czwartek, 31 października 2019

Wygrałam teleturniej "Gra słów. Krzyżówka"!



Po dwóch latach od wygranej w "Milionerach" postanowiłam spróbować swoich sił w innym teleturnieju. Jak wyglądała moja droga do programu "Gra słów. Krzyżówka"?

Na teleturniej w TVP 1 trafiłam zupełnie przypadkiem, kilka dni po emisji pierwszego odcinka. Obejrzałam i bardzo spodobała mi się jego formuła. Gdy w napisach końcowych pojawiła się informacja o zgłoszeniach do programu, od razu włączyłam laptopa i wysłałam wiadomość. Po tygodniu otrzymałam odpowiedź z prośbą o podesłanie swojego zdjęcia, nagrania, w którym opowiadam o sobie oraz krótkiej informacji, czym się zajmuję i interesuję. Dzień później w swojej skrzynce znalazłam maila – zakwalifikowałam się do programu! Nagranie miało się odbyć już w kolejnym tygodniu. Niestety, we Wrocławiu, co trochę zbiło mnie z pantałyku – jechać tak daleko i wygrać być może tylko 100 zł? Ostatecznie jednak postanowiłam wziąć udział w programie i… opłaciło się.

Na szczęście mój odcinek nagrywany był po południu, więc nie musiałam rezerwować noclegu we Wrocławiu. Pojechałam tam rano, pociągiem, razem z mamą. Nie obyło się oczywiście bez przygód – w ciuchci zbiłam szybkę od telefonu, a soczewka na oku potwornie mnie uwierała. Pierwsze, co zrobiłyśmy po dotarciu do Wrocławia, to szybka wizyta w Vision Express. Soczewkę udało się wymienić, telefon naprawiłam dopiero kilka dni później, na szczęście nie kosztowało to milionów.

Nagranie programu odbywało się w siedzibie TVP 3 Wrocław. Niestety, była drobna obsuwa spowodowana problemami technicznymi, musiałam więc trochę poczekać. W końcu, gdy przyszła kolej mojego nagrania, zostałam pięknie wymalowana przez panie wizażystki.

Jeśli ktoś z Was nie wie, na czym polega "Gra słów. Krzyżówka", krótko wyjaśnię zasady. W teleturnieju są trzy rundy oraz runda finałowa. W każdym odcinku bierze udział czworo zawodników. Po pierwszej rundzie nie odpada nikt, po drugiej – jedna osoba, po trzeciej – kolejna i w finale ostatecznie pozostaje dwoje uczestników. Pierwsza konkurencja polega na tradycyjnym rozwiązaniu krzyżówki – prowadzący, Radek Brzózka, czyta definicje, a zawodnik podaje hasło. Może za to zarobić 100 zł. Jeśli nie zna hasła, może poprosić o odsłonięcie jednej, dwóch bądź trzech liter, jednak każda z nich kosztuje 10 zł. Osoba, która odgadnie hasło główne krzyżówki, dostaje 200 zł. W tej rundzie można więc zgarnąć w sumie 400 zł, jeśli odgadnie się dwa hasła oraz hasło główne.
Druga runda polega na układaniu słów z długiego wyrazu, zwykle będącego hasłem głównym poprzedniej krzyżówki. W praktyce wygląda to tak, że jeśli hasło główne to "trubadur", w drugiej rundzie należy ułożyć z liter tego wyrazu inne słowa. Za pierwsze ułożone słowo otrzymuje się 100 zł, a za drugie – 80 zł. Łącznie więc można zgarnąć 180 zł. Niestety, dużym minusem tej rundy jest fakt, że trzeba trafić w słowo wybrane przez twórców programu. Dla przykładu – mimo że z liter słowa "trubadur" da się ułożyć "tuba", może się zdarzyć tak, że nie będzie tego słowa na tablicy i nie dostaniemy za nie pieniędzy. 
Trzecia runda, według mnie najtrudniejsza, to krzyżówka, w której mamy podane hasło główne i musimy do niego dopasować słowa z danej kategorii. W moim odcinku były to narzędzia – dość szeroka i trudna grupa. Za pierwsze odgadnięte słowo otrzymuje się 100 zł, za drugie – 80 zł.
Czwarta runda – finałowa – to znów tradycyjna krzyżówka. Tym razem decyduje jednak szybkość – kto pierwszy wciśnie przycisk, ten odpowiada. Ciekawostką jest jednak fakt, że program wygrywa ta osoba, która zgadnie hasło główne krzyżówki w rundzie finałowej. Wówczas zgarnia ona 2000 zł. Niekiedy jednak zdarza się tak, jak w odcinku z moim udziałem, że nikt nie wpadnie na hasło główne. Wtedy o wygranej decyduje kwota pieniędzy zgromadzonych przez cały odcinek.
Jak wspominam nagranie programu? Nie towarzyszył mi jakiś duży stres – bardziej ekscytacja i ogromna mobilizacja. Poszło mi całkiem nieźle – wygrałam odcinek, dzięki czemu awansowałam do finału mistrzów, którego emisja już niebawem.
A jeśli chcecie zobaczyć odcinek z moim udziałem, możecie go obejrzeć tutaj.
W teleturnieju "Gra słów. Krzyżówka" nie wygrywa się ogromnych pieniędzy. Ale jeśli tylko lubi się zabawy słowne i ma się trochę szczęścia oraz refleksu, wówczas naprawdę jest szansa na wygraną.
W sumie w odcinku wygrałam 1160 zł oraz zestaw kawowy.
Oglądaliście kiedyś "Gra słów. Krzyżówka"? Marzy Wam się udział w jakimś teleturnieju?
Sara

sobota, 26 października 2019

W Toruniu znajduje się Lunapark inny niż wszystkie...


Uwielbiam lunaparki. Rollercoastery, karuzele i tę całą otoczkę, która kojarzy się z wesołym miasteczkiem. W Toruniu znajduje się wyjątkowy lunapark. Nie możecie w nim jednak zostać dłużej niż przez godzinę…

Gdy dowiedziałam się, że największy toruński escape room Open The Door zamyka swoje pokoje, byłam w szoku. To właśnie tam zaczęłam swoją przygodę z tą formą rozrywki. Nawiedzony Hotel był moim pierwszym w życiu escape roomem. Miałam nadzieję, że Open The Door ponownie otworzy swoje drzwi i… tak też się stało! Firma znalazła nową siedzibę. Na początek właściciele zdecydowali się przenieść pokój Lunapark. Byliśmy ciekawi, czy mimo nowej lokalizacji, zagadki pozostaną te same. Z Lunaparku udało nam się uciec po raz pierwszy kilka miesięcy temu. Pamiętaliśmy więc ten pokój dość dobrze. Mogliśmy porównać poprzedni Lunapark z tym znajdującym się w nowej siedzibie. I powiem Wam, że to porównanie wypadło bardzo korzystnie!

Lunapark jest jednocześnie słodki i mroczny. Kryje wiele tajemnic i przypomina wesołe miasteczka odwiedzane wieczorową porą. Nowa odsłona Lunaparku zawiera to, co najlepsze, ze starej wersji, ale pojawiło się w niej też trochę zaskoczeń. Nas intrygowało to, czy wyjdziemy z pokoju po 20 minutach, bo wszystko będzie się powtarzać i wykonamy zadania z pamięci, czy też czeka na nas większe wyzwanie. Okazało się, że twórcy zadbali o nasze szare komórki i pojawił się spory element zaskoczenia.

Nigdy nie zdarzyło nam się odwiedzić tego samego pokoju dwukrotnie. Byliśmy więc ciekawi, jak spodoba nam się Lunapark vol. 2. Z pokoju wyszliśmy o wiele bardziej zadowoleni niż za pierwszym razem. A zatem jeśli już próbowaliście swoich sił w ucieczce z Lunaparku, ale także jeżeli ten pierwszy raz dopiero przed Wami, warto spróbować swoich sił i poczuć tę tajemniczą aurę wesołego miasteczka. 

Czego możecie spodziewać się w tym pokoju? Znajdziecie tam zarówno tradycyjne kłódki, jak i elektroniczne rozwiązania. Jak zawsze warto dobrze przeszukać pokój i zaglądać we wszystkie zakamarki. O odpowiedni klimat zadbano nie tylko poprzez wystrój i dekoracje, lecz również… efekty dźwiękowe. Nic więcej zdradzić nie mogę! Oprócz tego, że pewne rzeczy w pokoju dzieją się magicznie. W końcu to nie jest zwykły Lunapark. 

Co ważne, pokój dostępny jest w dwóch wersjach – dla dorosłych przygotowano nieco trudniejszą i bardziej mroczną, dla dzieci łatwiejszą, bez zbędnych elementów z horroru, ale nadal efektowną.  

Na razie w Open The Door można odwiedzić tylko Lunapark, ale już niebawem pojawi się drugi scenariusz, coś o wiele bardziej mrocznego… Choć my nie przepadamy za pokojami w klimacie thrillera czy horroru, na pewno wybierzemy się ponownie do Open The Door, z czystej ciekawości. O ile w poprzedniej siedzibie pokoi było sporo i niekiedy zarzucano obsłudze, że nie śledzi dokładnie tego, co robi grupa, o tyle obecnie właściciele stawiają przede wszystkim na jakość, nie na ilość. My na pewno zajrzymy do Open The Door, gdy tylko pojawi się drugi pokój.

Toruń ma swój własny Lunapark. Warto go odwiedzić, niezależnie od tego, ile macie lat. Emocje jak na kolejce górskiej gwarantowane.
Sara

środa, 23 października 2019

Miejsca w Polsce, które chciałabym odwiedzić. W których już byliście?


Wydaje mi się, że mogę powiedzieć, że spory kawałek Polski już znam. To co jeszcze zostało?

Wielokrotnie odwiedzałam miasta wojewódzkie – Warszawę, Kraków, Łódź, Poznań, Gdańsk, o Bydgoszczy nie wspominając. Zwiedzałam Lublin, Białystok, Szczecin, Wrocław czy Olsztyn. Byłam w wielu nadmorskich miejscowościach, przemierzałam Karkonosze, Góry Świętokrzyskie, Tatry, Bieszczady, a także Góry Stołowe. Zwiedziłam wiele miejsc, do których rocznie przybywają tysiące turystów, ale dotarłam też do takich, które leżą poza szlakiem.  

O dziwo, coś jeszcze zostało – wiadomo, że nigdy nie da się poznać jakiegoś miejsca w 100 procentach. Jakie regiony czy miasta w Polsce chciałabym odwiedzić najbardziej? 

1. Zalipie. Magiczna, malowana i jednocześnie malownicza wieś.  Nie przypomina ona jednak Krainy Otwartych Okiennic, bo w Zalipiu ornamenty pochodzą ze sztuki ludowej i są o wiele większe, bardziej okazałe. Wieś położona jest w województwie małopolskim.

2. Zielona Góra. I może coś jeszcze w województwie lubuskim. To region zupełnie przeze mnie nieznany. Byłam tam jedynie przejazdem, nigdy nic nie zwiedzałam. Myślę, że warto to nadrobić.
3. Przemyśl i Rzeszów. W stolicy województwa podkarpackiego zrobiliśmy sobie kiedyś przystanek, aby zwiedzić Muzeum Zabawek. Nie poznaliśmy jednak Rzeszowa bardziej szczegółowo. Według niektórych nie ma tam co zwiedzać (oprócz pomnika, który, mówiąc bardzo delikatnie, przypomina żeńskie narządy płciowe). Ale ja chciałabym odbyć chociaż krótki spacer po Rzeszowie. Mam stamtąd sporo pocztówek, podobnie jak z Przemyśla, gdyż niegdyś miałam pen palkę z tamtych okolic. Nasz kontakt niestety się urwał, ale widokówki pozostały i zdecydowanie zachęcają do podziwiania tamtejszych kamieniczek.
4. Zamek w Łapalicach. To niedokończona budowla w województwie pomorskim. Pewien pan postanowił, że zbuduje sobie zamek. Tylko że nagle zabrakło mu pieniędzy, pojawiły się też inne kłopoty. Od wielu lat obiekt stoi pusty i niedokończony. Uwielbiam oglądać zamki i pałace, a za tym w Łapalicach stoi dodatkowa tajemnica i niesamowita historia, więc to jeszcze bardziej wzmaga chęć zobaczenia go na żywo.

5. Park Mużakowski. Tak bardzo nie po drodze. Znajduje się w województwie lubuskim, został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Nie wiem, dlaczego, ale wydaje mi się, że to miejsce mało popularne, położone nieco na uboczu, trochę już za granicą… A na zdjęciach prezentuje się naprawdę bajkowo. Park Mużakowski to oczywiście nie tylko roślinność, lecz również wyjątkowa architektura. 

6. Afrykarium. We Wrocławiu byłam kilkukrotnie, widziałam największe atrakcje, byłam też w tamtejszym zoo, jednak wówczas Afrykarium jeszcze nie istniało. A bardzo, bardzo chciałabym je odwiedzić, bo są tam kotiki, czyli foki z uszami.
Na mojej liście znajdują się także zamki, dworki i pałacyki rozsiane po całej Polsce. Szczególnie dzięki mojej pen palce Kasi miałam okazję zobaczyć wiele okazałych obiektów tego typu na pocztówkach. Sporo z nich znajduje się w województwie wielkopolskim, które sąsiaduje z kujawsko-pomorskim, więc może w któryś weekend uda nam się zobaczyć jeden z kunsztownych dworków.
A jakie miejsca Wy  chcielibyście najbardziej zobaczyć w Polsce? Może odwiedziliście któreś z wymienionych przeze mnie kierunków? Dajcie koniecznie znać, wszelkie wskazówki i rekomendacje mile widziane!
Sara

sobota, 19 października 2019

Tajemnicza wiadomość od czytelnika



Dzisiaj będzie krótko. Jakiś czas temu otrzymałam tajemniczy e-mail. Okazało się, że pochodził od jednego z moich czytelników, co już ogromnie mnie ucieszyło. A co znalazło się w treści listu?

Napisał do mnie Grzegorz, mieszkający w Anglii. Od dwudziestu lat amatorsko rysuje. Co więcej, Grzesiek przez pewien czas korzystał z portalu postcrossing.com. I prawdziwy szczęściarz z niego, bo udało mu się połączyć dwie pasje – rysowanie oraz pocztówki! Co z tego wyszło?

Grzesiek zaprojektował pocztówkę-mapkę, czyli jeden z najbardziej pożądanych i poszukiwanych typów kartek. Ja uwielbiam ten rodzaj widokówek, w swojej kolekcji mam zarówno mapki krajów, jak i linii metra. Rysunek Grześka nie przedstawia jednak żadnej rzeczywistej krainy. To mapka fantasy. Grześkowi udało się wydrukować tę kartkę, na razie w nakładzie 100 egzemplarzy.

Przyznam się Wam, że ja jestem totalnym beztalenciem artystycznym. Podziwiam zdolności Grześka, bo kartka wygląda, jakby stworzył ją profesjonalista. Według mnie ta fantastyczna mapka idealnie nadawałaby się jako ilustracja w książce.

I tutaj pojawia się moje i Grześka pytanie do Was – kto z Was chciałby przygarnąć taką pocztówkę? A może wiecie, jaki sklep byłby zainteresowany projektami Grześka? Może ktoś z Was ma jakieś doświadczenie w projektowaniu własnych kartek? Piszcie w komentarzach!
Uściski!
Sara

wtorek, 15 października 2019

Mój rok na Jordankach - co lubię w swojej pracy?


Wielkimi krokami zbliża się Tofifest, festiwal filmowy. To właśnie dzięki niemu dostałam pracę w Centrum Kulturalno-Kongresowym Jordanki. Niedługo minie rok od tego wydarzenia. Z tej okazji chciałabym dziś napisać Wam nieco więcej o tym, czym się zajmuję i za co lubię tę pracę.

W Centrum Kulturalno-Kongresowym Jordanki w Toruniu odbywają się rozmaite wydarzenia – począwszy od koncertów i spektakli, poprzez kabarety i balety, na konferencjach, kongresach i festiwalach skończywszy. A ja mam okazję w tym wszystkim uczestniczyć od blisko roku. Oczywiście nie codziennie (czego czasami żałuję!), lecz zaledwie kilka razy w miesiącu. Jednak przez rok zdążyła się już uzbierać spora pula ciekawych, artystycznych działań, które miałam okazję podziwiać na własne oczy.
Ale może zanim przejdę do tego, które z wydarzeń wspominam najmilej, wyjaśnię, jak to się stało, że otrzymałam pracę w Jordankach. Rekrutacja była kilkuetapowa. We wrześniu zeszłego roku wysłałam swoje CV i kilka artykułów. Następnie wybrani kandydaci poproszeni byli o przesłanie tekstu związanego z Tofifestem. Postawiłam na recenzję genialnego filmu biograficznego "McQueen". Chyba się spodobało, bo zaproszono mnie na rozmowę rekrutacyjną. I prawdopodobnie nie wypadłam źle, gdyż pracę dostałam.
Od blisko roku, kilka razy w miesiącu chodzę więc na wydarzenia wskazane przez Jordanki, a później tworzę z nich relacje. Uczestniczyłam w wielu koncertach, w występach grup baletowych, oglądałam spektakle, brałam udział w kilku konferencjach, a nawet wybrałam się na festiwal muzyki chrześcijańskiej, studniówkę i bal! Które z tych wydarzeń najbardziej utkwiły mi w pamięci?

Na pewno na kolana powalił mnie występ gruzińskiej grupy Sukhishvili. To było coś, czego nigdy wcześniej nie widziałam na żywo i co trudno było mi sobie wyobrazić. Wygimnastykowane ciała, niezwykła synchronizacja, bajeczne kostiumy… Zbierałam szczękę z podłogi.

Niewątpliwie ciekawe doświadczenie stanowiło dla mnie uczestniczenie w Balu Marszałka. To była okazja do zanurzenia się w świat prestiżu. ;) Na bal przybyło mnóstwo znanych i ważnych osobistości. Dla mediów przygotowano wówczas osobne pomieszczenie, a w nim… jedzenie! Tak pięknie podane, że zrobiłam mu zdjęcie. Byłam pod wrażeniem całej tej otoczki i organizacji.
W mojej pamięci dość dobrze zapisał się też festiwal muzyki chrześcijańskiej Song of Songs. Czułam się tam bardzo nie na miejscu, ja, lewaczka, otoczona ludźmi głębokiej wiary. Dałam się jednak porwać muzyce. Podczas występu zespołu Dagadana stałam pod samą sceną i nie mogłam uwierzyć, że słyszę te dziewczyny po raz pierwszy! To było coś genialnego - muzyka folkowa, ale przedstawiona w nowoczesny sposób. Chętnie zobaczyłabym Dagadanę na koncercie ponownie.
To oczywiście nie jedyne wydarzenia, które wzbudziły we mnie mnóstwo pozytywnych emocji. Bardzo miło wspominam koncerty Toruńskiej Orkiestry Symfonicznej. Na co dzień nie słucham muzyki klasycznej. Nasza orkiestra robi jednak wszystko, by jej koncerty zaciekawiły różnorodną publiczność. Muzycy grają przeboje filmowe albo sięgają po nietypowe instrumenty. Toruńska Orkiestra Symfoniczna ma swoją siedzibę w CKK Jordanki, więc myślę, że jeszcze nieraz będę miała okazję jej posłuchać.
W ciągu minionego roku polecono mi również uczestniczyć w koncertach muzyków, których kompletnie nie znałam. Waglewski Fisz Emade? To jakiś rap? Kompletnie nie wiedziałam również, czego spodziewać się po współpracy Mazolewskiego z Porterem. Tymczasem w każdym z tych koncertów odnalazłam coś fajnego. I to jest prawdopodobnie jeden z największych atutów tej pracy – uczestniczę w wydarzeniach, na które pewnie nie wybrałabym się z własnej woli. Poszerzam horyzonty, poznaję nowych artystów, a podczas konferencji i kongresów dowiaduję się czegoś nowego.
Niektóre osoby mówiły mi, że zazdroszczą mi takiej pracy – chodzę sobie na koncerty i spektakle, dobrze się bawię, a potem o tym piszę. Brzmi to super i faktycznie ja tę pracę bardzo lubię. Choć bywa ciężka – niekiedy wydarzenie trwa kilka godzin, a ja jestem skazana na słuchanie czegoś, co mnie nie interesuje lub na czym się nie znam. Ale ze wszystkiego staram się wyciągnąć jakieś inspiracje i ciekawostki.
Mam nadzieję, że moja przygoda na Jordankach będzie trwać jeszcze bardzo długo.
Sara

sobota, 12 października 2019

Barcelona - komunikacja, ceny, wskazówki i koszty podróży


O Barcelonie napisano już w Internecie tysiące artykułów. Czy kolejny jest potrzebny? Tak i to z kilku powodów.

Po pierwsze, Barcelona jest jednym z najchętniej odwiedzanych miast na świecie. W 2018 roku przyjechało do niej ponad 9 mln turystów. Z Polski do Barcelony lata zarówno Ryanair, jak i Wizz Air.
Po drugie, Barcelona to dość drogi kierunek, warto więc wiedzieć, co zrobić, by nie nadwerężyć za bardzo naszego portfela.
Po trzecie, ceny zmieniają się jak w kalejdoskopie, a w Barcelonie płatnych atrakcji jest mnóstwo.
Po czwarte, Barcelonę po prostu trzeba zobaczyć. Nie wyobrażam sobie, by to miasto kogoś nie zachwyciło. Może momentami wyda Wam się kiczowate, może nie wszystkie dzieła Gaudiego przypadną Wam do gustu, ale stolica Katalonii jest tak różnorodna, że oczaruje każdego, chociażby drobnym fragmentem.
Przekonani? Zaczynamy!
Jak dostać się do Barcelony?

Kluczowy jest wybór lotniska, na które chcemy dotrzeć. Do wyboru mamy:
– główne El Prat, które jest oddalone o pół godziny drogi od centrum,
- lotnisko Girona, do którego mamy aż 100 km
- położone w podobnej odległości, tylko w innym kierunku, Reus.

Ryanair lata z Polski:
- na lotnisko El Prat z Krakowa i Warszawy Modlina
- na lotnisko Girona z Wrocławia, Poznania i Krakowa
- na lotnisko Reus z Gdańska

Wizz Air lata z Polski tylko na lotnisko El Prat. Loty odbywają się z Gdańska, Warszawy Chopina, Katowic i Krakowa.

Gdy szukałam biletów, wyskakiwały mi tanie oferty do Girony, ale stwierdziłam, że koszt dojazdu do Barcelony jest zbyt wysoki, a czas trwania takiego transferu - zbyt długi. Co więcej, sporo było połączeń o bardzo późnej godzinie. Ja nie chciałam ryzykować dotarcia do Barcelony po północy i byłam zmuszona odrzucić najtańsze bilety. Dlatego postawiłyśmy na lotnisko El Prat.

Jak dostać się z lotniska El Prat do centrum miasta?

Opcji jest kilka (metro, aerobus), ale zdecydowanie najtańsza to podróż kolejką R2 Nord. Możecie to zrobić na bilecie T10, którego zakup polecam wszystkim chcącym zwiedzić Barcelonę. Stacja kolejki R2 Nord znajduje się blisko terminala i prowadzą do niej liczne znaki, więc trudno się zgubić. 

Bilet T10 – wszystko, co musicie o nim wiedzieć

Bilet T10 kosztuje 10,20 euro. Wygląda jak kartonowa karta. Na takim bilecie znajduje się 10 przejazdów.  W ramach jednego przejazdu możecie się przesiadać przez 75 minut. W tym czasie możecie maksymalnie trzy razy zmienić środek transportu. Jeśli chodzi o podróż metrem, nie możecie wychodzić poza bramki. Nie można więc np. podjechać do stacji Sagrada Familia, wyjść na powierzchnię, zobaczyć bazylikę, a potem wrócić do metra i jechać w ramach tej samej podróży. Ważne jest również to, że na jednym bilecie może podróżować kilka osób. My więc z mamą korzystałyśmy z jednego biletu i dopiero gdy się wyczerpał, kupowałyśmy kolejny. Bilet T10 jest bardzo opłacalny, bo bilet pojedynczy w Barcelonie kosztuje 2 euro. Pamiętajcie tylko, by kasować Wasz kartonik za każdym razem jak zmieniacie środek transportu! Jeśli nie przekroczycie 75 minut, to nie odejmie Wam kolejnego przejazdu.
Bilety możecie kupić m.in. w automatach znajdujących się na stacjach metra.
Komunikacja w Barcelonie

My po Barcelonie jeździłyśmy naprawdę sporo, bo to duże miasto, a i nasz hostel znajdował się dość daleko od centrum. W Barcelonie możecie korzystać  z metra, autobusów, tramwajów. Metrem dotrzecie właściwie do wszystkich ważnych atrakcji.

Gdzie spać w Barcelonie?

Niestety, noclegi w tym mieście są wyjątkowo drogie. My odwlekałyśmy rezerwację i w końcu gdy wybrałyśmy najtańszy hostel, to i tak musiałyśmy za niego zapłacić 300 zł za noc… Spałyśmy w Be Dream Hostel i cóż, nie polecam Wam tego miejsca.
Plusy:
+ czysty pokój i łazienka
+ zlokalizowany naprzeciwko stacji metra
+ położony 10 minut spacerem od plaży
Minusy:
- brudna kuchnia
- kuchnia otwarta dopiero od 8
- brak mapek całej Barcelony
- podejrzane towarzystwo
- pracownicy na recepcji niezbyt chętni do pomocy

Nas najbardziej zraziło to, jaki syf panował w ogólnodostępnej kuchni. Ludzie w ogóle po sobie nie sprzątali, zostawiali obierki od ziemniaków w zlewie. Recepcjoniści nic z tym nie robili. Jeden pan gotował w glinianym naczyniu na kuchence elektrycznej, czym zasmrodził cały budynek. Minusem było według nas także zamykanie kuchni na noc i otwieranie jej dopiero o 8. O tej godzinie to my już chciałyśmy zwiedzać. Nigdzie na stronie nie ma informacji o godzinach otwarcia kuchni, dowiedziałyśmy się o tym dopiero na miejscu. Musiałyśmy więc kombinować, brać naczynia albo jedzenie do pokoju.
Przykładowe ceny w Barcelonie

Pocztówka od 0,50 centów do 1 euro
Woda w sklepie 0,50 centów (ale w wielu miejscach są poidełka, w których można napełnić butelki)
Cheeseburger w McDonaldzie 1,50 euro
Smakołyki w piekarni (takie jak turron, magdalenka) – od kilkudziesięciu centów
Churros, czyli smażony w głębokim tłuszczu przysmak z ciasta przypominającego to, z którego robimy pączki - 2,5 euro
Wstęp do Parku Güell - 10 euro 

Ile kosztowała nas podróż do Barcelony?

Cena za jedną osobę
Bilety lotnicze + bagaż podręczny: 427 zł łącznie w obie strony
Dojazd z lotniska w ramach T10: 1 euro
Dojazd na lotnisko w ramach T10: 1 euro
3 noclegi w hostelu: 435 zł (145 zł za noc)
A zatem za loty, noclegi i dojazd na lotnisko oraz z lotniska zapłaciłam 870 zł. Była to jedna z moich najdroższych wycieczek. Koszty te można było obniżyć, rezerwując szybciej nocleg, bądź decydując się na spanie w wieloosobowym pokoju. Poza tym tak jak wspominałam, bilety do Girony są zwykle tańsze, ale dojazd stamtąd zajmuje sporo czasu.
Dodatkowo my pojechałyśmy do Andory. Bilety w obie strony kosztowały 50 euro.
Jeśli macie jakiekolwiek pytania dotyczące mojego wyjazdu, piszcie śmiało!
Sara

środa, 9 października 2019

Czy zarabiam na blogu? Szczerze o blogowaniu w 500 słowach



500 tysięcy odsłon stuknęło. Niektórzy mają tyle w jeden dzień.

Mój brat czasami mnie pyta, po co prowadzę bloga, skoro nic na nim nie zarabiam. Śmieje się, że mam 300 obserwatorów i że czyta mnie tylko mama. To nieprawda. Czyta mnie jeszcze moja babcia. Wielu ludzi mogłoby zadać sobie to pytanie: po co piszę, skoro nie mam z tego korzyści materialnych? I czy na pewno nie mam?


Przez sześć lat blogowania odniosłam z bloga wiele korzyści. Zacznijmy od tych mniej ciekawszych, bo niematerialnych, co nie oznacza, że mniej ważnych.


Na pewno bardzo poprawiła się moja umiejętność w redagowaniu tekstów. Nauczyłam się też tworzyć lepsze tytuły (choć nadal niezbyt dobre, ale zdarzają się perełki!). Dzięki blogowi poznałam wielu przemiłych ludzi z pasją. Z niektórymi nie mam już kontaktu, ale pewną część mojego życia uczynili oni radośniejszą. I za to im dziękuję. Co więcej, moje posty pomogły wielu osobom. Wiem to, by mi o tym napisały. I to jest jeden z głównych powodów, dla których piszę posty.


A co z korzyściami materialnymi?

Blog pozwolił mi odwiedzić za darmo wiele escape roomów, muzeów, wystaw. Uczestniczyłam w wydarzeniach, na które być może nie mogłabym sobie pozwolić. Czy przez sześć lat nie zarobiłam na blogu kompletnie nic? Guzik prawda. Na blogu pojawiały się artykuły sponsorowane, za które mogłabym Was przepraszać, ale w sumie to nie będę. Przecież nie musicie ich czytać. Były tu także banery reklamowe. Przeszkadzały komuś? Oczywiście to są grosze. Nawet na paliwo nie starcza. :D Ale skoro już mam swoje miejsce w Internecie, to korzystam z tego. Choć staram się nie robić tego bezmyślnie. Ostatnio odrzuciłam sponsorkę reklamującą biura podróży. Jak mogłabym puścić coś takiego na blogu, skoro krytykuję takie firmy i zachęcam do organizowania wycieczek samemu?


Nie piszę do szuflady, bo nie potrafię. Blog to jednocześnie mój pamiętnik, dziennik z podróży, mój poradnik dla Was i często też poradnik dla samej siebie. Gdy się coś opisze, łatwiej to zrozumieć. Jestem osobą bardzo emocjonalną. Wiele rzeczy mnie ciekawi, oburza, bulwersuje, szokuje. Muszę o tym komuś opowiedzieć. Trafiło na Was.


Nie czyta mnie wiele osób. Oczywiście jest tu ktoś jeszcze poza mamą i babcią. Część postów to teksty, które być może nie obchodzą Was dziś. Ale gdy będziecie szukać, jak poruszać się po Finlandii, jak poprawić sobie humor albo co zwiedzić w Toruniu, wówczas mam nadzieję, że tu wrócicie.


Czasami zastanawiam się, co robię źle. Dlaczego mój szef mówi, że piszę genialnie, dlaczego moje teksty wygrywają w konkursach, dlaczego chwalą mnie pracodawcy, a czytelników bloga wcale nie przybywa? Czy to dlatego, że nie nagrywam insta stories? Czy dlatego że nie pokazuję cycków? Może robię jakiś inny błąd?



Jaka chciałabym, aby była przyszłość mojego bloga? Pewnie, że ucieszyłabym się, gdybym mogła na nim zarabiać więcej. Gdyby pisały do mnie firmy, które proponowałby mi nie sukienkę za darmo, tylko bilet lotniczy. Jednak niezależnie od tego, co się stanie, ja będę dla Was pisać. I dla siebie też. A pieniądze na podróże jakoś się znajdą.

Dzięki, że tu jesteście. Napiszcie czasem coś. Nie obrażę się.

Sara

poniedziałek, 7 października 2019

Andora - komunikacja, ceny, wskazówki i koszty podróży


Andora to państwo, które nie posiada własnego lotniska ani stacji kolejowej. Dostać się tam można więc albo samochodem, albo busem. Najwięcej połączeń jest z Barcelony, choć w podobnej odległości znajduje się też francuska Tuluza.

Jak dotrzeć do Andory z Barcelony?

Do wyboru mamy kilka firm: Andora Direct Bus, Andora by Bus, Alsa, Andbus… Przewoźnicy różnią się, jeśli chodzi o ceny i godziny połączeń. My postawiłyśmy na Andora Direct Bus. Nie była to ani najdroższa, ani najtańsza opcja, ale  odpowiadały nam godziny kursów. Po opłaceniu rezerwacji na maila otrzymacie potwierdzenie, zwane przez przewoźnika voucherem. Musicie go wymienić w biurze Eurolines przy dworcu Barcelona Sants na bilety. Trzeba to zrobić min. 15 minut przed odjazdem busa. Co ważne, do miasta Andorra la Vella można dotrzeć nie tylko z dworca Barcelona Sants, lecz także z lotniska Barcelona El Prat. Bilety z Barcelony do Andory kosztowały nas:
- bilet normalny Barcelona-Andora 30,50 euro
- bilet normalny Andora-Barcelona 20,50 euro
- bilety ulgowy Barcelona-Andora  27,50 euro
- bilet ulgowy Andora-Barcelona 18,40 euro
A zatem podróż do Andory w obie strony to koszt ok. 50 euro. Na miejscu właściwie możecie nie ponosić żadnych dodatkowych kosztów, jeśli zdecydujecie się tak jak my na nocleg w Hiszpanii. Patrząc w ten sposób, odwiedziłyśmy kolejny kraj za nieco ponad 200 zł.
Jak poruszać się po Andorze?

Całą stolicę można obejść bez problemu piechotą. Czasami będzie pod górkę, ale dacie radę! A gdy będziecie chcieli skrócić sobie czas marszu, skorzystajcie z darmowej windy. Natomiast jeśli będziecie mieli chrapkę zapuścić się gdzieś dalej, np. w okolice szlaków i szczytów, to przyda Wam się samochód. Oczywiście istnieje komunikacja miejska w Andorze, my jednak obawiałyśmy się, że cztery godziny nie wystarczą nam na podróż poza stolicę kraju.
Ceny w Andorze

Walutą Andory jest euro, choć kraj nie należy do Unii Europejskiej. Ceny jedzenia czy pamiątek są podobne do tych w Hiszpanii. Wiele osób decyduje się na większe zakupy w andorskich sklepach bezcłowych. Podobno opłaca się kupić tam markowe ubrania, kosmetyki, perfumy, alkohol czy sprzęt elektroniczny. My z Andory przywiozłyśmy jedynie pocztówki, magnesik i słodycze. W tamtejszym markecie można znaleźć słodkości z Francji i Hiszpanii. Pocztówka to koszt 0,40 eurocentów, a magnes - 2,50 euro. 
Gdzie spać w Andorze?

Jeśli planujecie jedynie jednodniowy wyskok do Andory, spokojnie możecie szukać noclegu w Barcelonie. Oferta hoteli w Andorze jest dość bogata, jednak są to głównie droższe, bardziej luksusowe miejsca. Tanich hosteli jest jak na lekarstwo.

Co warto wiedzieć przed podróżą do Andory?

- aby wjechać na teren tego państwa, musicie mieć paszport, dowód osobisty nie wystarczy
- czasami na przejściu granicznym tworzą się kolejki
- językiem urzędowym jest kataloński. Pani w sklepie z pamiątkami, którą spotkałyśmy, nie mówiła po angielsku, za to pani w McDonaldzie już tak
- Andora nie należy do UE ani Strefy Schengen, więc dzwonienie, smsowanie i korzystanie z Internetu będzie Was słono kosztować
- EKUZ (Europejska Karta Ubezpieczenia Zdrowotnego) nie działa na terenie Andory, więc warto wykupić sobie ubezpieczenie. Moje ubezpieczenie na jeden dzień kosztowało… 3,70 zł.

Według mnie odwiedzenie Andory przy okazji wizyty w Barcelonie jest punktem obowiązkowym. Czytałam, że sporo osób wybiera się tam również na… narty lub po prostu w góry.
Jeśli macie jakiekolwiek pytania dotyczące podróży do Andory, piszcie śmiało. A o tym, co można zwiedzić i zobaczyć w stolicy tego kraju, przeczytacie tutaj. Przygotowanie wycieczki do Andory wcale nie było takie łatwe. O tym kraju nie znajdziecie zbyt wielu przewodników czy stron internetowych. Dlatego mam nadzieję, że ten tekst Wam się przyda!
Sara

sobota, 5 października 2019

Barcelona: Park Güell - informacje praktyczne


Jak myślicie, co według wszelkich rankingów jest największą atrakcją Barcelony? Króluje oczywiście Sagrada Familia, ale co jest tuż za nią?

Park Güell miał być osiedlem dla bogaczy. Stał się parkiem miejskim. Za darmo można zwiedzać aż 95% jego obszaru, jednak to, co najważniejsze i najbardziej okazało, znajduje się w części płatnej.
Zacznę od informacji praktycznych, bo w przypadku wizyty w Parku Güell są one kluczowe. Część darmową możecie sobie zwiedzać, kiedy chcecie. Tymczasem do  płatnej obowiązują bilety wstępu na określoną godzinę. Wejścia odbywają się co 30 minut. Gdy macie bilety np. na 9:30 możecie wejść najpóźniej o 10:00. Gdy będziecie na miejscu wcześniej, zacznijcie od darmowego obszaru. Możecie też spróbować wejść do części płatnej przed czasem – nam się udało. Co ważne, gdy już wejdziecie do teren biletowany, to możecie zostać tam tak długo, jak chcecie. Jednak gdy go opuścicie, nie możecie już wrócić. Na daną godzinę sprzedawana jest określona liczba biletów – 400 sztuk. Najlepiej więc zakupić je przez Internet. My tak zrobiłyśmy. Kiedy patrzyłam dzień wcześniej, czy na wybraną przez nas godzinę zostały jeszcze jakieś bilety, okazało się, że zaledwie kilkanaście sztuk. Lepiej więc nie ryzykować tego, że nie uda Wam się zwiedzić parku i kupić bilety przez Internet.
Cena biletu normalnego wynosi 10 euro
Ciekawostką jest fakt, że w wielu miejscach w Internecie można znaleźć informację, że przed godz. 8:00 i po godzinie 20:30 można zwiedzić część płatną za darmo, bo nie ma wówczas jeszcze osób sprawdzających bilety. Czy to prawda? Sama tego nie sprawdziłam. W tych godzinach było ciemno, więc z mamą nie chciałyśmy ryzykować i zwiedzać parku.
Kolejna istotna sprawa – Park Güell znajduje się spory kawałek od centrum i dojazd do niego jest nie za dobry. Jednak jeśli zakupicie bilety, wystarczy, że dojedziecie do stacji metro Alfons X, a stamtąd zabierze Was busik. Kursuje on co 15 minut, a podróż trwa również około kwadransa. Przejazd busem jest cenie biletu.
W części płatnej znajdują się toalety, sklepik z pamiątkami, a także restauracja.

Czy w ogóle warto kupować bilety i zwiedzać zamknięty obszar?

Według mnie zdecydowanie tak. Bezpłatna część jest oczywiście bardzo urokliwa – to w końcu potężny park, miejsce idealne, by odpocząć. Tam znajduje się Dom Gaudiego. Z daleka można również zobaczyć słynny taras. Ale najbardziej znane dzieła zostały umieszczone w części biletowanej.
Gdy wysiadłyśmy z busika, zrobiłyśmy sobie właśnie krótki spacer po bezpłatnym obszarze. Wybrałyśmy godzinę 9:30 i o tej porze nie było jeszcze kolejki do wejścia na płatną część. Ale już po 11 trzeba było swoje odstać. Przy sprawdzaniu biletów otrzymacie mapkę, nie musicie więc planować trasy wcześniej.
Jakie są atrakcje Parku Güell?

Jest oczywiście słynna mozaikowa ławka. Sala Stu Kolumn (w której w rzeczywistości znajduje się ich 86). Są też dwa budynki, przypominające nieco piernikowe chatki. Do jednego z nich od rana tworzy się spora kolejka, a to dlatego, że do środka jednocześnie może wejść tylko 30 osób. Ale powiem Wam, że nie warto tam zaglądać. My swoje odstałyśmy, tymczasem wnętrze przypominało niewielkie muzeum, z projekcjami, zdjęciami. Co kto lubi – my spędziłyśmy tam może 5 minut.
Jednym z ciekawszym punktów w parku są też schody odchodzące od Sali Kolumnowej do dwóch piernikowych pawilonów.
Gdzie warto sobie zrobić zdjęcie w Parku Güell?

Może ten punkt brzmi dziwnie, ale w parku jest kilka wyjątkowo fotogenicznych miejsc. Oczywiście najsłynniejszym kadrem jest widok na dwa domki. Gdy wpiszecie w Google "park Güell" wyskoczy Wam multum podobnych zdjęć. My chciałyśmy czegoś więcej. Chętnie fotografowanym punktem jest salamandra. Kolejnym - wnęka zlokalizowana tuż za zwierzęciem. Warto również zapozować przy ogromnym oknie piernikowego domku, które otaczają płytki w pięknym, niebieskim kolorze, przypominające portugalskie azulejos. Właściwie wszystkie zdjęcia na tle kolorowych mozaik wychodzą ciekawie.

Jakie są moje wrażenia z wizyty w parku? 

Ujmę to tak: spodziewałam się większego efektu wow. Tak jak przy Sagradzie Familii nogi się pode mną ugięły, tak Park Güell wydał mi się ciekawym miejscem, ale na pewno nie rzucił mnie na kolana. Może nieco wpłynął na to fakt, że obszar płatny jest naprawdę niewielki i można go obejść w kilkanaście minut.
W Barcelonie niektóre miejsca spodobały mi się bardziej niż Park Güell. Zastanawiam się tylko, co zaważyło. Czy miałam za wysokie oczekiwania? Czy może gdy zobaczy się inne dzieła Gaudiego, to Park Güell już tak nie zachwyca? 
Kto z Was był w Parku Güell?
Sara