję, że historia Christmas Cactusa mnie wzruszyła. Mam nadzieję, że jego stan szybko się poprawi. Piękne były słowa, które przeczytałam w mailu - organizacja powiadomi mnie o dokładnej dacie wypuszczenia foczka na wolność, abym mogła uczestniczyć w tym wydarzeniu. Prawdopodobnie nie polecę do Irlandii, ale na pewno będę myślami z moim podopiecznym.
W mailu otrzymałam 40 zdjęć mojego pupila, w tym fotografie z akcji ratunkowej.
Mam nadzieję, że niebawem otrzymam zdjęcia z basenów!
Kolejne foczki czekają na Waszą adopcję. W szczególności foka obrączkowana Cloudberry, która powinna pływać w zimnych, arktycznych wodach. Wolontariusze nie będą mogli wypuścić jej na wolność u wybrzeży Irlandii. Potrzebne są fundusze na transport do jej rodzimych stron.

Niektóre foki znajdowane są w naprawdę złym stanie, często winny jest człowiek. Szyje fok owinięte są sznurami i sieciami, co powoduje głębokie rany.

I pamiętajcie: jeśli zobaczycie fokę na jakimkolwiek wybrzeżu, na plaży – czy w Polsce, czy w Irlandii, czy gdziekolwiek indziej, nie płoszcie jej, nie przeszkadzajcie, bo ona odpoczywa!
Sara

piątek, 7 lutego 2020

Moje plany podróżnicze na 2020



Ostatnio natknęłam się na zajawkę na Facebooku, która zachęcała do przeczytania posta o planach podróżniczych blogerów na ten rok. Kliknęłam. Nie wyobrażacie sobie mojego oburzenia, gdy w tekście przeczytałam coś mniej więcej w tym stylu "nie możemy jeszcze nic zdradzić". Serio? 

W takie clickbajty dziś się bawić nie będę i co mogę, i co wiem, to Wam powiem. Jak przedstawiają się moje plany podróżnicze na ten rok? Zakładając, że nie umrzemy wszyscy pokonani przez koronawirusa.

Zacznę od tego, że trochę zmieniam w głowie moje podejście do podróży. Nie naciskam już tak bardzo na stolice – wiem, że prędzej czy później je zwiedzę. Poza tym jestem bardzo chętna na podróż z kimś nowym, z kimś, z kim jeszcze nie byłam za granicą. Może się uda to zrealizować.

Jedyną pewną podróżą jak na razie jest Cypr, loty już kupione, domek na Airbnb zarezerwowany. Lecimy na krótko, bo na wyspie spędzimy zaledwie dwa dni. W tym czasie mam nadzieję, uda nam się zobaczyć Larnakę oraz Nikozję. Wierzę, że na Cyprze można by spędzić tydzień albo i dwa, jeżdżąc po całej wyspie, bo jest tam co oglądać. Ale nas ogranicza praca mojej mamy i… kot.
No właśnie – Nicoś. Ze względu na niego nie wyjedziemy już nigdzie we czwórkę. O wakacjach rodzinnych nie ma mowy. Zresztą Dawid nie jest zainteresowany wyjazdem do ciepłych krajów, a moi rodzice z kolei nie chcą myśleć o zimnym Bałtyku. Co zrobimy w wakacje – jeszcze nie wiemy. Wiem jedynie, że ja spędzę dwa tygodnie w… Chełmnie! Na praktykach. To może brzmi śmiesznie, Chełmno nie jest bowiem ani zbyt dużym, ani zbyt znanym miastem. Mnie jednak ta informacja ogromnie ucieszyła, bo rozwiązał się mój problem pt. "Gdzie odbyć praktyki, by się za bardzo nie narobić?" Oczywiście nie chciałam wylądować w szpitalu psychiatrycznym, bo to by mnie jeszcze bardziej dobiło. Wolałabym kserowanie dokumentów w urzędzie. Ale praktyki w Chełmnie i badania terenowe też wydają się naprawdę niezłą opcją. Liczące niecałe 20 tys. mieszkańców miasto położone jest 50 km od Torunia. Jeszcze nie wiem, co dokładnie będziemy badać, ale na pewno będzie to coś związanego z psychologią środowiskową.
Do końca roku muszę wykorzystać moją nagrodę, czyli vouchery FlixBusa na podróż w dowolnym kierunku i z powrotem. Zastanawiałam się, w jaki sposób najlepiej spożytkować tę wygraną. Mogłabym wybrać jakieś miejsce w Polsce, mogłabym postawić na wyjazd zagraniczny… Ale jest jeszcze jedna opcja i wydaje mi się, że właśnie na nią się zdecydujemy. Chciałybyśmy udać się z mamą do jakiegoś kraju samolotem, a następnie stamtąd pojechać gdzieś FlixBusem – prawdopodobnie do miasta, do którego nie latają tanie linie z Polski. Po głowie chodziły mi Bałkany. Można by lecieć do Zadaru, a następnie pojechać do Zagrzebia, do Lublany, Belgradu… Na coś będę musiała się zdecydować.
Przez moment chodziła nam z mamą po głowie także wycieczka do ogrodów Keukenhof w Holandii. Aby zobaczyć tulipany, trzeba jechać w konkretnym terminie, najlepiej w drugiej połowie kwietnia. Ale coś mi się wydaje, że odłożymy tę wycieczkę na przyszły rok.

W ostatnich dniach pojawił się również pomysł, abyśmy z Maćkiem wybrali się do Liverpoolu. Już nie jako para, ale nadal jako wielcy fani Beatlesów. Taka wyprawa chodziła mi po głowie od lat, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie – a to funt drogi, a to może jednak stolica… Ostatnio jednak, gdy mój wykładowca, prowadzący zajęcia o muzyce, pokazywał nam zdjęcia z Muzeum Beatlesów w Liverpoolu, znów zaczęłam marzyć o wycieczce do tego miasta. Maciek zaproponował, że moglibyśmy lecieć tam razem, najlepiej w tym roku, dopóki nie zmienią się przepisy dla podróżujących po wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii.
Takie są pomysły. A co z tego wyjdzie? Zobaczymy. Na liście tegorocznych celów widnieją "przynajmniej trzy podróże zagraniczne"... 
A Wy dokąd wybieracie się w tym roku?
Sara 

środa, 5 lutego 2020

10 sposobów na to, jak możesz pomóc planecie właśnie teraz



O ekologii mówi się w ostatnich latach tyle, że niby wszyscy już wiedzą, co robić. Ale czy stosują to w praktyce? Czy ludzie zdają sobie sprawę, że niektóre z czynności zajmą im naprawdę niewiele czasu, a przyniosą zysk nie tylko planecie, lecz także im samym? Zebrałam dla Was w jednym miejscu 10 sposobów na to, by pomóc Ziemi przetrwać. Może się uda.

1. Głosuj na partie i popieraj polityków, którym naprawdę zależy na naszej planecie, którzy nie twierdzą, że globalne ocieplenie to jakaś medialna ściema. To oni tworzą prawo i mogą wpływać na wielkie koncerny zatruwające środowisko.

2. Chodź na protesty, podpisuj petycje. Wyniki badań psychologicznych wskazują, że angażowanie się w takie działania zbiorowe może nie przyniesie efektu od razu, ale prawdopodobnie wpłynie na wynik kolejnych wyborów.

3. Nie marnuj jedzenia. Nie tylko dlatego, że nie wypada. Wyrzucając jedzenie, marnujemy jednocześnie wodę, energię, godziny ludzkiej pracy, a także powodujemy, że jest po prostu więcej śmieci. O groźnym metanie nie wspominając. Istnieją aplikacje, które pozwalają na zakup niesprzedanego przez restauracje, a wciąż dobrego i świeżego jedzenia, o wiele taniej. Sprawdźcie – Too Good To Go i Foodsi.

4. Ogranicz plastik. W szczególności jeśli chodzi o opakowania. Zastanawiasz się, w co zatem pakować zakupy? Do wyboru masz wytrzymałe płócienne torby, estetyczne i praktyczne papierowe torby z nadrukiem bądź bez, plecak, karton albo po prostu… samochód. Śmiać mi się chce z osób, które przyjechały do sklepu autem, kupiły chipsy i piwo, i do tego reklamówkę foliową, bo dlaczego by nie? A takie papierowe torby chociażby możecie wykorzystać ponownie. Foliówki zwykle zaraz po użyciu wrzucamy do kosza. Papierowe czy materiałowe torby są wytrzymalsze i posłużą nam dłużej. To też ważna informacja dla marketingowców - jeśli zależy Wam na środowisku, zamiast inwestować w plastikowe badziewia, lepiej postawić na papierową torbę z logo firmy. Nie dość, że przyda się ona Waszym klientom, to jeszcze będzie stanowić reklamę Waszej marki.

5. Oszczędzaj wodę. Brzmi jak zalecenie z przedszkola, prawda? Ale w 2020 roku ta rada może się faktycznie przydać, bo na horyzoncie widać… suszę. Sposoby na oszczędzanie wody na pewno znacie, ale tak tylko przypomnę – zakręcajcie wodę, gdy myjecie zęby. Mała i nietrudna rzecz. W przeciwieństwie do brania prysznica zamiast kąpieli – z tego jakoś trudniej zrezygnować…

6. Ogranicz mięso. Nie musisz zrezygnować z niego całkowicie. Nie chodzi o to, by te lata życia, które nam pozostały, spędzić na katowaniu się. Ale spróbuj po prostu jeść mniej mięsa. Wiecie, że niektóre kurczaki są mielone żywcem?

7. Zastanów się, jak możesz ograniczyć jazdę samochodem. Nasze ukochane autka wytwarzają mniej ukochany dwutlenek węgla, który wpływa na zmiany klimatu. Zdaję sobie sprawę, że przerzucenie się na komunikację miejską byłoby dla niektórych samobójstwem – tłok, smród i spóźniające się autobusy to mała zachęta. Ale co Wy na to, by samochodem jeździć… mniej? Zostawiać go za mostem i iść kawałek pieszo?

8. Nie pal śmieci, bo będziesz miał chore dzieci. Paląc śmieciami, wcale nie oszczędzasz zbyt wiele pieniędzy. Za to trujesz siebie, dzieci, sąsiada, a nawet swoje warzywa, krowy, miętę na balkonie i wszystkich wokół. A do tego zapychasz sobie komin. Naprawa będzie Cię kosztować więcej, niż zaoszczędziłeś przez ten czas, przez który pchałeś te plastikowe butelki (o zgrozo!) do pieca.

9. Czytaj książki i artykuły na temat minimalizmu, zero waste, klimatu. Dowiedz się, co możesz zrobić, a potem… po prostu spróbuj. Jasne, że nie każdy od razu zacznie robić domową pastę do zębów. Ale można zacząć od…

10. Małych rzeczy. Tak małych jak podziękowanie za słomkę, jak wzięcie własnego kubka w podróż czy na uczelnię, jak picie wody z kranu, jak wykorzystanie drugiej strony kartki. Te małe rzeczy mogą przekształcić się w coś wielkiego. 
Trzymam kciuki za Wasze (i za swoje!) dobre nawyki.
Sara

poniedziałek, 3 lutego 2020

Niezwykła pracownia malarska, jaką widzieliście tylko w filmach


Byliście kiedyś w pracowni prawdziwego artysty? Zwykle oglądamy takie miejsca tylko w filmach. Tymczasem my z Maćkiem wylądowaliśmy w pracowni malarza, która była niczym wyjęta prosto ze szklanego ekranu, i… spędziliśmy w niej 60 zagadkowych minut.

Ponad dwa lata temu odwiedziliśmy z Maćkiem Sex Room, który postawił poprzeczkę bardzo wysoko. Zastanawialiśmy się, czy Przeklęty Obraz, również stworzony przez ekipę Black Cat Escape Room, pobije tamten zmysłowy scenariusz.

W tej niezwykłej pracowni malarskiej czułam się… wyjątkowo spokojna i skupiona. Pokój nie był irytujący, nie wywołał we mnie żadnej frustracji, co niestety czasami się zdarza. W miarę płynnie przechodziliśmy przez kolejne zagadki. Zagadki – to słowo warto zaakcentować. Bo Przeklęty Obraz to nie tylko łączenie faktów, przeszukiwanie pokoju czy odkrywanie kolejnych liczb do szyfru. To przede wszystkim rozwiązywanie różnego rodzaju zadań – matematycznych, logicznych, zręcznościowych, słownych, a nawet… zapachowych (uwielbiam ten typ wyzwań). Wydaje mi się, że to czyni ten pokój jednocześnie wyjątkowym i uniwersalnym - świetnie poradziłyby sobie tam zarówno nastolatki, jak i starsze osoby. Zagadek przygotowano naprawdę sporo, więc nie sposób było się nudzić. Mimo że odwiedziłam już 50 escape roomów, to w Przeklętym Obrazie spotkałam się z takimi typami zadań, na które nie natknęłam się nigdzie wcześniej. I to było super. Ludzka kreatywność nie zna granic. Swoją drogą – Maćka i moja chyba też, bo jedno z zadań próbowaliśmy rozwiązać w taki sposób, jak jeszcze żadna inna grupa!

Przyznam Wam się szczerze, że historie escape roomowe nie zawsze wciągają. Niektóre scenariusze są wymyślone na wyrost. Wydaje się, że właściciele zbudowali pokój, a potem stworzyli do niego byle jaką opowieść. W przypadku Przeklętego Obrazu naprawdę nurtowało mnie, co się stało partnerką malarza - pisarką Sarą (zbieżność imion nieprzypadkowa? Czy to znak, bym jednak postawiła na karierę pisarską :D?). Gdy na koniec odkryliśmy tajemnicę… Byłam w szoku. Finał przygody sprawił, że pokój podobał mi się jeszcze bardziej.
Black Cat Escape Room, podobnie jak wiele innych firm po tragedii w Koszalinie musiał zmagać się z różnymi problemami. Ekipa znalazła jednak nową siedzibę. Lokal jest ogromny i co ciekawe, można tam organizować spotkania integracyjne czy wieczory panieńskie. Oprócz czterech pokoi – wspomnianego Sex Roomu, Przeklętego Obrazu, Złota Nazistów i Domu Mordercy są sale, w których można napisać się kawy i wspólnie świętować.

Dowiedzieliśmy się, że w przygotowaniu jest nowy pokój, o tematyce, z którą do tej pory nie mieliśmy do czynienia. Wydaje mi się, iż będzie to perełka na mapie Warszawy, a może i całej Polski?
Komu polecam Przeklęty Obraz? Właściwie to… wszystkim! W pokoju odnajdą się osoby, które lubią elektronikę w escape roomach, ale także te, które wolą tradycyjne kłódki. Jeśli uwielbiacie sztukę, na pewno docenicie klimat pokoju.
Wydaje mi się, że niełatwo jest stworzyć pokój fabularny, który tak wciągnie w swoją historię. Udało się to w escape roomie na warszawskim Grochowie.
A Wy który pokój wolelibyście odwiedzić – Sex Room czy Przeklęty Obraz?
Sara

sobota, 1 lutego 2020

Oj, działo się... - styczeń 2020



Styczeń zleciał mi… bardzo szybko. Mam wrażenie, że dopiero co słuchałam Trójkowego Topu Wszech Czasów w pierwszy dzień nowego roku, a tu już zaczął się luty. Wydawało mi się, że w styczniu nic mi się nie chciało. Ale to podsumowanie wskazuje na coś innego. ;)

Tradycyjnie już rok rozpoczęłam od słuchania Topu Wszech Czasów. W sumie to mogłabym chodzić spać w sylwestra o 22, byleby rano być w miarę przytomna i móc słuchać Trójki. W tym roku lista była wyjątkowa i różniła się od poprzednich. Gdy usłyszałam Fleetwood Mac, miałam łzy w oczach, a gdy w zestawieniu pojawił się Simon&Garfunkel – Mrs Robinson tańczyłam ze szczęścia.

Co wydarzyło się w kolejnych dniach stycznia? Otóż miałam okazję przetestować bydgoskie metro. Toruń nie dorobił się metra, ale Bydgoszcz tak. A to wszystko dzięki firmie Wyjście Awaryjne, której pokoje zajmują czołowe miejsca wśród polskich escape roomów. Niedawno otworzyli Metro, a my z Fanny miałyśmy okazję je przetestować. Jak do tego doszło? Firma ogłosiła na swoim Facebooku konkurs – kto pierwszy zamieścił komentarz, ten mógł odwiedzić pokój przed oficjalnym otwarciem. Ja jednak, zamiast od razu coś napisać, stwierdziłam, że najpierw zapytam cioci, mojej escape roomowej towarzyski, czy tego dnia pracuje. Oczywiście w czasie gdy ja wysyłałam wiadomość, ktoś już zdążył opublikować komentarz. Pomyślałam – szkoda, mogłam najpierw zrobić, potem myśleć (czasami najwidoczniej taka kolejność jest lepszym rozwiązaniem). Jakie więc było moje zaskoczenie, gdy dzień później otrzymałam wiadomość, iż tamta grupa się wykruszyła i to my jesteśmy następni w kolejce. Szybko zaczęłam kombinować, jak zebrać ekipę na godzinę 10 w Bydgoszczy. Brat w szkole, mama w pracy, ciocia w pracy… Na szczęście my z Fanny, jako przykładne studentki, miałyśmy wolne. Zafundowałyśmy sobie wypad do Bydgoszczy, by rozwiązać multum zagadek w metrze. Wszystkim polecam ten escape room, to coś zdecydowanie więcej niż pokój. Emocji i główkowania nie zabraknie. Ja wyszłam stamtąd nawet z siniakami na kolanach.
Oprócz wycieczki do Bydgoszczy w styczniu odwiedziłam także Warszawę. Udało mi się spotkać z przyjaciółką, z Maćkiem wybraliśmy się do escape roomu (o którym więcej w kolejnym poście!), wzięłam też udział w przyjęciu urodzinowym, na którym graliśmy w… Familiadę. :D
Styczeń to czas zabaw karnawałowych. Tak się składa, że moja praca polega na uczęszczaniu na takie imprezy. :D A tak serio to w styczniu otrzymałam zadanie napisania relacji z Balu 100-lecia powrotu Torunia do wolnej Polski. Na uroczystości obecnych było ponad pół tysiąca osób. Jednym z elementem wieczoru były licytacje. Chyba pierwszy raz uczestniczyłam w czymś takim. Fajna ta moja praca! Oprócz balu w styczniu miałam okazję obejrzeć koncert Metallica Symfonicznie w CKK Jordanki. Na co dzień nie słucham ciężkiej muzyki, ale kilka piosenek Metalliki lubię i ten koncert również zaliczam do ciekawych doświadczeń. Utwory słynnej grupy wykonywała grupa Scream Inc. Chętnie poznałabym któregoś z przystojniaków muzyków grających w tym zespole. :D
Pisząc o styczniu, nie sposób nie wspomnieć o Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy. Wolontariuszką byłam już po raz szósty. W tym roku z mamą zaczęłyśmy kwestować wyjątkowo wcześnie, bo już przed 8. Jakie było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że zbieranie pieniędzy na WOŚP zyskało – przynajmniej w Toruniu – trochę inne oblicze. Polega to obecnie na podjeżdżaniu samochodem pod kościoły, staniu pod nimi 15 minut, i jechaniu dalej. Miałyśmy wrażenie, że mija się to trochę z całą magią kwestowania. My zawsze poruszałyśmy się autobusami, stałyśmy w jednym miejscu dość długo i przede wszystkim – gdy widziałyśmy, że gdzieś już jest wolontariusz, nie wpychałyśmy się. W tym roku z mamą zgodnie uznałyśmy, że przydałaby się mapa, na której każdy zaznaczałby, gdzie będzie stał z puszką. Są bowiem takie miejsca, w których słyszymy od torunian: "Oo, jak dobrze, że jesteście, w zeszłym roku/rano/wcześniej nikogo nie było!" A są takie punkty, gdzie stoi dziki tłum wolontariuszy i jest ich właściwie więcej niż osób wrzucających do puszek… Jednak negatywnych komentarzy było w tym roku mało – jeden ksiądz nas wygonił, a inny opowiedział mojej mamie historię o demonach. Poza tym ludzie byli życzliwi, hojni i niezwykle przyjaźni. Razem z mamą zebrałyśmy ponad 3300 zł.

Co jeszcze ciekawego wydarzyło się w styczniu? Po ponad miesiącu w końcu zakończyła się moja sprawa z Forrest Design. To firma, która tworzy wspaniałą porcelaną, ręcznie malowaną. W listopadzie dowiedziałam się, że można do nich wysłać swój stary kubek, a pracownicy naniosą na niego nowy obrazek. Niegdyś bowiem firma nie zabezpieczała swoich ilustracji i ścierały się one podczas mycia w zmywarce. Postanowiłam skorzystać z okazji, bo mój śliczny jelonek stracił już część rogów. Poinformowano mnie, że czas realizacji wynosi 3 dni robocze. Kubek wysłałam w listopadzie. W grudniu zapytałam, kiedy dostanę go z powrotem. Najpierw otrzymałam odpowiedź, że po nowym roku, potem że może jednak przed świętami. Ostatecznie przesyłka dotarła do mnie w drugim tygodniu stycznia. Tyle że otrzymałam ją… w kawałkach. Kubek był zbity. Co ciekawe, to kurier zachęcił mnie do otwarcia paczki i spisania protokołu, bo słyszał, że coś grzechocze. Czy zdarzało Wam się spotkać tak miłych kurierów? Ostatecznie otrzymałam nowy kubek. Tym razem z leniwcem.
Gdybym miała wymienić jeszcze jakieś ważne, styczniowe wydarzenie, to na pewno muszę wspomnieć o… zakupie biletów lotniczych! Dokąd? Niedługo zdradzę. :)
A na koniec małe podsumowanie kulturalne ;)
Książki 7/63
Filmy 4/35
Dajcie znać, co ciekawego porabialiście w styczniu! Co przeczytaliście? Co obejrzeliście? Gdzie byliście?
Sara