Nie wierzę w to, że nie pisałam przez 5 dni. Jak mogłam do
tego dopuścić?
Moi nauczyciele skutecznie mi to ułatwili. Okropne uczucie,
tak wypaść z rytmu… Ale, ale! Tylko winny się tłumaczy. Więc już przestaję.
Dzisiaj mam dla Was wreszcie nowy, pozytywny post. Po takiej
długiej przerwie musi pojawić się coś luźnego. Tak jak teoretycznie nie należy
pisać sprawdzianów po długim weekendzie (teoretycznie, różnie bywa), tak po
mojej prawie tygodniowej (nadal nie mogę w to uwierzyć) nieobecności przyda się post…
przyjemny w odbiorze. W sumie… staram się, aby był taki zawsze. :)
Wczorajszy dzień wyglądał mniej więcej tak…
Okazało się, że jej ogród jest już zagospodarowany. Bajkowy –
to mało powiedziane. Zupełnie jak z baśni – niewystarczające porównanie.
Na jednym ze skwerów znajduje się prywatna siłownia. Na
powietrzu, tak w końcu dużo zdrowiej. Wypróbowałam ją. Co z tego, że w
sukience? Jak być damą, to w każdej sytuacji. A o figurę trzeba dbać. Jak
później wcisnę się w gorset, przygotowując się na jedno z licznych przyjęć? Ach, zapomniałabym, siłownia jest prywatna, ale poddani powinni znać moją łaskę. Pozwoliłam im ćwiczyć wraz ze mną (po co mają kisić się w domu i trenować przed ekranem laptopa z Chodakowską, gdy mogą rzeźbić swoje ciało wraz ze mną?)
Moi przyszli paziowie zadbali również o to, abym nie
utraciła swojej sentymentalności, skłonności do beztroskiego patrzenia na świat
i niewinnej dziecinności. W przypałacowym ogrodzie znalazły się więc huśtawki.
Nie są wykonane z kół karety, a jedynie z opon traktorów moich pachołków, ale
swoją funkcję sprawują znakomicie. Przy okazji mogłam spełnić swoje odwieczne
marzenie i trochę poszybować, odbić się od ziemi, a później... znaleźć się na
niej w dość brutalny sposób.
W stajni nie mogło zabraknąć mojego rumaka. Chociaż ma kolce
i nie szczyci się wielkimi rozmiarami, to posiada jedną, ważną zaletę – jest oryginalny.
A przecież niepowtarzalność i unikatowość są w cenie.
Gdy zbliżałam się do końca spaceru po moich posiadłościach,
nagle zza rogu wyłonił się przysadzisty jegomość. Jego aparycja nie wzbudzała
we mnie zachwytu. Musiał to zauważyć, gdyż… zaatakował mnie. W moim własnym
ogrodzie!
Na szczęście jeden z moich domowych pupilków przechadzał się akurat
po ścieżce i nadbiegł w odpowiedniej chwili. Swoim niemałym rogiem trącił
nieproszonego gościa. Ten uciekł w popłochu. Wdzięczna za uratowanie życia
czule podziękowałam mojemu zwierzaczkowi.
Dzień dobiegł końca, a ja wróciłam do rezydencji,
posiadłości swojego przytulnego i ukochanego domku. Ach, życie księżniczki, a
nawet damy dworu wcale nie jest takie proste i pozbawione wrażeń. Momentami jest
wspaniałe, ale bywają też chwile grozy. Dlatego przydałby się jakiś książę u
boku.
Buziaki!
Sara
Co za świetny artykuł i wspaniałe zdjęcia :-)
OdpowiedzUsuńAż nie mogę uwierzyć, że nikt tego nie zauważył!
Blogerka tyle się napracowała, a tu żadnego odzewu...
Dziękuję za tak miłe i motywujące jednocześnie słowa. To wspaniałe uczucie widzieć, że jednak ktoś zauważa moje wysiłki i docenia je ;) I że to, co robię, się podoba!
Usuń