sobota, 30 listopada 2019

Psychologia: jak wygląda specjalizacja społeczno-środowiskowa?



Ostatnio mój brat zapytał mnie, dlaczego badam toruńskie przystanki. O dziwo, jest to związane z moimi studiami. A jak wiecie, studiuję psychologię. Stwierdziłam, że dobrze będzie opowiedzieć trochę więcej o specjalizacji, jaką wybrałam i pokazać Wam, że psychologia to coś więcej niż choroby.

Psychologia w powszechnej świadomości to przede wszystkim kozetka i coaching. Mnie słuchanie o wszelkiego rodzaju zaburzeniach podczas zajęć na studiach okropnie dobiło. Gdy przyszło więc do wyboru specjalizacji, nie wahałam się ani chwili. Psychologia kliniczna odpadała, bo nie miałam już siły słuchać o chorobach. Neuropsychologia nigdy mnie nie fascynowała – rezonans magnetyczny i inne metody badania mózgu wydawały mi się czarną magią. Z kolei psychologia zwierząt jawiła mi się jako najbardziej obca. Gdy wybieraliśmy specjalizację, nie miałam nawet własnego pupila. Nie wyobrażałam sobie, by pracować całe życie ze zwierzętami, do tego według mnie trzeba mieć powołanie. Postawiłam więc na specjalizację społeczno-środowiskową. Gdy poznaliśmy program zajęć, niektórzy śmiali się, że będziemy studiować geografię, prawo, turystykę, ekologię, tylko nie… psychologię. Mnie to akurat pasowało.

Zacznijmy od pierwszego członu. Psychologia społeczna to bardzo szeroka dziedzina. Zajmuje się ona zachowaniami ludźmi w różnych sytuacjach. Brzmi dość ogólnie. Chodzi tutaj głównie o rozmaite procesy międzygrupowe, o to, jak postępujemy w relacjach z innymi osobami. Psycholodzy społeczni zajmują się m.in. psychologią polityki, moralności, władzy, a nawet… ekologią.

A co z drugim członem? Psychologia środowiskowa to stosunkowo młoda dziedzina. Przygląda się ona związkom człowieka z miejscem, z otoczeniem oraz temu, jak człowiek oddziałuje na środowisko, a ono na niego.

Jakie zajęcia mamy na specjalizacji społeczno-środowiskowej?

Obecnie w naszym planie znajdują się takie przedmioty jak psychologia prośrodowiskowa, na której rozmawiamy o ochronie środowiska, o tym, dlaczego niektórzy ludzie wierzą w ocieplenie klimatu i co zrobić, by kampanie ekologiczne docierały do większej liczby osób.
Mamy również wykład z wprowadzenia do psychologii środowiskowej, na którym rozmawiamy o miejscu, mieście i wpływie otoczenia na ludzką psychikę.

W planie umieszczono także zajęcia z zaawansowanej psychologii społecznej. Na wcześniejszych latach studiów mieliśmy już różne elementy psychologii społecznej, teraz ta wiedza jest pogłębiana i poszerzana. Rozmawiamy o poglądach politycznych, procesach grupowych, a nawet religii.

Jednymi z najciekawszych zajęć (choć jednocześnie odbywającymi się w dość dziwnej formie) są metody badań środowiskowych. Prowadzą je psycholożki, które na co dzień pracują w zawodzie. Zajmują się tym, by Warszawa była jak najbardziej przyjazna dla mieszkańców, by miejsca spełniały swoje funkcje. Badają więc różne obszary, osiedla, parki czy przestrzenie na uniwersytecie. Wszystko po to, by sprawdzić, czego potrzeba ich użytkownikom. I właśnie w ramach tych zajęć badałam toruńską Aleję Solidarności. Sprawdzałam, czy spełnia ona cechy dobrego węzła komunikacyjnego. W tym celu robiłam różne dziwne rzeczy np. liczyłam, ile ludzi siedzi na ławkach albo prosiłam kogoś, by znalazł bankomat lub toaletę. Szkoda tylko, że badania robiliśmy akurat jesienią, gdy było zimno i nieprzyjemnie. Ale jestem bardzo ciekawa wyników.

Co czeka mnie w kolejnych semestrach? Psychologia miasta, psychologia tożsamości, a nawet zajęcia o przywołującej uśmiech na twarzy nazwie „bezpieczeństwo w mieście”. Będziemy poznawać także różne nowe technologie stosowanych w badaniach takie jak wirtualna rzeczywistość, eyetracking, a nawet latanie dronem.

Na V roku (mam nadzieję, że dotrwam) czekają nas takie zajęcia jak psychologia moralności, psychologia stosunków międzygrupowych, a także kurs negocjacji i mediacji. W ostatnim semestrze przyjrzymy się powiązaniom psychologii z prawem, będziemy musieli również przygotować projekt miejski.

Tym postem chciałam Wam pokazać, że psychologia to nie tylko depresja i schizofrenia. To nie tylko motywacja i podwyższanie samooceny. To także bardzo praktyczne, życiowe i dotyczące nas wszystkich zagadnienia.

Powiem Wam, że możliwość wyboru takiej specjalizacji spowodowała, że jest mi troszkę łatwiej wytrwać na tych studiach. Co nie oznacza, że nie wyczekuję z niecierpliwością ich końca.

Dajcie znać, co sądzicie o psychologii środowiskowej. Myślicie, że jest potrzebna?
Sara

wtorek, 26 listopada 2019

Dokąd jadę zimą?



Dziś będzie post z cyklu ponarzekam sobie, a co tam! Sportem narodowym Polaków nie są wcale skoki narciarskie, tylko narzekanie. To ja dzisiaj trochę potrenuję. ;) Opowiem Wam o tym, jak szukałam miejsca, do którego mogłabym się wybrać zimą.

Jesień i zima to dla mnie bardzo trudne okresy. Powrót na studia, niskie temperatury, aż w końcu śnieg, który powoduje, że chce mi się płakać na samą myśl o prowadzeniu samochodu. Zima mnie przygnębia również dlatego, że wtedy rzadko gdzieś wyjeżdżam. Co roku powraca ten sam problem – poza sezonem bilety lotnicze są najtańsze. Tylko że jest zimno. I szybko robi się ciemno. I co zrobić z tym fantem?

Spędziłam kilka dni, szukając biletów lotniczych na listopad bądź grudzień. A potem zaczęłam od początku. I znowu. I po tygodniu znów. Oczywiście znalazłam bilety za 19 zł. Ale co z tego? Ano to, że sam bilet za 19 zł to jest nic.

Niestety, Toruń jest tak niefortunnie położony, że do najbliższego lotniska z prawdziwego zdarzenia (czyli Bydgoszczy nie liczymy), są co najmniej 2,5 godziny drogi busem. Szybciej byłoby oczywiście samochodem, ale przecież ja, cienias, nie ruszam się dalej niż 50 km za miasto. A zimą? To najlepiej w ogóle bym się nie ruszała z domu. A zatem loty o godzinie 6, 7 czy nawet 10 często nie wchodzą w grę, bo jak dojechać? Pewnie, są busy o 2 w nocy, ale w busach spać nie potrafię. O tym, jak wygląda moje zwiedzanie po nieprzespanej nocy krążą już legendy (jeśli słyszeliście o dziewczynie, która prawie zasnęła pod wiedeńskim Hoffburgiem na ławce – tak, to byłam ja).

Tak samo kłopotliwe są późne loty powrotne do Polski. Jeśli samolot ląduje o 22 w Warszawie, nie ma opcji, by dostać się tego samego dnia do Torunia. Kolejny transport dopiero po 5 rano. A zatem godziny lotów i konieczność dojazdu na lotnisko potrafią nieźle człowieka dobić.

Gdy nie znalazłam żadnych superokazji ze świetnymi godzinami wylotów, przylotów i dojazdów do krajów, w których o tej porze roku jest stosunkowo ciepło, zmieniłyśmy strategię. Polecimy gdzieś na jarmark świąteczny! I tu zaczęły się kolejne schody: albo jarmark czynny dopiero od połowy grudnia, gdy w handlu moja mama nie dostanie już urlopu, albo jarmark mogłybyśmy obejrzeć, ale w pierwszej połowie dnia, gdy jest jasno…

W końcu, gdy ani Mediolan, ani Kopenhaga, ani Oslo nie wypaliło, stwierdziłyśmy, że pojedziemy… do Wrocławia. I tu kończy się narzekanie. Bo we Wrocławiu odwiedzimy jeden z najpiękniejszych i największych jarmarków bożonarodzeniowych w Polsce. Co więcej, pójdziemy do Afrykarium, czyli spełnię moje małe marzenie i zobaczę kotiki (to takie foki, ale z uszami). Cieszę się, że wyjadę z Torunia chociaż na trochę, bo to bycie w jednym miejscu mnie dobija. Ciągle powtarzam, że muszę zmienić otoczenie. Na dzień, na dwa, na chwilę. Odetchnąć. Przeżyć coś. Odrutynić się.

Jestem ciekawa, czy Wy podróżujecie zimą?
Sara

piątek, 22 listopada 2019

11 pytań, które chciałabym zadać mojemu kotu



Notorycznie mówię do mojego kota. Pytam go, co robił i czy wszystko OK. Dowartościowuję go, mówiąc, że jest pięknym kotkiem. Oznajmiam, co będę robić, nawet jeśli go to nie obchodzi ("Teraz idę się kąpać") albo grzecznie go o coś proszę ("A teraz otwieramy pyszczek, AAAA").

Gdybym mogła zadać mojemu kotu 11 dowolnych pytań, zapewne chciałabym się dowiedzieć:

1. Dlaczego najbardziej lubi spać w największej domowej kurzawie, czyli pod łóżkiem?

2. Dlaczego udaje prom o 5 albo 6 rano, budząc mnie przy tym – czy jest głodny, czy się nudzi, a może po prostu za mną tęskni i chce, bym już wstała?

3. Co robi, gdy nie ma mnie w domu?
4. Czy wyczesywanie to dla niego masaż czy raczej tortury?

5. Czy jedzenie wyrzucone z talerzyka mu lepiej smakuje?

6. Dlaczego lubi spać w koszu ze skarpetkami taty?

7. Czy faktycznie lubi muzykę lat 60. i German hits czy jednak woli Billie Eilish?

8. Dlaczego jak dzwoni do mnie mój szef, to nie biegnie odebrać, a jak telefonuje ktokolwiek inny, to obwąchuje telefon – czy wyczuwa to szóstym zmysłem?

9. Jak opanować sztukę kładzenia się w dowolnym miejscu i o dowolnym czasie?
10. Czy jakbym sprzątała w kuwecie rzadziej niż dwa razy dziennie, to by się na mnie obraził, ewentualnie postanowił załatwić na dywanie?

11. Czy naprawdę mnie kocha, skoro mnie drapie, gryzie moje włosy i czasami chce mi wydłubać oko?
Kiedyś powiedziałam, że fajnie by było, gdyby w wigilię Nicoś przemówił ludzkim głosem i rozwiał moje wątpliwości. Mama wówczas stwierdziła filozoficznie: "Nie wiem, czy byś tego chciała."
Sara

wtorek, 19 listopada 2019

Jak poradzić sobie z GADem, czyli czego nauczyłam się na terapii?


GAD jest obrzydliwy, wstrętny i najlepiej się go pozbyć. Tylko jak? Oczywiście najskuteczniej byłoby to zrobić terapią. Zdradzę Wam, czego ja nauczyłam się na spotkaniach z psycholożką.

Gdy zdiagnozowałyśmy mój problem, czyli uogólnione zaburzenie lękowe (z angielskiego – general anxiety disorder, czyli GAD), zaczęłyśmy rozkładać je na czynniki pierwsze. Musiałam przyjrzeć się moim zmartwieniom. Czym się martwię? Kiedy się martwię? Jak się wtedy czuję? Jak próbuję sobie z tym radzić? Otrzymywałam różne zadania domowe do wykonania. Momentami czułam się nieco zagubiona – przecież mamy walczyć z lękami, a ja oglądam je ze wszystkich stron. Wiem jednak, że to było potrzebne. Ważnym elementem terapii było uświadomienie sobie nie tylko tego, jakiego rodzaju zmartwienia pojawiają się w mojej głowie, lecz także, które z nich są jałowe, a którymi faktycznie warto się przejąć. Oczywiście 95% okazało się totalnie bezsensownych.

Już o tym wspominałam, ale myślę, że warto to powtórzyć. Najważniejszą rzeczą, jaką wyniosłam z terapii była świadomość. Świadomość tego, iż mam taką przypadłość, że się martwię. Ale to nie jest część mnie, to nie jest moja natura, tak nie musi być zawsze. To ja decyduję o tym, czy zmartwienia się pojawiają. One są tylko w mojej głowie, one nie mają nade mną przewagi. Nie jestem skazana na zamartwianie. Ta świadomość była dla mnie jak powiew ulgi.

Co jeszcze było dla mnie ważne? Jednym z najbardziej pomocnych elementów terapii, czymś, co stosuję do teraz, była nauka szukania racjonalnych wytłumaczeń. Z racji tego, że najbardziej przejmowałam się swoim zdrowiem, musiałam zrozumieć, że po pierwsze, każdego czasami coś boli, coś mu strzyka, coś ścierpnie i to najprawdopodobniej nie świadczy o chorobie. Po drugie, GAD powoduje, że bardziej przyglądam się swojemu ciału, ale również mam objawy psychosomatyczne. Zawroty głowy, bóle brzucha, brak możliwości nabrania pełnego oddechu nie są związane z żadną chorobą, lecz ich powodem jest właśnie lęk. Ćwiczyłam zatem szukanie racjonalnych wytłumaczeń. Na początku wychodziło mi to słabo, miałam wrażenie, że w mojej głowie toczy się bitwa. Męczyło mnie to. Ale z czasem weszło w krew. Dla przykładu – gdy boli mnie noga, mówię sobie, że pewnie krzywo siedziałam, gdy zesztywnieje mi ręka i już wyobrażam sobie, że mam tężyczkę, tłumaczę sobie, że przecież zesztywniała, bo na niej leżałam.

Podczas terapii przyjrzałyśmy się też błędom poznawczym. Przykład: gdy byłam na spektaklu ulicznym, bałam się, że będzie zamach terrorystyczny. To podchodzi pod bawienie się we wróżkę Sarę – przecież nie wiem, co się wydarzy. Nie ma co gdybać i katastrofizować.

Istotne było dla mnie także uświadomienie sobie, że martwiąc tym, że się martwię, również sobie nie pomagam, tylko się nakręcam. Mówienie "nie martw się" można porównać do zdania "nie myśl o niebieskim słoniu". Prawda, że właśnie o nim pomyśleliście? No właśnie. Jak ktoś mi mówił kiedyś "nie martw się", to ja często miałam łzy w oczach. To nie pomaga. Serio.

Przydatną techniką okazało się za to mówienie "pomyślę o tym później". Brzmi pewnie banalnie i absurdalnie, ale działało. Gdy w głowie pojawiała się myśl "jeny, a może ja faktycznie mam X (wstaw dowolną chorobę)", to od razu reagowałam "pomyślę o tym później!" i albo szybko się czymś zajmowałam, albo myślałam o czymś innym. To oczywiście też trzeba ćwiczyć, bo niekiedy zmartwienie może być trudno odepchnąć.

Co mi nie pomogło? Jedna z metod zupełnie mi nie pasowała, jawiła mi się jako absurdalna. Należało ustalić sobie konkretną godzinę, o której będziemy się martwić. Brzmi dziwnie, prawda? Fakt jest taki, że o tej godzinie pewnie i tak bylibyście zajęci czymś innym, zresztą – rzucenie wszystkiego, by się trochę pomartwić brzmi jak coś… co mi totalnie nie grało. Tej techniki nie używałam.

Oczywiście podczas terapii uczyłam się też, co robić, gdy już pojawi się jakiś mocny lęk, stres, jak rozluźnić ciało. Mowa była także o technice mindfulness – psycholożka bardzo mi ją polecała, bardziej niż jogę, ale książka, którą rekomendowała, nie jest już nigdzie dostępna. :(  Jednak myślę, że mindfulness to coś, o czym na pewno warto poczytać i co warto trenować – to jednocześnie technika relaksacyjna, jak i pozwalająca skupić się na byciu teraz, w tej chwili, niewybieganiu w przyszłość – co często dzieje się w GADzie.

Na koniec wydaje mi się, że warto jeszcze dodać pewną rzecz. Jednym z komponentów lęku jest przekonanie, że sobie nie poradzę. Nad tym muszę popracować. Wiem już, że skoro w tylu życiowych sytuacjach sobie poradziłam, to dlaczego teraz nie mam dać rady. Jednak czasami odzywa się jeszcze ten głos niepewności, głos braku wiary w siebie…

Oczywiście oprócz technik ważne na terapii jest szukanie przyczyny lęku. Nie jest to konieczne, można poprzestać na technikach, jednak warto zajrzeć w przeszłość, nawet jeśli to będzie bolesne.

Może uznacie ten post za pełen oczywistości. Może Wy to wszystko wiedzieliście. Ja przeczytałam w życiu setki poradników, usłyszałam tysiące razy "nie martw się". Ale dopiero terapia coś zdziałała. Myślę, że mogłabym jeszcze na nią chodzić, popracować  nad samooceną. Kiedyś wrócę do terapii. Na razie cieszę się z tego, co udało mi się wypracować. Zawalczyłam o własne zdrowie.
Sara

sobota, 16 listopada 2019

Dlaczego poszłam na psychoterapię?


Odpowiedź na to pytanie mogłabym zawrzeć w jednym zdaniu: myślałam, że oszalałam. I chyba potrzebowałam psychoterapii, by uświadomić sobie, że to nieprawda.

Odkąd pamiętam, martwiłam się. To normalne – w końcu każdy się martwi. Tylko że ja martwiłam się i przejmowałam nie tak, jak powinnam. Większość moich zmartwień była jałowa, wyolbrzymiona albo katastroficzna. Co najgorsze, powodowało to u mnie różne objawy psychosomatyczne. Nie mogłam np. nabrać oddechu.

Jakoś sobie żyłam. Jednak czerwcowa operacja usunięcia tarczycy i ogólnie cała choroba mocno wpłynęła na moją psychikę. Zaczęłam się bać, że znowu zachoruję. W każdym tygodniu wymyślałam różne choroby. Wydawało mi się, że mam stwardnienie rozsiane, AIDS, tężyczkę, chore oczy, uszy i co najgorsze – schizofrenię. To pewnie brzmi dla Was absurdalnie . Dla mnie też. Ale tak było.

Gdy poczułam, że już dłużej nie dam rady, że zaraz zwariuję, poszłam do psychologa. Tak naprawdę wybrałam panią, która po prostu miała wolny termin na kolejny dzień. Ale to była świetna decyzja, bo okazała się ona świetną terapeutką i udało nam się zbudować dobrą relację.

Na pierwszym spotkaniu opowiedziałam, z czym przychodzę i dowiedziałam się, że to jak najbardziej nadaje się na terapię. Już ta informacja była dla mnie ważne. Przyznam Wam się, że ja niestety żyłam w przekonaniu, że taka już jestem, że się martwię, bo w teście osobowości mi wyszło, że mam wysoki neurotyzm i nic nie mogę z tym zrobić. Tak, studia psychologiczne upadły mi na głowę. To była jedna z najgorszych, jak nie najgorsza decyzja w moim życiu, by wybrać ten kierunek. To nie są studia dla osób delikatnych, dla osób słabych psychicznie. To, czego dowiadywałam się na zajęciach, brałam bardzo do siebie – w kółko się diagnozowałam i widziałam w sobie tylko to, co najgorsze. Na szczęście zostały już niecałe dwa lata.

Tak jak pisałam w poprzednim poście, po pierwszej wizycie pojawiły się oczywiście wątpliwości – czy ja tego na pewno potrzebuję? A może jednak dam radę sama? Ile to potrwa? Ile w sumie na to wydam? Czy mam na to pieniądze?

Pieniądze się znalazły, a ja potem dziękowałam sobie, że podjęłam tę decyzję.

Można powiedzieć, że poświęciłam wakacje na to, by poprawić swoje zdrowie psychiczne.
Czy to oznacza, że teraz nie martwię się w ogóle? Nie. Wiem jednak, jak sobie ze zmartwieniami radzić i przede wszystkim wiem, że mogę to zrobić. To nie jest tak, że jestem skazana na martwienie się, bo jakiś test osobowości tak pokazał. Wiem, że to jest tylko w mojej głowie. A ja nie muszę się temu poddawać. Mogę przejąć kierownicę.
W kolejnym poście opowiem Wam o tym, czego nauczyłam się na terapii – co okazało się przydatne, a co zupełnie mi nie pomogło.
Sara

środa, 13 listopada 2019

Psychoterapia – jak wygląda i dlaczego warto?



Czasami ludzie podejmują głupie decyzje. Na szczęście czasami podejmują też dobre. Jednym z takich wyborów, z których jestem dumna, było pójście się na psychoterapię. 

O tym, dlaczego odwiedziłam psychologa, opowiem Wam w kolejnych postach. Dziś chciałabym bardziej skupić się na samej psychoterapii.

Zacznijmy od tego, że wielu ludzi nadal boi się albo nie chce podejmować terapii. Powody są różne, ale często przeszkadza nam wstyd bądź przekonania w stylu: "mam płacić komuś, by się wygadać?", "nie jestem wariatką, nie potrzebuję terapii" czy też "nie będę nikomu opowiadać o swoich prywatnych sprawach".

Ja zdecydowałam się na terapię w dość krytycznym momencie. Jednak po pierwszej wizycie do mojej głowy wkradły się myśli dotyczące pieniędzy. Jednorazowe spotkanie, trwające 50 minut, to koszt 120 zł. Ważne słowa powiedziała do mnie wówczas moja mama – skoro już wiem, że mogę sobie pomóc, że można coś zrobić, to nie powinnam teraz rezygnować. Tylko przez pieniądze.

Wahałam się również, bo wiedziałam, że wchodzę w coś, co nie wiadomo, ile potrwa, czy mi pomoże i jak będzie wyglądać. Zastanawiałam się też, czy jako studentka psychologii wyniosę cokolwiek z takich spotkań, czy może nie dowiem się niczego nowego. Ostatecznie jednak jestem bardzo zadowolona z podjętej decyzji.

Nurtowało mnie, czy terapia faktycznie będzie wyglądać tak dziwnie i sztucznie jak uczą nas na studiach. Dla przykładu:
- Jest mi smutno.
- Rozumiem, że jest pani smutno.
I o ile parafrazowanie moich wypowiedzi jak najbardziej miało miejsce, to chyba nigdy nie czułam irytacji, nie myślałam: "no przecież właśnie to powiedziałam, kobieto".

Jeśli z mojego posta mielibyście zapamiętać tylko jedną rzecz, to chciałabym, aby było to zdanie: "nie trzeba być chorym psychicznie, aby iść do terapeuty". Właściwie to można sobie świetnie radzić w życiu, a spotkania z psychologiem i tak mogą nam się przydać.

Co daje terapia?
- rozwój osobisty,
- ulgę,
- lepsze zrozumienie siebie, swoich przekonań, myśli, uczuć i emocji,
- konkretne techniki i sposoby radzenia sobie z problemami,
- możliwość wygadania się,
- uświadomienie sobie dziwnych i zaskakujących mechanizmów.

Przyznaję, że ja byłam nieco zaskoczona tym, gdy na terapii zrozumiałam, jak pokrętne są moje przekonania na niektóre tematy.

Ile trwa terapia?
Terapia może trwać tak długo, jak chcecie. Może odbywać się, dopóki nie zrealizujecie postawionego sobie celu. A nawet całe życie. Cel terapii może się zmieniać. Ja po trzynastu spotkaniach zakończyłam terapię, bo czułam, że na razie starczy, że już jest lepiej, ale tak naprawdę mogłabym uczęszczać na kolejne spotkania, dotyczące innego zagadnienia i cały czas się rozwijać.

Jak wygląda spotkanie? 
Spotkanie trwa 50 minut. Zwykle na początku jest krótka rozmowa o bieżących sprawach, o tym, jak minął tydzień, czy coś się zmieniło, czy pojawił się jakiś problem. Później następują różne ćwiczenia. Są rozmowy o emocjach i potrzebach. Mnie te 50 minut mijało zwykle bardzo szybko, niekiedy za szybko. Często terapeutka dawała mi zadania domowe, które sumiennie wypełniałam, bo... po prostu chciałam efektów. 

W kolejnych postach postaram się opowiedzieć Wam nieco więcej.
Podjęcie terapii wymaga niebywałej odwagi. Jednak jeśli czujecie, że z czymś sobie nie radzicie, to życzę Wam, byście znaleźli odwagę. Odwagę, by dać sobie pomóc.
Sara

środa, 6 listopada 2019

Jak zdobyć pieniądze na podróże (lub cokolwiek innego)?


Dziś będzie o kasie. O tym, jaka jestem skąpa/oszczędna, jak gospodaruję finansami i w jaki sposób szukam sposobów na zarobienie.

Być może część z Was myśli, że nie może sobie pozwolić na podróże. To błąd. Wiele razy udowadniałam Wam, że można wyjechać za granicę i zapłacić za wycieczkę 300 zł, wcale nie śpiąc w namiocie. Ale dzisiaj nie chcę skupiać się na tym, jak zorganizować tanią podróż (o tanich biletach pisałam tu, o noclegach tu). Chciałabym zdradzić Wam różne sposoby na zdobycie kasy – część z nich jest przeznaczona dla studentów, niektóre dla wszystkich. Zaznaczę, z których ja korzystam.

1. Stypendia. Wyszukuję różne oferty w Internecie. Chyba nie było takiego roku w mojej edukacji po podstawówce, abym nie otrzymała żadnego stypendium. Przyznają je wójtowie, starostowie, prezydenci, organizacje, uczelnie. Czasami jest to 100 zł miesięcznie, czasami nawet 1000 zł. Stypendia są bardzo różne – począwszy od socjalnych, poprzez naukowe za średnią, za laureata olimpiady, finalistę konkursu, osiągnięcia artystyczne, pomysły na biznesy, skończywszy na stypendiach dla osób z orzeczeniem o niepełnosprawności.

2. Praca. To dość szerokie pojęcie, więc podzieliłam je na kilka części:

- stała praca. Niestety studenci nie zawsze mogą sobie pozwolić na pełen etat. Warto więc szukać zajęcia zdalnego bądź na pół etatu.

- praca dorywcza, sezonowa np. liczenie towaru podczas inwentaryzacji, rozdawanie ulotek, bycie hostessą czy praca w komisji wyborczej

- różne inne prace takie jak: udzielanie korepetycji czy rozwiązywanie ankiet online

- własny biznes. Brzmi poważnie, ale coraz więcej jest wokół mnie takich osób, które tworzą własną biżuterię, bukiety na zamówienie albo robią komuś paznokcie. W tej kategorii chciałabym również umieścić zarabianie na swojej pasji. Nie musicie od razu pisać książki, aby zdobyć pieniądze, można np. prowadzić warsztaty.

- Internetowe zajęcia – zarabiać można dzięki artykułom sponsorowanym i banerom na blogu, reklamom na Youtubie, poleceniom na Instagramie, Facebooku czy Airbnb

- dziwne zajęcia. Do takich zaliczam np. zakładanie kont w bankach po to, by zarobić 50 zł. Ja akurat tego nie stosuję, ale znam takich, co potrafią się na tym nieźle dorobić. Za to zdecydowanie polecam lokaty i konta oszczędnościowe. To cudowne uczucie, gdy za nicnierobienie co miesiąc otrzymuje się kilkanaście złotych. 

3. Sprzedawanie rzeczy. Nie mam na myśli tego, byście poszli teraz na targowisko i spróbowali wepchnąć komuś swoje rzeczy. Ja sprzedaję przedmioty na Olx albo na Facebooku. Są to książki, które mi się nie podobały, gry, w które już nie gram, niepotrzebne rzeczy, ubrania (choć te zdecydowanie sprzedają się najgorzej!).

4. Branie udziału w konkursach i teleturniejach. Nie będę Wam wciskać kitu: dla mnie jednym z głównych powodów uczestniczenia w różnych programach telewizyjnych bądź quizach nie jest dobra zabawa. Chcę po prostu wygrać. Branie udziału w teleturniejach to także może być forma zarobku, tylko że tu potrzeba już dużo szczęścia (i trochę wiedzy też się przyda). Próbuję swoich sił także w różnych konkursach internetowych, zarówno w takich, w których nagrodą są wycieczki, jak i w takich, w których można zdobyć przedmioty (nieważne, czy to prostownica czy żel pod prysznic). Te wygrane rzeczy pozwalają mi później zaoszczędzić (w końcu jeżeli wygram zestaw kosmetyków, to później nie muszę na nie wydawać kasy - brzmi januszowato, ale tak jest), a niekiedy stanowią źródło zarobku, gdy postanowię je sprzedać.

Należę do osób, które kupują sobie mało rzeczy, a pieniądze wolą przeznaczyć na doświadczenia  - czyli podróże albo wizyty w escape roomach. Większość kasy okładam i czasami się zastanawiam, czy to jeszcze oszczędność, czy to już skąpstwo…
Dajcie znać, jakie są Wasze sposoby na zdobycie pieniędzy!
Sara

niedziela, 3 listopada 2019

Oj, działo się... - październik 2019



Co roku powtarzam, jak bardzo nie lubię października. Myślicie, że teraz będzie inaczej? :D

Październik jest okropny z kilku powodów. Pierwszym z nich jest oczywiście powrót na studia. Nie dość, że po trzech miesiącach odpoczynku i robienia, czego się tylko chce, trzeba podporządkować się planowi studiów, to jeszcze jest to plan znienawidzonych studiów. Chociaż powiem Wam, że w tym semestrze, oprócz psychologii, studiuję też historię jedzenia, chemię, muzykę i trochę filozofii. To się nazywa interdyscyplinarny plan zajęć!

Październik jest oczywiście synonimem rozmemłania, trudno jest wrócić do codziennej rutyny, trudno się zebrać, by zrobić cokolwiek. Jak widzicie, nawet to podsumowanie dodaję z opóźnieniem. Czy zatem w minionym miesiącu wydarzyło się coś, czym mogłabym się pochwalić albo coś, co rozświetliło choć trochę te szare dni?

Na początku miesiąca miał miejsce wernisaż wystawy Kujawsko-Pomorskie Press Photo. Na konkurs nadesłano 350 zdjęć, wybrano 60 najlepszych i to je można było oglądać w toruńskim Dworze Artusa. Jakie było moje zdziwienie, gdy otrzymałam informację, że jedna z moich fotografii znajdzie się na wystawie. Zastanawiałam się tylko która. Okazało się, że jury wybrało zdjęcie wykonane podczas Festiwalu Teatrów Ulicznych. Byłam niesamowicie dumna, że uznano je za godne pokazania na wystawie. Nie jestem profesjonalnym fotografem, nie mam drogiego i ciężkiego sprzętu, więc to wyróżnienie naprawdę miło mnie zaskoczyło. Wystawę można było oglądać przez prawie cały miesiąc i to też było ważne. Mnóstwo osób miało okazję zobaczyć moje nazwisko wśród innych, głównie męskich, obecnych na wystawie.
W październiku dość często bywałam na Jordankach, a to z powodu dwóch wielkich wydarzeń. Pierwszym z nich był Międzynarodowy Festiwal i Konkurs Skrzypcowy. Odbywa się on w Toruniu co trzy lata. Do miasta przyjechali wirtuozi z całego świata. Miałam okazję posłuchać ich na żywo, a także uczestniczyć w warsztatach lutniczych. Przyznaję, że wcześniej nawet nie słyszałam o tym festiwalu. Super mieć pracę, która nie tylko daje Ci pieniądze, lecz także nowe doświadczenia i wiedzę.
Drugim niezwykle ważnym wydarzeniem był Międzynarodowy Festiwal Filmowy Tofifest. Wydaje mi się, że dopiero w tym roku uświadomiłam sobie, jak wielkie to przedsięwzięcie. 150 pokazów filmowych, spotkania z gwiazdami… Zobaczyłam na żywo Agnieszkę Holland, Pawła Pawlikowskiego, Krzysztofa Globisza, Maję Ostaszewską, Dawida Ogrodnika, Joannę Koroniewską, a podczas koncertów – m.in. Kayah i Marysię Sadowską. Obejrzałam znakomite "Boże ciało" i wprawiający w zakłopotanie film przyrodniczy pt. "Król lew" (należę do tych ludzi, którzy nie rozumieją pomysłu nagrania tej animacji po raz drugi).
W październiku miało miejsce też wiele bulwersujących i bardzo przejmujących mnie wydarzeń. Począwszy od wyborów, których wyniki skomentowałam słowami: czekają nas kolejne lata łamania konstytucji, nieprzestrzegania praw kobiet, niefinansowania in vitro, ukrywania pedofilii i drożenia wszystkiego. Potem były protesty w sprawie edukacji seksualnej. Trzy dni po wyborach. To chyba upadek państwa.

W końcu sprawa tygrysów, która wywołała u mnie płacz. Odnoszę wrażenie, że odkąd mam własne zwierzę, inaczej patrzę na te stworzenia. Może brzmi to dziwnie, może patetycznie, ale faktycznie tak jest. Okazuje się, że to otwiera nieco oczy. I serce.

A gdy próbujesz zrobić selfie z kotem, wygląda to tak. 
Ostatni dzień października to pieniądze i sława. Czyli krótko mówiąc lewaczka wystąpiła w TVP. I wygrała. Kto oglądał?
Dajcie znać, jaki był dla Was październik! Co ciekawego zrobiliście? Pochwalcie się!
Sara