Aparat - balast i utrapienie czy nieodłączny towarzysz?
Wydaje mi się, że jeszcze nigdy nie żałowałam tak bardzo, iż
nie wzięłam aparatu. Chyba że pod niezabranie aparatu pociągniemy fakt wzięcia go z domu tylko… niedziałającego. Wtedy najgorszym wspomnieniem tego typu
będzie wycieczka do Berlina (która była bardzo udana, a to niedopatrzenie można
uznać za jej jedyną wadę). Jednak wczoraj nie wzięłam aparatu, udając się w
inne miejsce. Z jednej strony była to decyzja doskonała – prawdopodobnie nie
mogłabym czuć się tak swobodnie (czy można mówić o swobodzie w kilkutysięcznym
tłumie?), pilnowanie aparatu i uważanie na niego absorbowałoby mnie bardziej
niż oglądanie spektaklu, a próba przeciśnięcia się przez gromadę ludzi i
trzymania za rękę mamy (rozdzielenie się w tym tłumie, podczas gdy jedna z nas
nie miała telefonu, raczej nie przysporzyłoby nam radości) byłaby zdecydowanie
utrudniona z aparatem w ręku albo na nadgarstku. Dlatego aparat mogłabym nazwać wczoraj
balastem.
Ale z drugiej strony… Nie miałam możliwości udokumentować dla siebie (i
dla Was!) niecodziennego wydarzenia...
Najważniejsze, że pozostaną wspomnienia.
Najważniejsze, że pozostaną wspomnienia.
Wielka niewiadoma
Dawno nie brałam
udziału w takim wydarzeniu. Takim. To znaczy jakim? Niebanalnym. Zaskakującym.
Pozornie niezorganizowanym, a tak naprawdę idealnie zgranym. Zrobionym z
wielkim rozmachem i jednocześnie dogranym we wszystkich szczegółach. Chwilami
miałam poczucie, że znalazłam się w ogromnej metropolii, w której nocą miasto
wcale nie śpi.
O czym mowa? O przedstawieniu, które wcale nie było
reklamowane we wszystkich lokalnych gazetach i na wszystkich możliwych stronach
o Toruniu. Właściwie dowiedziałam się o nim przez przypadek. Postanowiłam, że
nie może mnie tam zabraknąć, mimo iż nie wiedziałam, czego się spodziewać.
Wiecie, jak to jest z informacjami o danym spektaklu – kilka zachęcających uwag
wskazujących na to, że czeka na nas prawdziwe show. Tylko problem w tym, że
opisywane jest w ten sposób każde wydarzenie plenerowe. A różnice między nimi
są kolosalne.
W oczekiwaniu na niezapomniane...
Ale dobra, czas przejść do sedna. Skoro nie mam zdjęć, to
muszę Wam to jakoś wynagrodzić, prawda? Spróbuję przenieść Was do Torunia na
jakiś czas.
Był sobotni wieczór, niezbyt ciepły, właściwie większość
ludzi zdecydowało się wyjąć kurtki z szaf. Niebo powoli zmieniało swoją barwę z
granatowej na czarną jak smoła. Na toruńskiej starówce jak na razie niewielki
tłum. Ludzie stoją w niedużych grupkach w różnych miejscach. Nie wiadomo, gdzie
patrzeć, gdzie będziemy mogli cieszyć się najlepszym widokiem…
W końcu tłum zaczyna gęstnieć, a pośród widzów spragnionych
wrażeń nietrudno zauważyć przebierańców z włóczniami, wymalowanych aktorów w
spranych rajtuzach. Jeszcze łatwiej dostrzec… wehikuły czasu. A właściwie to
zbitki drutów, przedziwne konstrukcje, które mają… wzlecieć. Przynajmniej tak
zapowiada opis spektaklu. Nikt właściwie nie wie, co się będzie działo i
wszyscy z zaciekawieniem się rozglądają. W końcu ludzie zaczynają ustawiać się
wokół orkiestry na… traktorze. Zupełnie jak w Samych Swoich. Punktualnie o 22:30 zostajemy powitani i to w kilku
językach, orkiestra chwyta za instrumenty, a na balkonie ratusza pojawiają się
tajemniczy jegomoście grający na trąbkach. Po chwili główny prowadzący oznajmia
po angielsku (tego wieczoru pełniłam rolę tłumacza mojej mamy, duma mnie
rozpiera), co nas czeka. Wielka rywalizacja przybyszów z pięciu krajów.
Historyczne wydarzenie. Której maszynie uda się wzlecieć w powietrze? Kto okaże
się najlepszym pilotem?
Cechy narodowe? Trudne do ukrycia ;)
Wokół widzów kręcili się statyści, jak nazwałam ich w swojej
głowie, z palącymi się włóczniami. W końcu maszyny po prostu… wjechały w tłum.
Momentami brakowało centymetrów, aby komuś przejechały po palcach. Na szczęście
ochrona czuwała nad wszystkim. Uczestnicy zmagań to Francuzi, Anglicy,
Rosjanie, Amerykanie i Niemcy. Każdy z nich zaprezentował swój pojazd, a także
swoje wdzięki na specjalnie przygotowanej scenie. Muszę przyznać, że
poszczególne narody zostały przedstawione, a może wręcz sparodiowane, w idealny
sposób. W szczególności Rosjanie – nie rozstawali się z buteleczkami. Nie tylko
regularnie przytykali je do ust. Ich zawartości używali również jako środka do
mycia się. :)
Niemcy z kolei odegrali rolę służbistów.
Adrenalina, rywalizacja i... flirt
W końcu tłum ruszył za maszynami. Jechały one główną ulicą
Starego Miasta, biorąc na pokład co chwilę kogoś z widzów. Uczestnicy konkursu
zabiegali o względy publiczności na wiele różnych sposobów – całując ich,
popisując się, tańcząc, robiąc fikołki… Tylko Rosjanie wydawali się nie
interesować obserwatorami, a jedynie tym, co mieli w buteleczkach.
Amerykanin regularnie wjeżdżał w tłum, czym pokazywał swoje
nieogarnięcie. Jednak to do jego maszyny masowo lgnęły kobiety.
Przewodniczący zmagań po drodze do mety pozdrowił Kopernika,
wysłał kilka iskrzących się balonów w powietrze. Orkiestra tymczasem nie
przestawała grać.
Wolny jak ptak
Gdy po godzinie maszyny dotarły na Rynek Nowomiejski,
przyszedł czas na to, na co wszyscy czekali: lot. Niestety, w powietrze
poszybowała zaledwie jedna maszyna i to, o dziwo, po oficjalnym zakończeniu
konkursu. Wcześniej kilka z nich się rozwaliło, były nawet ofiary śmiertelne
(niezapomniany moment: obserwowałam aktora grającego Amerykanina zjeżdżającego
ze swoją maszyną po równi pochyłej, a następnie widziałam rzuconą na scenę
sporej wielkości kukłę, mającą udawać jego zwłoki. Z mamą prawie padłyśmy ze
śmiechu.)
Święto teatru
Przedstawienie miało miejsce w ramach Międzynarodowego
Festiwalu Teatralnego Kontakt i nosiło tytuł Ogniste ptaki. Faktycznie, ognia nie zabrakło, podobnie jak petard, konfetti, muzyki i zabawy. Podczas sobotniego wieczoru czułam się
jak na paradzie, koncercie i sylwestrze w Sydney jednocześnie. Właśnie za takie
wydarzenia kocham moje miasto.
Sara
PS. Odsyłam Was do cudzych zdjęć. Robię to z bólem serca, ale musicie, po prostu musicie zobaczyć, jak to wyglądało :)
TUTAJ
Musiało być świetnie! Zdjęcia mimo ,że nie twoje są super :)
OdpowiedzUsuń