Nie jestem dziennikarką muzyczną
i – prawdopodobnie – nigdy nie będę. Jeszcze 2 lata temu nie miałam pojęcia o
istnieniu takiego zespołu jak The Smiths i zdarzyło mi się pomylić Kasię Nosowską z
Kasią Stankiewicz. Ale dziś chciałabym podzielić się z Wami moimi laickimi
przeżyciami po koncercie Eda Sheerana.
Eda zaczęłam słuchać kilka lat temu, gdy jeszcze maniakalnie oglądałam telewizyjne kanały muzyczne (teraz gdy
to robię, znaczy, że albo mam sesję, albo naprawdę nie mam już nic do roboty).
Spodobało mi się "Give Me Love", lubiłam słuchać "Drunk" i "Lego House". Jednak
nie zagłębiałam się bardziej w twórczość Eda. Później odpoczęłam trochę od jego
piosenek (po drodze zakochując się jedynie w "Thinking Out Loud"). Jednak gdy
wyszedł nowy album, przepadłam. Zwykle z płyt podobają mi się poszczególne
piosenki. "Divide" jest jednak świetna w całości. Zdecydowałam się wrócić do
starszych utworów Eda, a później… kupiłam bilet na koncert! Były z tym niezłe
ekscesy, o czym opowiedziałam więcej w tym poście. Ostatecznie jednak udało się
kupić bilet.
W dniu koncertu już na dworcu w
Toruniu można było spotkać fanów muzyka. Tym samym pociągiem jechały z nami
dziewczyny w koszulkach z wizerunkiem Eda Sheerana.
Przyznam, że trochę się bałam
przed koncertem. To było podobne uczucie do strachu przed pierwszym lotem samolotem – ekscytacja pomieszana ze stresem i przerażeniem. Nie wiedziałam,
jak długo będę stać w kolejce do wejścia na stadion, nie wiedziałam, czy będę
się dobrze bawić, czy nie zginę w zamachu. Ostatecznie jednak żadna z moich
obaw się nie ziściła – koncert był dla mnie wspaniałym przeżyciem.
W kolejce wcale nie stałam tak długo,
może kilkanaście minut. Wszystko szło dość sprawnie. Najpierw sprawdzano bilety
i dokumenty, kazano mi również odkręcić wodę, więc po stadionie paradowałam z
odkręconą butelką. Rzucono okiem na torebki, wymacano nas i… można było
wchodzić na stadion.
Gdy dotarłam na swoje miejsce na
górnych trybunach, nogi się pode mną ugięły. Wszystko było takie wielkie i robiło ogromne
wrażenie. To była moja pierwsza wizyta na trybunach Stadionu Narodowego.
Pierwszy, ledwo półgodzinny support
mnie ominął, nie przejęłam się tym jednak zbytnio, bo i tak nie znałam zespołu
Bemy. Zdążyłam za to na Jamiego Lawsona, którego co prawda również nie
kojarzyłam, ale muzyk grał naprawdę bardzo przyjemne dla ucha utwory. Gdy
puściłam je sobie na Spotify, miałam wrażenie, że na żywo brzmiały nawet
lepiej!
Po występie Jamiego przyszła kolej na Anne-Marie, na którą czekałam
prawie tak niecierpliwie jak na Eda. Gdy dowiedziałam się, że to ona będzie
supportować gwiazdę wieczoru, stwierdziłam, że wypada poznać tę wokalistkę bliżej. Na
początku najbardziej polubiłam oczywiście piosenkę, którą Anne-Marie napisała
razem z Edem. Ale później przekonałam się do całej płyty "Speak Your Mind".
Anne-Marie okazała się cudowną, sympatyczną osobą. O ile gdy zaczęła śpiewać
pierwszy utwór "Ciao Adios", przez głowę przemknęła mi myśl: "Kurczę, chyba nie
da rady wykonać tego na żywo…", to później zmieniłam zdanie, bo inne piosenki
brzmiały naprawdę dobrze. Anne-Marie "pokazywała" teksty piosenek – z tej
maniery niektórzy się śmieją, mnie wydawała się ona urocza. Występ Brytyjki
minął dość szybko i składał się z jej największych hitów, również tych
nagranych z innymi artystami jak "Rockabye" czy "Friends". Podczas
wykonania piosenki "Perfect" osoby z płyty podniosły białe i czerwone
serduszka, co piosenkarka określiła jako jedno z najlepszych wydarzeń w jej życiu.
Faktycznie, nawet z perspektywy trybun wyglądało to bardzo ładnie i na pewno
sprawiło radość Anne-Marie – w końcu była ona "tylko" supportem. Niektórzy w
czasie jej występu pili piwo w holu.
Ed kazał nam trochę na siebie
czekać. Na scenie pojawił się 15 minut po planowanym rozpoczęciu koncertu. Pisk
był niesamowity. Ed stwierdził, że jesteśmy najgłośniejszą publiką podczas jego
trasy. AAAAAA.
Zaczęło się od singla "Castle on
the Hill". Nie jest to moja ulubiona piosenka Eda, ale i tak dałam się porwać
zabawie i… śpiewałam! Jejku, współczuję ludziom obok mnie. Swoją drogą miałam
naprawdę świetne miejsce – co prawda na trybunach górnych, więc daleko od
sceny, ale za to prawie na wprost niej i blisko schodków. Obok mnie siedziała
spokojna pani około trzydziestki, która raczej nie piszczała, z drugiej strony
z kolei młodziutkie psychofanki. Wydawało mi się, że średnia wieku na tym koncercie będzie oscylować wokół 13 roku życia, tymczasem widziałam też starsze osoby po pięćdziesiątce.
W czasie "Eraser" nie rapowałam z
Edem, tylko na chwilę usiadłam. Przed koncertem zastanawiałam się, jak to będzie
na trybunach – czy przez cały czas będę siedzieć, czy stać, a może pół na pół? W
praktyce wyglądało to tak, że przez większość występu stałam. Gdy zajmowałam
miejsce, a ludzie przede mną stali, nic nie widziałam. A siadałam przy
spokojniejszych piosenkach, chociażby podczas "One" czy "Dive". Jednak w
przeciwieństwie do niektórych nie wchodziłam wtedy na Facebooka. Nie nagrywałam
również całego koncertu jak część fanów.
Ed oczywiście nie tylko śpiewał, lecz
także opowiadał. Dzielił się swoimi osobistymi przeżyciami, chociażby tym, jak
on sam zachowuje się, będąc widzem podczas koncertu. Na długo w pamięci zapadnie mi jego
wypowiedź na temat chłopaków i supertatusiów, którzy przychodzą na koncert Eda
i zwykle – przynajmniej na początku – są sceptyczni i niezbyt dobrze się bawią.
Ed dziękował im, że robią coś, by uszczęśliwić ukochane im osoby.
Podobnie w mojej głowie na długo
pozostanie stwierdzenie Eda o tym, że nie ma czegoś takiego jak nieumiejętność śpiewania.
Można jedynie śpiewać nieczysto. Więc śpiewałam. Szczerze mówiąc, bałam się, że
następnego dnia nie będę mogła mówić.
Mimo że był to koncert w ramach "Divide Tour" nie zabrakło starych piosenek Eda. Było wzruszające "The A Team" z pomarańczowego
albumu”, było "Don't" z zielonego. Pojawił się również cover "Feeling Good" Niny Simone (coverował to również Michael Buble).
Gdy Ed szykował się do
zaśpiewania "Thinking Out Loud", powiedział: "Jeśli znacie słowa, śpiewajcie.
Jeśli nie znacie, oznacza to, ze jesteście na złym koncercie".
Prawdopodobnie jednym z
najważniejszych momentów wieczoru było wykonanie utworu "Bloodstream". Nie
należy on do moich ulubionych kompozycji Eda, jednak na żywo robił niesamowite
wrażenie. Edowi towarzyszyły wizualizacje na telebimach, udowodnił on po raz
kolejny, że jest mistrzem zapętlania i nie potrzebuje całej chmary muzyków na
scenie i gołych tancerek, by porwać publiczność.
Podobno podczas "Perfect" w
oczach Eda można było dostrzec łzy. Byłam za daleko, by to sprawdzić.
Wzruszenie spowodowała prawdopodobnie akcja koncertowa. Osoby na trybunach górnych
podnosiły białe kartki i podświetlały je, natomiast publiczność na trybunach dolnych
miała kartki czerwone, co tworzyło ogromną polską flagę. Z kolei płyta pokazała
Edowi kartki z parafrazą tekstu piosenki "Perfect". To wszystko
wyglądało naprawdę magicznie.
Kiedy były największe piski? No
cóż, ja najgłośniej darłam się na "Nancy Mulligan", bo to moja zdecydowanie
najukochańsza piosenka Eda. Przez długi czas miałam ją ustawioną jako dzwonek
(a nawet budzik i nie dałam rady jej znienawidzić). Ale to podczas "Sing", ostatniej
piosenki przed bisem, miałam wrażenie, że zaraz ogłuchnę.
Ten koncert był dla mnie
niesamowitym doświadczeniem. To pierwszy stadionowy koncert, w jakim
uczestniczyłam. Wcale nie żałuję, że nie miałam miejsca na płycie – chyba nie
dla mnie to stanie i przepychanie się w tłumie. Na trybunach również bawiłam
się świetnie. Ed brzmiał jak na swoich albumach, a nawet jeszcze lepiej.
I mimo że po wyjściu ze stadionu
rozpętała się burza i ulewa, a ja czułam, jak w moich butach chlupocze woda,
wróciłam do domu szczęśliwa. Warto było wydać pieniądze na bilet, by
doświadczyć tej energii.
Sara
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za wszystkie miłe słowa, komplementy, ale także za rady i konstruktywną krytykę.
Thanks for all kind words, compliments but also for advice and constructive criticism.