piątek, 28 czerwca 2019

Delicious Postcards: pyszne pocztówki czekają!


Okazuje się, że pocztówki mogą być nie tylko ładne i estetyczne. Mogą też wyglądać smakowicie i pysznie, co udowodnili Marta i Andrzej z nowego sklepiku Delicious Postcards.

Postcrossing w Polsce, mimo wysokich cen znaczków, ma się całkiem nieźle. Nadal wysyłamy sporo kartek za granicę. Kolekcjonerzy z innych krajów bywają niekiedy dość wymagający i poszukują coraz bardziej oryginalnych motywów pocztówek. Tym bardziej się cieszę, że powstał nowy sklep internetowy, w którym można zakupić różne pocztówkowe cuda.
Zapytałam Martę i Andrzeja, pomysłodawców Delicious Postcards, jak zaczęła się ich przygoda z Postcrossingiem. - Pocztówki w naszym życiu pojawiały się już w dzieciństwie: kartki wysyłane z wakacji, urodzinowe życzenia od kolegów i koleżanek... Dla Andrzeja, którego rodzice pracowali dyplomatycznie i często zmieniali kręgi znajomych, pocztówka stanowiła doskonałą formę komunikacji i była szansą na utrzymanie przyjaźni. Internet nie był wówczas jeszcze tak popularny, a rozmowy międzynarodowe kosztowały sporo. Pocztówka jawiła się więc jako rozwiązanie idealne. Kiedy parę lat temu pojawiła się możliwość założenia konta na portalu Postcrossing, szybko z niej skorzystaliśmy. O międzynarodowym projekcie wspomniała nam, szczęśliwym trafem, jedna ze znajomych.

A jak to się stało, że Marta i Andrzej zdecydowali się założyć własny biznes? - Kolekcje pocztówek mają to do siebie, że lubią się powiększać w nieskończoność – śmieją się Marta z Andrzejem. - Gdy zaczynaliśmy przygodę z Postcrossingiem, pocztówek gotowych na wypisanie nie mieliśmy wcale. Najpierw był szybki wypad do kiosku po miejski widoczek, później szukanie ofert w Internecie (a wtedy żadnego sklepu ukierunkowanego na Postcrosserów jeszcze nie było). Powoli zaczęła więc kiełkować w nas myśl o własnej pocztówkowej działalności. Co ciekawe, licencje niektórych zdjęć, aktualnie znajdujących się w ofercie, wykupiliśmy już prawie dziesięć lat temu! O pocztówkach nigdy nie zapomnieliśmy i pewnego dnia doszliśmy do wniosku, że najwyższy czas, by zrealizować plany i dołożyć kilka własnych pomysłów na pocztówkowe wzory.
Przyznaję Wam, że byłam bardzo ciekawa pocztówek z Delicious Postcards. Dotarły do mnie szczelnie zapakowane. Są naprawdę świetnej jakości, wydrukowane na dobrym papierze. Z tyłu znajduje się informacja o tym, co widzimy na pocztówce, za co wielki plus. Są też linijki do wpisania adresu.
Jeśli chodzi o wzory, to oczywiście do wyboru mamy pyszne kartki ze zdjęciami jedzenia i picia. Jedną z moich faworytek jest poniższa pocztówka.
Jednak Delicious Postcards to nie tylko motywy, dzięki którym cieknie nam ślinka. To również kartki ze zwierzętami – do wyboru oczywiście psy i koty, ale także wzory z bałtyckimi fokami, uroczymi prosiaczkami czy ptakami – puszczykiem, a nawet maskonurem!
W sklepiku znajdziecie też piękne krajobrazy i wyjątkowe kadry. Zdarza się, że Postcrosserzy szukają pocztówek z drzwiami czy oknami i w Delicious Postcards takich motywów też nie brakuje.
Na razie w sklepiku dostępnych jest kilkadziesiąt wzorów. Czego jeszcze możemy się spodziewać? - Na liczbę dyskusji i burz mózgów na temat tego, co powinno znaleźć się w sklepie, nie możemy narzekać – przyznają Marta i Andrzej. - W niektórych przypadkach nasze gusta są doskonale zbieżne, w innych od siebie odbiegają. Uwielbiamy oczywiście wszelkiego typu krajobrazy, zwierzaki - dzikie i udomowione, smakołyki (stąd nazwa!), ale także artystów nowych pokoleń, minimalizm, abstrakcję. Będziemy się starali stworzyć jak najbardziej różnorodną ofertę, łącznie z akcesoriami pocztówkowymi. Nasza lista celów przekroczyła niedawno sto pozycji - powoli, lecz bardzo systematycznie, będziemy się rozwijać.
Mam dla Was konkurs, w którym możecie wygrać 10 pocztówek z Delicious Postcards. Co zrobić, aby wziąć w nim udział? Wystarczy, że w komentarzu pod tym postem napiszecie odpowiedź na pytanie:

Co pysznego chcielibyście znaleźć na pocztówce?

Wybiorę najbardziej kreatywną odpowiedź. Konkurs potrwa do 5 lipca. Wyniki ogłoszę w tym poście, w ciągu trzech dni od zakończenia konkursu.
Życzę Wam, żebyście ze skrzynki wyciągali same piękne pocztówki!
Sara

WYNIKI KONKURSU

Dziękuję za wszystkie pyszne komentarze! Trudno było wybrać jednego zwycięzcę, postanowiłam więc nagrodzić dwie osoby. 
Zestaw dziesięciu pocztówek ze sklepiku Delicious Postcards poleci do Moniki. Z kolei dodatkowa nagroda w postaci pięciu pocztówek trafi do Grushenki. Proszę, skontaktujcie się ze mną dziewczyny!
Dodam jeszcze, że część z Waszych smacznych pomysłów można już znaleźć w polskich sklepikach pocztówkowych. :)

wtorek, 25 czerwca 2019

Dokąd dolecicie z Polski za mniej niż 50 zł?


Zastanawiałam się, czy pisać ten tekst – w końcu cena biletu lotniczego to nie wszystko. Należy do niej doliczyć jeszcze koszt transportu z lotniska i noclegi. Stwierdziłam jednak, że warto uświadamiać społeczeństwo - niedowiarków, którzy latają do Londynu za 300 zł nadal nie brakuje. A czasami szkoda nie skorzystać z oferty lotu, który kosztuje mniej niż bilet kolejowy na trasie Toruń-Warszawa.  

Za mniej niż 50 zł z Polski dolecicie do wielu miejsc. Ale są też oczywiście takie kierunki, do których nie znajdziecie tak tanich biletów – przykładem może być Islandia czy Lizbona. Warto zdawać sobie z tego sprawę. W przypadku takich kierunków to 200 zł, a nie 50, może oznaczać świetną ofertę.

Warto wspomnieć, że najtańsze loty są zwykle w porze zimowej. Wówczas do naprawdę wielu miejsc możemy udać się w bardzo dobrej cenie. Zimą nietrudno trafić na prawdziwe perełki takie jak bilet na Maltę za kilkadziesiąt złotych.

Istnieją też jednak takie kierunki, do których przez większość roku dolecicie za mniej niż 50 zł, i to właśnie o nich chciałabym dziś napisać. Rzecz jasna, nie każdy bilet będzie kosztował tak mało, mogą zdarzyć się droższe loty, w szczególności w szczycie sezonu. Jednak prawdopodobieństwo znalezienia taniego biletu do podanych przeze mnie niżej miejsc jest naprawdę spore. :)

- Londyn -> do tego miasta z wielu polskich lotnisk dotrzecie w dobrej cenie, dojazd z lotniska Stansted może kosztować nawet 2 funty, jeśli zamówicie go odpowiednio wcześniej.
- Bruksela -> za dojazd z lotniska zapłacicie 5 euro, jeśli zarezerwujecie go wcześniej lub 14 euro, gdy nie będziecie mieć tyle szczęścia.
- Oslo -> do tego miasta dolecicie nawet za 19 zł, ale dojazd z lotniska i noclegi są dość drogie. Dobrym pomysłem byłby w przypadku Oslo jednodniowy wypad.
- Sztokholm -> podobna sytuacja jak z Oslo, choć nieco mniej rujnująca nasz portfel. Jeśli nieco pokombinujecie i z lotniska do miasta udacie się z przesiadką, możecie zaoszczędzić.
- Wiedeń -> w Wiedniu macie dużo opcji transportu z lotniska i spory wybór noclegów w różnych cenach. Bilety lotnicze do tej stolicy kupujcie śmiało i bez stresu!
- Berlin -> z lotniska Tegel do centrum Berlina dojedziemy już za 1,20 euro! W stolicy Niemiec jest sporo hosteli i hoteli, więc na pewno znajdziecie coś w dobrej cenie.
- Kijów -> zarówno komunikacja miejska, jak i noclegi w Kijowie są bardzo tanie, do wyboru macie podróż na lotnisko Boryspol albo Żuliany. Nic, tylko lecieć!
- Turku -> dojazd z lotniska do centrum to koszt 3 euro, a Turku jest świetną bazą wypadową do Helsinek.
- Malmö -> jak to w Szwecji bywa, dojazd z lotniska do tanich nie należy. Jednak większość osób udaje się do Malmö po to, by zwiedzić… Kopenhagę. Z lotniska do stolicy Danii można się dostać za 66 zł.
- Billund -> do tego miasta latają głównie osoby, które chcą odwiedzić Legoland. Lotnisko jest oddalone od parku rozrywki o zaledwie 2 km.

Czy jest jakieś miasto, które dorzucilibyście do tej listy? Ja w trakcie pisania tekstu zastanawiałam się jeszcze nad Mediolanem, Göteborgiem, Eindhoven czy Tromsö, jednak ceny biletów do tych miast zwykle wahają się między 50 zł a 100 zł.

Na koniec powtórzę raz jeszcze: bilety lotnicze to nie wszystko, więc kupujcie je z rozwagą! Jeśli na wycieczkę chcecie przeznaczyć 300 zł i znajdziecie bilety do Oslo za 19 zł w jedną stronę i 19 zł w drugą, to  pamiętajcie, że dojazd z lotniska do miasta i z powrotem kosztować będzie ok. 210 zł. Niewiele zostaje Wam wówczas na nocleg, prawda? 
Nie oznacza to, że z podróży lotniczych trzeba zrezygnować. Będę ostatnią osobą, która Was do tego zachęci. Warto jednak zdawać sobie sprawę z małych kruczków tego świata. :)
Uściski!
Sara

sobota, 22 czerwca 2019

Ile pocztówek uzbierałam przez blisko dziewięć lat?


W ramach przerw od nauki do sesji można robić różne, mniej lub bardziej dziwne rzeczy. Ja, co roku o tej porze, liczę swoje pocztówkowe zbiory.

Ostatni rok w mojej pocztówkowej karierze nie obfitował w stosy przesyłek. Nie nastąpiło żadne nagłe wzbogacenie. Przez ostatnie dwanaście miesięcy nie wylosowałam ani jednego adresu na Postcrossingu. Pocztówki zdobywałam głównie dzięki prywatnym swapom albo dobrym duszyczkom. Kupowałam też widokówki podczas moich podróży.

Skupiłam się przede wszystkim na zdobyciu kartek z brakujących krajów. W tym roku postawiłam sobie za cel powiększenie mojej kolekcji o trzy nowe kraje, co udało się zrealizować – w skrzynce znalazłam kartki z Wysp Salomona, Konga i Malawi.

W ostatnim czasie skupiłam się też nieco bardziej na moich zdobyczach z Polski - podzieliłam je na województwa, a następnie na powiaty, by zorientować się, jak, po blisko ośmiu latach kolekcjonowania pocztówek, wygląda sytuacja z rodzimymi widokówkami.

Tegoroczne liczenie pocztówek zajęło mi kilka godzin. Jakie były rezultaty? Przede wszystkim w tym roku… zmądrzałam. Trochę poniewczasie. Zorientowałam się, że część pocztówek do tej pory klasyfikowałam źle. Trochę winna była temu strona Postcrossingu, która takie podmioty jak Hongkong uznaje za osobny kraj. Mam także kartki z państw nieuznawanych na arenie międzynarodowej i zawsze wliczyłam je do wspólnej puli. Co więcej, w moich zbiorach znajdują się pocztówki z miejsc, które trudno sklasyfikować jak Antarktyda, kosmos czy San Escobar.  ;)

Ostatecznie jednak mogę podsumować, że stan mojej kolekcji na dzień 20 czerwca wynosi 1483 kartki ze 180 krajów (w tym państw nieuznawane takie jak Tajwan czy Kosowo). Najwięcej pocztówek mam oczywiście z Polski (568), a także Wielkiej Brytanii (73), Włoch (66), Niemiec (56) i Rosji (56). 

Z jakich krajów nie posiadam jeszcze pocztówek? Nadal brakuje mi:

1. Angola,
2. Botswana,
3. Demokratyczna Republika Konga,
4. Dominika,
5. Grenada,
6. Gwinea Równikowa,
7. Kamerun,
8. Komory,
9. Mauretania,
10. Palau,
11. Paragwaj,
12. Republika Środkowoafrykańska,
13. Sudan,
14. Tonga,
15. Tuvalu,
16. Wyspy Św. Tomasza i Książęca

Poza tym nie mam części państw nieuznawanych (ciekawe, czy wszystkie produkują swoje pocztówki…).

Jeśli jesteście ciekawi, jak powiększała się moja kolekcja, podsumowania z poprzednich lat znajdziecie tutaj:


Jaka przyszłość czeka moją kolekcję? Nie ukrywam, że najbardziej chciałabym zdobyć brakujące kraje! A także wrócić do porzuconych jakiś czas temu celów, czyli zebrania pocztówek ze wszystkich stanów USA i kartek ze wszystkimi europejskimi monarchiami.

Czasami mam takie myśli, by znów pobawić się w Postcrossing. Trochę mi tego brakuje. Ale może, gdybym znowu zaczęła losować adresy i znajdowała w swojej skrzynce głównie kartki z Rosji i z Niemiec, Postcrossing po raz kolejny poszedłby w odstawkę.

Na koniec chciałam podziękować wszystkim, którzy przyczyniają się do powiększania mojej kolekcji. To dzięki Wam zajmuje ona dwa pudła, które ważą 11 kg.
A jak tam Wasze pocztówkowe kolekcje?
Sara

środa, 19 czerwca 2019

Poleciałabym na jakąś wyspę


Ostatnio mam coraz więcej myśli o tym, by polecieć na jakąś wyspę. To znak, że się starzeję.

Minione miesiące nie były dla mnie łatwe. Zaliczyłam dwa wydarzenia, które dobiłyby każdego – rozstanie i operację. Było dużo stresu i łez. Czuję, że potrzebuję odpocząć i odreagować. W spokoju.

Chyba gdzieś powoli dociera do mnie, że jeszcze zdążę zobaczyć wszystkie stolice i to w pewnie w ciągu dziesięciu lat. I że teraz chętnie poleciałabym na jakąś wyspę. Oczywiście nie na Kretę, Majorkę, Ibizę czy Rodos, jeszcze aż tak nie zwariowałam. Ale w głowie siedzą mi Sardynia albo Cypr.

To dziwne, jak zmieniają się priorytety. Na myśl o  wycieczce Madryt+Barcelona ogarniało mnie przerażenie. Gdy wyobrażałam sobie te tłumy napierające ze wszystkich stron, ten gwar wielkiego miasta… Stwierdziłam: nie. Nie teraz. Teraz potrzebuję czegoś innego.

Nie chcę lecieć na wyspę po to, by przez tydzień smażyć się na plaży. Ok, może się starzeję, ale takie bezczynne plażowanie nadal nie jest dla mnie. Chciałabym pospacerować, poobcować trochę z przyrodą. Chciałabym podziwiać cuda natury i bajkowe widoki.

Ostatnio moja znajoma poleciała na Azory. Nigdy wcześniej nie interesowałam się tym kierunkiem podróży. A teraz marzę, by zobaczyć tamtejsze krajobrazy. Co prawda podróż na Azory do najtańszych nie należy, więc pewnie trochę jeszcze sobie poczekam, zanim dotrę na jedną z wysp tego archipelagu.

Oczywiście na razie moje wakacje są w sferze planów. Nadal nie kupiłam żadnych biletów lotniczych na najbliższe miesiące. Wszystko odwlekałam na po operacji. Mimo że już wyszłam ze szpitala, nadal nie mam na co czekać. Niby tyle kierunków podróżniczych jeszcze przede mną, a ciągle coś wydaje się nie tak. Na przykład schody w moim domu, które przyczyniły się do nadwerężonej kostki. 

Oprócz wysp w głowie znów zaczęło mi huczeć podlaskie, które ciągle odwlekam, bo do tamtejszych meczetów niełatwo jest dotrzeć bez samochodu. Ale coś czuję, że tam też mogłabym odpocząć. I jestem skłonna jechać tam nawet pociągiem.

Bardzo potrzebuję wyjechać. Choć na dwa dni. Ale na razie przede mną dwa tygodnie sesji. I już nie tylko rekonwalescencja po operacji, ale i regeneracja kostki.
A jakie są Wasze plany na wakacje?
Sara

Jak uczyć się angielskiego, by wreszcie go poznać?


Zapewne znacie to z własnego doświadczenia - uczyliście się angielskiego w szkole, na studiach, może nawet mieliście jakiś kurs w pracy. Mija przeszło 10 lat ciągłych lekcji, a Wy nadal po zagadnięciu przez obcokrajowca na ulicy nie wiecie, jak wskazać mu drogę.

Oto sposoby na naukę języka angielskiego - takie, aby wreszcie go poznać i uzyskać paszport do anglojęzycznego świata.

3 czynniki sukcesu przy nauce angielskiego


Istnieją trzy czynniki decydujące o sukcesie w nauce języka angielskiego: sposób myślenia, motywacja i praktyka. Bez zastosowania odpowiedniego podejścia możecie kolejne lata spędzić z podręcznikiem w dłoni i nadal nie umieć wiele więcej niż teraz.

Sposób myślenia jest kluczowy przy nauce języka


Najważniejszą zmianą w kwestii myślenia o nauce jest to, że każdy może nauczyć się drugiego języka. Nie wierzycie? Zadajcie pytanie po angielsku komukolwiek w Niemczech w poniżej 25 roku życia, a on odpowie Wam niemal perfekcyjnie. Poligloci i osoby dwujęzyczne nie rodzą się z wybitnymi umiejętnościami - to kwestia praktyki.

Druga ważna zmiana to pokonanie strachu przed pomyłkami i błędami. Popełniacie gafy i zdarzają Wam się przejęzyczenia nawet w rodzimym języku, czemu więc nie macie robić tego po angielsku? Przestańcie się nimi po prostu przejmować. Znani poligloci mają takich wpadek masę. Przykład?

Benny Lewis w jednym z wywiadów zapytany o najgorsze pomyłki powiedział, że goszcząc u chińskiej rodziny, nazwał ich psa "słodką prostytutką", natomiast po biegu w Berlinie powiedział znajomemu, że jest "cały pokryty odchodami", zamiast "spocony". I co się stało? Reakcją było albo rozbawienie, albo wyjaśnienie pomyłki. Rzadko kiedy błędy językowe prowadzą do poważnych katastrof. Przestańcie więc zwracać na nie uwagę. Czy gdy obcokrajowiec próbuje mówić po polsku, wyśmiewacie się z niego albo szydzicie? Oczywiście, że nie.

Motywacja a nauka angielskiego


Nauka języków nie jest szybka i nie jest łatwa. Będą wzloty i upadki. Frustracje i przełomy. O ile na początku podstawy wchodzą nam do głowy łatwo i przyjemnie, to po tej fazie często następuje mozolna droga do płynności i mistrzostwa. Nauka języka wymaga wytrwałości. Motywacja jest jej paliwem.

Wymyślcie co najmniej 10 powodów, dla których chcecie znać angielski. Obiecajcie sobie nagrody cząstkowe za drobne sukcesy. A jeśli to nie pomoże - zastosujcie bardziej kij niż marchewkę. Powiedzcie komuś, że nauczycie się języka obcego. Zaplanujcie wakacje, na których będziecie musieli znać angielski, by sobie poradzić. Zobowiążcie się, że wpłacicie na organizację dobroczynną 1000 złotych, jeśli nie osiągniecie celu.

Ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć tak bez końca...


Warto pamiętać, że znajomość angielskiego to umiejętność. Podobnie jak w przypadku każdej innej umiejętności postęp jest sumą ilości poświęconego czasu i jakości praktyki. Nie ma magicznych skrótów. Nie spodziewacie się przecież, że po trzech lekcjach zagracie płynnie na gitarze - nie oczekujcie więc, że nauczycie się języka szybciej.

Rolą dobrych narzędzi i strategii uczenia się nie jest oszukiwanie systemu. Warto skupić się na metodach, które dają najlepsze rezultaty. Tu należy jednak pamiętać, że mogą one zależeć od indywidualnych predyspozycji i preferencji. Jeśli jakaś metoda w Waszym przypadku się nie sprawdza - poszukajcie innej.

Jak się uczyć, by się nauczyć?

W skutecznej strategii nauki angielskiego nie ma niczego odkrywczego, pewnie słyszeliście te rady wielokrotnie. Jednak badania naukowe potwierdzają, że poniższe metody przynoszą najlepsze rezultaty.

1. Mówcie od pierwszego dnia nauki - umiecie powiedzieć tylko "cześć"? No to przywitajcie się z kwiatkiem albo psem. Mówcie do siebie, do lustra, nagrywajcie się.

2. Uczcie się holistycznie - rozwijajcie wszystkie obszary: czytanie, pisanie, mówienie, słuchanie. Nie zostawiajcie żadnego z nich na "później", chyba, że uczycie się angielskiego w określonym celu. Pomocne w całościowym podejściu do języka są kursy, polecamy te: https://eskk.pl/kursy-angielskiego.

3. Bądźcie systematyczni - nie uczcie się zrywami, od święta, bo to niestety niewiele daje. Postarajcie się wygospodarować dla języka kwadrans dziennie, a szybko dostrzeżecie efekty.

4. Uczcie się tego, co Was interesuje - na co Wam rozbudowana znajomość terminologii kuchennej, jeśli gotujecie tylko wodę na herbatę? Albo wszystkich części ciała, jeśli nigdy tych słów nie użyjecie? Wybierajcie tematy, które Was interesują i są Wam potrzebne.

5. Wykorzystajcie listę najczęściej używanych słów - aby zrozumieć około 95% rozmów w języku angielskim wystarczy znajomość 5 tysięcy najczęściej używanych słów. Jeśli chcecie zrobić szybkie postępy - skorzystajcie z takiego podsumowania.


[artykuł sponsorowany]

niedziela, 16 czerwca 2019

Dlaczego nie poszłam na dziennikarstwo?


- Przypominam o konkursie! -

Słyszę to pytanie co jakiś czas, w różnych formach: dlaczego nie POSZŁAŚ na dziennikarstwo? Dlaczego nie STUDIUJESZ dziennikarstwa? Dlaczego nie PÓJDZIESZ na dziennikarstwo? No właśnie, dlaczego?

Zacznę od początku, bo tak podobno wypada. Gdy składałam papiery na studia, brałam pod uwagę zarówno psychologię, jak i dziennikarstwo. Dostałam się na oba kierunki, jednak musiałam wybrać jeden. Nie można rozpocząć dwóch kierunków na I roku. Zdecydowałam się więc na psychologię, tłumacząc to sobie tak: dziennikarką mogę zostać zawsze, nawet bez ukończenia studiów dziennikarskich, a psychologiem – nie. Już wtedy wiele osób wyrażało delikatnie zdziwienie, nawet tutaj, na blogu. Dziennikarstwo wydawało się stworzone dla mnie, w końcu kocham pisać i podobno czasami dobrze mi to wychodzi. A psychologia? Myślałam, że będę pomagać ludziom. Teraz już wiem, że z moją osobowością i temperamentem kompletnie się do tego nie nadaję.

Dlaczego nie zmieniłam kierunku po pół roku studiowania psychologii, gdy już wiedziałam, że to nie dla mnie? Cóż, zwyczajnie szkoda mi było tego poświęconego czasu. Choćby się paliło i waliło, stwierdziłam, że psychologię ukończę.

Dlaczego więc nie rozpoczęłam dziennikarstwa jako drugiego kierunku, będąc na II roku psychologii? Wtedy powiedziałam sobie, że mam jeszcze dość dużo zajęć i na dziennikarstwo pójdę w przyszłym roku. Jak wiecie, nie zrobiłam tego.

Dlaczego nie poszłam na dziennikarstwo na III roku psychologii? Pojawiło się wahanie. Czy ten kierunek jest mi w ogóle potrzebny? Z różnych stron słyszałam rozmaite opinie – że lepiej zdobywać doświadczenie w fachu, że na dziennikarstwie wcale nie nauczę się lepiej pisać. Poza tym, nie ukrywam, trochę się bałam ciągnąć dwie sroki za ogon. Zdaję sobie sprawę, że niektórzy studiują dwa, a nawet trzy kierunki jednocześnie i ja te osoby bardzo podziwiam. Ale czuję, że to przyniosłoby mi zbyt dużo stresu. Nie chodzi tylko o to, że nie dałabym rady uczyć się na kolokwia czy przygotować na zajęcia. Wydaje mi się, że mnóstwo zmartwień przyniosłaby mi konieczność dogadywania się z wykładowcami, chodzenie do dziekanatu, zmienianie grup i różne logistyczne zabiegi. Nawet teraz, gdy nie ma mnie jeden dzień na zajęciach, mam wielki problem, bo albo nikt nie chce podzielić się notatkami, albo zdobycie pełnych informacji graniczy z cudem. A co dopiero w przypadku częstszych nieobecności…

Dlaczego już nie pójdę na dziennikarstwo? Po pierwsze – musiałabym wtedy spędzić na uczelni łącznie sześć lat, a nie pięć, co pewnie doprowadziłoby mnie do szału. Raczej nie jestem z tych, którzy mają parcie na bycie wiecznym studentem. Kolejna sprawa – wydaje mi się, że dziennikarstwo nie jest mi już po prostu potrzebne. Pracuję jako redaktorka bez ukończonego kierunku. Wiem, że wielu dziennikarzy studiowało politologię, socjologię, polonistykę… Czy studia dziennikarskie mogłyby mi więc w czymś pomóc? Może jedynie w nawiązaniu kontaktów. Ale coś czuję, że gra nie jest warta świeczki.

To tyle tytułem wyjaśnienia. Dalej będę sobie studiować psychologię. I pisać. Dużo pisać.

Jestem ciekawa Waszych doświadczeń ze studiami! Wasza praca jest związana z kierunkiem studiów?
Sara

środa, 12 czerwca 2019

Wróciliśmy z wyprawy do Kambodży!



Wiecie, za co uwielbiam escape roomy? Za to, że w jednej chwili możecie przenieść się do Egiptu, w innej do więzienia, a w kolejnej zostać słynnym naukowcem. My tym razem wybraliśmy się w zagadkową podróż do… Kambodży i Wy też macie na to szansę, bo przygotowałam dla Was konkurs. Szczegóły pod koniec wpisu. 

Odmęty Angkor Wat przywitały nas dość… nietypowo. Jednak, jak się później okazało, to nie był koniec niespodzianek. Z każdą kolejną minutą coś nas zaskakiwało. Począwszy od zagadek, poprzez tajemnicze otwory, skończywszy na sposobie podawania odpowiedzi.

Bydgoskie Odmęty Angkor Wat zdecydowanie wyróżniają się tematyką na tle innych pokoi. Nie wcielacie się tam w rolę detektywów ani nie musicie odkryć, kto zabił. Waszym celem jest znalezienie bezcennego skarbu. Odmęty Angkor Wat to jedyny kambodżański escape room w Polsce.

My na tę ekspedycję wybraliśmy się we czwórkę, ale jeśli chcecie spróbować swoich sił w mniejszej grupie, myślę, że dacie radę. Wszystkie zagadki są logiczne. Choć niektóre wymagały kombinowania i dłuższego zastanowienia, ani razu nie przyszła nam do głowy taka myśl, że w życiu byśmy na dane rozwiązanie nie wpadli.  

EGO jest firmą rodzinną. W budynku znajduje się tylko jeden pokój – właśnie Odmęty Angkor Wat, jednak widać, że właściciele włożyli sporo pracy w jego wykonanie. Nie zabrakło technologii, mechanizmów, tajnych przejść i wyjątkowych rekwizytów. My wyszliśmy z pokoju naprawdę rozemocjonowani! Lubię takie scenariusze, które powodują, że skacze nasz poziom adrenaliny.

Czym jeszcze wyróżnia się ten pokój? Zdecydowanie klimatem – wydaje mi się, że na kilka chwil zapomnieliśmy, że przebywamy w pomieszczeniu i naprawdę poczuliśmy się jak na wyprawie w Azji. Ten pokój nie był udekorowany – on był po prostu zamieniony w świątynię Angkor Wat. Zdarzało się nam odwiedzać escape roomy, w których ktoś położył na podłodze kilka walizek, powiesił na ścianach parę obrazków i… to wszystko. Tymczasem twórcy Odmętów Angkor Wat postawili sobie za cel, by stworzyć w Bydgoszczy portal teleportujący nas do odległej, egzotycznej, nieco tajemniczej Kambodży. I udało im się.

Obsługa była przemiła i dokładnie śledziła naszą rozgrywkę, co również było dużym plusem. Z pokoju, a raczej ze świątyni, udało nam się wyjść przed czasem. Zagadki nie były bardzo trudne, ale wymagały chwili zastanowienia i… odwagi. Odwagi do tego, by nie bać się dziwnych rozwiązań i metod. ;)

Komu poleciłabym ten pokój? Wszystkim, którzy chcą przeżyć jakąś przygodę! Odmęty Angkor Was znajdują się w top 10 najlepszych pokoi w Bydgoszczy (gdzie poprzeczka postawiona jest naprawdę wysoko!) i w pierwszej pięćdziesiątce najlepiej ocenianych escape roomów w kraju.

KONKURS

To co? Ktoś ma ochotę na wypad do Kambodży? Tak się składa, że mam dla Was voucher dla grupy maks. 5 osób na wyprawę do Odmętów Angkor Wat w Bydgoszczy! Co zrobić, by go wygrać? Wystarczy, że napiszecie w komentarzu pod tym postem, jaka tematyka pokoju Wam się marzy. Przyznaję, że ja chętnie odwiedziłabym pokój związany z czekoladą, Beatlesami albo… stolicami europejskimi.

Konkurs trwa do 19 czerwca. Zwycięzcę ogłoszę pod tym postem w ciągu trzech dni od dnia zakończenia konkursu. Wybiorę najbardziej zaskakującą odpowiedź. Jestem bardzo ciekawa Waszych marzeń!
Samych udanych ucieczek!
Sara

Wyniki konkursu
Napisaliście tyle wspaniałych komentarzy, że trudno było wybrać jeden. Ostatecznie voucher otrzymuje Utkowa, która rozczuliła mnie swoim pomysłem powrotu do czasów dzieciństwa. Czekam na Twoje dane do wysyłki nagrody. 
Mam nadzieję, że pomysły na Wasze wymarzone escape roomy zostaną zrealizowane! 

poniedziałek, 10 czerwca 2019

10 myśli o szpitalu



1. Szpital. Nie wiem, jak ktoś może przebywać tam z własnej woli.

2. Przyjęcie na oddział przebiegło, hm, w miarę sprawnie. Czas oczekiwania na wolne łóżko: dwie godziny.

3. W szpitalu człowiek czuje się jakiś bardziej samotny, nie może się skupić. Ten styl życia zdecydowanie mi nie pasował. W sali obok jęczał umierający pan i wył telewizor. A mnie pielęgniarka postanowiła obudzić o 4:30, abym zdążyła przebrać się w stylową koszulę operacyjną. 

4. Jedzenie szpitalne wcale nie jest takie złe, na jakie wygląda. Obiady zjadałam ze smakiem. Do śniadań i kolacji miałam większe zastrzeżenia, ale nikt luksusów nie wymagał. Choć marzyłam o jajecznicy. Godziny podawania posiłków mogą śmieszyć – kolację dostawaliśmy już o 17.

5. Pozostając w temacie jedzenia: w szpitalu nie jadłam przez 36 godzin. Była to przymusowa głodówka przed zabiegiem i po nim. Postrzegam to jako karę boską.

6. Ostatnie, co pamiętam, zanim otrzymałam znieczulenie, to słowa: "Dzień dobry. Mam na imię Marcin. Jestem anestezjologiem. Będę dziś panią znieczulał." Potem zapadłam w błogi sen. To prawdopodobnie najbardziej filmowa scena z mojego życia. 

7. Gdy obudziłam się na sali pooperacyjnej, rozejrzałam się nieśmiało. Żyłam – było dobrze. Ale wszędobylskie pikające maszyny skłoniły mnie do rozmyślań, że coś jest nie tak. Jednak nie to najbardziej mnie zdenerwowało, lecz fakt, że nie mogę telepatycznie powiadomić mojej mamy, że żyję. Ona tymczasem odchodziła od zmysłów.

8. W rzeczywistości operacja przebiegła bez komplikacji, a na sali pooperacyjnej trzeba leżeć przez dwie godziny, bo "takie są procedury". Szkoda, że wcześniej tego nie wiedziałam. Gdy w końcu mnie stamtąd wywieźli, popłakałam się. Chyba ze szczęścia.

9. Lekarze nie byli zbyt chętni do udzielania informacji o moim stanie zdrowia. Gdy ja bym o coś nie zapytała, to personel raczej sam z siebie niewiele by mi powiedział. Ale w sumie to trochę im się nie dziwię, że oszczędzają głos – tego samego lekarza widywałam na dyżurze rano, wieczorem i o poranku dnia następnego.

10. Co było największym hitem pobytu? Trudno mi wybrać między nieogarniętą pielęgniarką a telewizorem na monety. Ale chyba zdecyduję się na to, że w końcu zaczynam nowe życie. Bez tarczycy.

Życzę Wam, żebyście takie anegdoty znali tylko z cudzych opowieści. ;)
Sara

piątek, 7 czerwca 2019

Potyczki pocztówkowe – Lesotho vs. Burundi



Kochani, jeszcze przebywam w szpitalu, ale nie chciałam zostawiać Was bez nowego posta. Zdałam sobie sprawę, że na blogu nie pokazałam jeszcze wielu kartek z Afryki, czyli kontynentu, z którego, według mnie, najtrudniej zdobyć pocztówki. Postanowiłam więc pochwalić się dziś widokówkami z dwóch malutkich krajów afrykańskich – Lesotho i Burundi.


Co łączy te dwa państwa, oprócz tego, że oba położone są na Czarnym Lądzie? Jeśli mowa o powierzchni, zarówno Burundi, jak i Lesotho zajmują odległe miejsca na liście wszystkich krajów świata. Są mniejsze niż województwo mazowieckie. Poza tym żadne z nich nie ma dostępu do morza. Lesotho jest jednak krajem zamożniejszym od Burundi.

Jak zdobyłam pocztówki z tych odległych miejsc?

Kartkę z Lesotho otrzymałam od Beaty, która odwiedziła to miejsce w 2016 roku. Jak sama napisała: "są na szczęście jeszcze na świecie miejsca niezalane betonem i asfaltem, gdzie czas płynie wolniej." Była to moja pierwsza i jak dotąd jedyna widokówka z Lesotho. Warto wspomnieć o tym, że jest to kraj w całości otoczony przez terytorium Republiki Południowej Afryki. Co więcej, to jedyne państwo na świecie, którego 100% powierzchni położone jest powyżej 1000 m.n.p.m. 
Pocztówka z tej enklawy przedstawia trzech mieszkańców Lesotho, którzy poruszają się na młodych koniach. Podobno jest to najlepszy środek transportu w górach i dolinach tego kraju. Pocztówka ogromnie mi się podoba – nie dość, że przedstawia fragment życia lokalnej społeczności, to jeszcze w tle widoczny jest bajkowy widok.
Z kolei pocztówkę z Burundi zdobyłam w mniej chwalebny sposób, bo kupiłam ją od kolekcjonera. Również przedstawia ona kadry z życia lokalnej społeczności. Niestety, Burundi to jedno z najbiedniejszych państw naszej planety – ma najniższy wskaźnik PKB na osobę na świecie. Nic więc dziwnego, że na stronie Postcrossing.com zarejestrowany jest tylko jeden użytkownik z Burundi, w dodatku nieaktywny od trzech lat. Bieda panująca w tym kraju powiązana jest z niedawnymi wojnami i ciągle trwającymi niepokojami społecznymi. 
Gdybym miała wybrać, która pocztówka bardziej mi się podoba, zdecydowanie postawiłabym na tę z Lesotho. Jednak pocztówka z Burundi, choć nie należy do najpiękniejszych, również jest dla mnie wartościowa, bo zdobycie kartki z tego kraju graniczy z cudem. 


Jestem ciekawa, czy Wy macie w swoich kolekcjach kartki z Burundi i Lesotho. Która z powyższych pocztówek podoba Wam się bardziej?
Życzę Wam wielu pięknych pocztówkowych zdobyczy!
Sara

wtorek, 4 czerwca 2019

10 myśli przed operacją


1. O operacji po raz pierwszy usłyszałam ponad rok temu. Wtedy pomartwiłam się kilka dni i uwierzyłam w to, że choroba może się cofnąć. Szansa na remisję wynosiła kilkanaście procent. W pewnym momencie myślałam, że faktycznie wyzdrowiałam. A potem nastąpił drugi rzut choroby. I było już tylko gorzej.

2. Okazuje się, że nie wystarczy zapisać się na operację wycięcia tarczycy i odczekać trzy miesiące (ewentualnie dwa lata). Trzeba jeszcze załatwić mnóstwo innych spraw, począwszy od laryngologa, przez grupę krwi, na anestezjologu skończywszy.

3. A anestezjolog może postraszyć cię przełomem tarczycowym, niechybną śmiercią i prokuratorem.

4. Moje myśli o operacji przeszły pewną ewolucję. Na początku bałam się znieczulenia, a konkretnie tego, że się nie obudzę. Później zaczęłam bać się śmierci. Teraz boję się, że nie wyrobię się z pracą roczną.

5. Operacja wyzwala w człowieku dziwny przymus odwlekania. Bilety lotnicze? Po operacji. Nowa książka? Jak wyjdę ze szpitala. Gra miejska? Jak mnie wypuszczą. Bo co, jeśli będę się gorzej czuła? Albo jeśli... 

6. Jednocześnie inne rzeczy próbowałam zrobić na zapas: napisałam do reklamodawców, wysłałam im teksty do akceptacji, poinformowałam wszystkich w redakcji o mojej operacji. Ale i tak spodziewam się pilnych maili w dniu zabiegu.

7. Ludzie przechodzą w życiu setki operacji. Lekarze wykonują ich tysiące. A mnie przeraża ta jedna. Nie chcę więcej.

8. Ale wiecie co, w sumie to też trochę nie mogę się doczekać. Bo wierzę, że po operacji wreszcie będę mogła odetchnąć pełną piersią. I nic mi nie będzie naciskać na tchawicę. Że będę po prostu zdrowa.

9. Doszłam do wniosku, że stres przed maturą, egzaminem na prawo jazdy i sesją to nic w porównaniu ze stresem przedoperacyjnym.

10. Ale zawsze dla rozluźnienia mogę sobie pomyśleć, że mój znajomy sądził, że idę na operację… plastyczną. Powiększyć sobie usta, ewentualnie cycki. Myślicie, że to już czas? :DDDD PS Czy ja wyglądam aż na takiego pustaka?

Trzymajcie kciuki!
Sara

sobota, 1 czerwca 2019

Oj, działo się... - maj 2019


Wielu ludzi kocha maj. Za pogodę, za kwitnące konwalie, za dni wolne… Ja również lubię ten miesiąc. Ale czy tegoroczny maj dał radę mnie w sobie rozkochać?

Nie ukrywam, że miniony miesiąc był pasmem wzlotów i upadków. I to dosłownie.

Wzloty

W maju wzleciałam w powietrze aż trzy razy! Z mamą udałyśmy się w podróż do Finlandii, którą, mimo zimna i deszczu, na pewno będziemy miło wspominać. Ale nie była to moja jedyna podróż nad chmurami. W maju odbyłam lot widokowy nad Toruniem. Samolot wydawał się niewielki i, nie ukrywam, poziom adrenaliny nieźle poszybował do góry… Ale warto było – dla widoków i dla tego uczucia ekscytacji.
Maj był także czasem muzycznych uniesień. Część z nich zapewniło mi Studio Accantus. To było niesamowite usłyszeć piosenki z bajek i musicali na żywo. A już najlepiej było móc wysłuchać premierowych utworów, zanim pojawią się na YouTubie.
Drugą część muzycznych uniesień zapewniła mi moja… praca. W CKK Jordanki, podczas Konferencji Kardiologicznej, w której uczestniczyłam (nie, nic Was nie ominęło – nie zrobiłam specjalizacji lekarskiej, po prostu pisałam z tego wydarzenia relację), odbył się koncert muzyki filmowej. Toruńska Orkiestra Symfoniczna zagrała znane nam wszystkim utwory z ponadczasowych hitów. Super było usłyszeć je w wykonaniu prawdziwych muzyków, a nie tylko dobiegające z ekranu telewizora.

Lubię, gdy w moim życiu coś dzieje się po raz pierwszy. Bywa to stresujące, ale jednocześnie wzbogacające. Tak też było z pierwszym numerem gazety OtoToruń. Do tej pory moje teksty ukazywały się wyłącznie w Internecie. Jestem niesamowicie dumna, że w końcu mogę powiedzieć, że piszę też do gazety.
Inna rzecz, którą bardzo w życiu lubię, to spełnianie odwlekanych od dawna marzeń. Od lat mówiłam o tym, że chcę mieć kotka. Ja mówiłam, ale moja rodzina twierdziła: nie ma mowy. W końcu jakoś dali się przekonać. Już w wakacje zamieszka z nami niebieski kotek brytyjski krótkowłosy. Specjalnie dla niego remontuję pokój – no dobra, dla siebie też – jednak prowodyrem tego jest zdecydowanie mój pupil. Stwierdziłam, że gruba wykładzina to niezbyt dobry pomysł w przypadku futrzastego zwierzaka i zdecydowałam się na panele. Przy okazji zmienię kolor ścian i… może coś jeszcze. Okaże się.

Upadki
Spadek nastroju, płacz, zdenerwowanie – tych towarzyszy maja wolałabym nie wspominać. Zbliżająca się operacja dała mi o sobie znać. Prawda jest taka, że jeszcze nigdy wcześniej niczego tak bardzo się nie bałam. Staram się nie myśleć o szpitalu, zabiegu, znieczuleniu… Ale przed snem przychodzą do mnie demony. 

Upadek zaliczyła też Eurowizja. Jak zwykle nie wygrał ten wykonawca, którego obstawiałam Co więcej, jedna z lepszych piosenek w tym konkursie otrzymała najwięcej punktów od widzów, ale… nie wygrała. Bo sędziowie. Bo garstka jakichś znawców.
Więcej wzlotów niż upadków Wam życzę! Jaki był Wasz maj?
Sara