sobota, 30 sierpnia 2014

O tym, jak starałam się nie zmarnować wakacji



Nie wiem, dlaczego sierpień śmiga tak szybko jak spadająca gwiazda. Dobiega końca, a wraz z nim odchodzą (lecz nie w niepamięć!) tegoroczne wakacje. Wspominałam Wam już wcześniej, iż pod koniec czerwca stworzyłam listę czynności, które chcę wykonać podczas wakacji. Listę na bieżąco aktualizowałam, a nawet dodawałam do niej nowe rzeczy. Niestety, pod koniec sierpnia wyjazdy i chwilowy leń sprawiły, że ostatnie punkty pozostały niewykonane. Ach, jeden z nich nie jest też możliwy do zrealizowania z powodu pogody. (oblewanie wężem ogrodowym, jeśli już chcecie wiedzieć. Skoro upały odpuściły, to ja też odpuściłam.)

Z takimi listami do zrobienia, do obejrzenia, do przeczytania różne bywa. Czasami zapisuję sobie, co mam zrobić danego dnia, a wieczorem nie mogę skreślić ani jednej pozycji z listy albo wręcz przeciwnie – trzymam się jej kurczowo i jedyne, czym zajmuję się od rana jest jej realizacja.

Listy mogą być motywatorami albo przekleństwami, mnie ta wakacyjna zdecydowanie zmotywowała, jako że nienawidzę marnować czasu i naprawdę płakałabym pod koniec sierpnia, uświadamiając sobie, ze miesiąc spędziłam, leżąc w łóżku i ewentualnie oglądając seriale (tak na marginesie jestem totalnie nieserialową osobą i w swoim życiu, w Internecie, obejrzałam tylko trzy seriale - dwa polskie i jeden rosyjski – Brzydulę, Naznaczonego oraz Annę German. Polecam Wam serdecznie wszystkie. :D)

Koniec skromności na dziś, chwalę się, co udało mi się zrobić. Wybrałam kilka, spośród 37 punktów.

Upiec ciasto. Nienawidzę piec, nienawidzę gotować, kuchnia jawi mi się jako miejsce okropne, w którym jedynym przedmiotem, którego nie jestem w stanie zepsuć lub który nie jest w stanie mnie zaatakować, jest czajnik. I miejsce, w którym trzymamy słodycze. Ale upiekłam, upiekłam ciasto! Z zakalcem. Było to ciasto jogurtowe-cynamonowe, przypominające w smaku i konsystencji piernik. Gdy mój brat pierwszy posmakował ciasto i przez telefon zapytał mnie, czy to szarlotka, zdębiałam. Czyżby ciasto w ogóle się nie upiekło? Okazało się, że po części tak. Ale i tak było pyszne.

Pojechać stopem przynajmniej raz. Właściwie to trudno policzyć mi, ile razy jechałam w te wakacje autostopem. Nie były to jednak właściwie dalekie podróże i zawsze tą samą trasą… Co dzień do pracy udawało mi się łapać stopa i nigdy nie czekałam dłużej niż 10 minut. Dwa razy nawet podwiózł mnie ten sam mężczyzna. 




Pojechać tramwajem turystycznym. Kursował w wakacje w Toruniu co niedzielę, nie mogłam więc podarować sobie przejażdżki nim.





Wiele punktów z listy mogliście zauważyć na blogu – przyklejenie zdjęć do ściany, zakupy na Postallove, wyjazd do Ciechocinka czy do Bydgoszczy, sesje zdjęciowe na dworcach, a także… dodanie minimum 30 postów. To wszystko znalazło się w spisie i wszystko zostało odhaczone jako wykonane.

Chciałam także przeczytać minimum 6 książek i obejrzeć minimum 5 filmów. Przebiłam te liczby. :)

Co może być dla niektórych z Was zaskakujące, na liście znalazł się także punkt: wysłać przynajmniej 5 pocztówek w lipcu i 5 w sierpniu. Zanotowałam to, gdyż miałam świadomość, jak nieregularnie wysyłam ostatnio pocztówki, bywa, iż moja skrzynka cierpi na samotność przez okrągły miesiąc, aby potem mieć szansę interakcji z 3 pocztówkami z ciągu jednego dnia. Podczas wakacji otrzymałam także widokówki, o które wcale się nie prosiłam, ale miłe duszyczki chciały mi sprawić niespodziankę. :)  Dziękuję więc za wszystkie kartki z wakacyjnymi pozdrowieniami.







Czego nie udało mi się zrealizować? Przyznam Wam się, iż nie urządziłam pikniku, mimo że chciałam, nie odwiedziłam trzech nowych lokali w Toruniu, a także nie wybrałam się na kręgle. Jednak nic straconego. Wiadomo, iż wraz z rozpoczęciem roku szkolnego będzie coraz mniej czasu na wszystko, ale punkty z tej listy na pewno zostaną wykonane, prędzej czy później.

A czy Wy zrobiliście w wakacje coś, co odwlekaliście od dawna? Jak najbardziej lubicie spędzać wolny czas – nadrabiając to, czego nie udało Wam się zrobić wcześniej, czy oddając się słodkiemu nicnierobieniu?

Buziaki!

Sara


czwartek, 28 sierpnia 2014

Do zakochania jeden krok - Bella Skyway Festival



Jest kilka takich wieczorów w ciągu roku, zazwyczaj pod koniec wakacji, kiedy wraz ze schowaniem się słońca, trzeba wyciągnąć z szaf jesienne kurtki, ale nikogo to nie odstrasza. Pół Torunia decyduje się wyjść z domu, to samo robi ¾ mieszkańców okolicznych wiosek, a także ludzie z odległych zakątków kraju, a nawet zza naszej polskiej granicy. Wszyscy przybywają do Torunia po… odrobinę światła. No, może trochę więcej niż odrobinę.




W zeszłym roku o Bella Skyway Festival pojawiły się aż trzy posty, więc jeśli ktoś jest spragniony olśniewających (dosłownie!) widoków, to zachęcam: tutaj, tutaj i tutaj




W tym roku jedynie w skrócie przybliżę Wam, czym jest Skyway: to międzynarodowy festiwal światła trwający kilka dni i odbywający się zazwyczaj pod koniec sierpnia. Artyści z całej Europy przygotowują mappingi wyświetlane na budynkach czy też instalacje, które oświetlają już istniejące bądź specjalnie na tę okazję zbudowane obiekty. Chyba nigdy nie widziałam takich tłumów w moim liczącym jakieś 200 tysięcy mieszkańców mieście, nieważne, co by się działo – koncert, zakupy przedświąteczne, wyprzedaże – Skyway bije na łeb, na szyję wszystko. I nieustannie olśniewa swym blaskiem.



W tym roku największe wrażenie chyba na większości uczestników wywarła ulica Szeroka – główna, handlowa ulica na Starówce. Instalacja tam umieszczona przypominała mi bożonarodzeniowe światełka w jakimś powiększonym wydaniu. Trafiłam akurat na pokaz z muzyką Luciana Pavarottiego, która stworzyła niezwykle ciepły nastrój, mimo słupka temperatury niesięgającego zbyt wysoko. Instalacja była tak rozległa, iż można było podziwiać ją z dwóch końców ulicy bądź też zdecydować się przespacerować pod gigantycznym portalem.




Poza tym co jeszcze w tym roku? Obrazy wyświetlane na kurtynie wodnej w parku zwanym Doliną Marzeń, w którym można znaleźć kłódki zakochanych. Mój brat twierdził, że to wygaszacze z Windowsa, ale nie wydaje mi się, aby miał rację. :) Magiczna ścieżka, wyglądającą niczym oszroniona droga (zupełnie na czasie – w końcu nie tak dawno wszyscy zachwycali się Krainą Lodu). Ścieżka okazała się przerażająca, prawie krzyknęłam, gdy usłyszałam: Sara, twoja twarz, twoje oczy! Okazało się, że światła skierowane na ścieżkę i przechodniów sprawiają, że ich oczy stają się fioletowe, zęby i paznokcie przeraźliwie białe, tyle konserwantów, że świecimy. ;) Piorunujący efekt. I z lekka przerażający!




Nie obyło się bez prezentacji na najbardziej znanych budynkach Torunia, z muzyką wdzierającą się do mózgu. Właściwie jeden pokaz można obejrzeć kilka razy (trwają kilka minut, między każdym wyświetleniem jest około 4 minut przerwy). Za każdym razem możemy skupić się na czymś innym, a za ostatnim… spróbować zrobić trochę zdjęć. :)




Nie udało nam się w tym roku zobaczyć wszystkich atrakcji, a i tak spędziliśmy w mieście prawie 2 i pół godziny! Szukając przedtem przez kilkanaście minut miejsca do parkowania. ;)



Warto przyjechać na jeden iście magiczny wieczór do Torunia. To miasto nigdy nie wygląda piękniej! Łatwo się w nim zakochać. I pomyśleć, iż to tylko światła, muzyka, barwy i budynki oraz miejsca, które ja mijam prawie codziennie. Na niektóre nie zwracam uwagi, inne są punktem orientacyjnym, ale dzięki zdolności, kreatywności i ogromnym zaangażowaniu artystów zmieniają swoje oblicze. W rzeczywistości na kilka wieczorów, w pamięci na kilka lat.:)



Zachęcam Wam bardzo do przyjazdu do Torunia, jeśli nie w tym roku, to w kolejnym! Na pewno nie będziecie zawiedzeni.

Sara

środa, 27 sierpnia 2014

Wyprawa z piorunami



Zimne powietrze, malownicze szkiery, wszechobecna woda i język nie do zrozumienia – to wszystko już za mną. W najbliższym czasie nigdzie się nie wybieram, tylko wszystko będę Wam dokładnie i jak zawsze z uśmiechem na ustach relacjonować. I choć ten uśmiech możecie zobaczyć tylko na zdjęciach, mam nadzieję, że będzie przebijał także przez wszystkie notki.

O Szwecji opowiem Wam jednak dopiero we wrześniu, gdyż najpierw chciałabym dokończyć to, co zaczęłam – takie przerwane sprawy później ciągną się nie wiadomo jak długo. :)

Dzisiaj chciałabym Was zabrać w góry. Nie bardzo wysokie, ale niebezpieczne – jak właściwie każde góry. Odkąd pamiętam, wolałam góry od morza, o czym już wcześniej wspominałam. W Wierchomli, w Beskidzie Sądeckim, postanowiliśmy na górę, Pustą Wielką, wjechać – trochę ze względu na frajdę, trochę ze względu na nasze nogi, w szczególności mojego młodszego brata. Zejść mieliśmy jednak sami. Tak naprawdę spacer w dół wcale nie jest łatwiejszy od mozolnego wejście na górę. Często trudno go nazwać spacerem, wymaga dużo więcej ostrożności, bo po prostu łatwo się poślizgnąć na śliskich kamieniach i zaryć nosem o ziemię. W każdym razie nasze zejście nie miało być zwyczajnym stawianiem kroków przed siebie. Chcieliśmy je jakoś urozmaicić. Ostatecznie natura wystarczająco nam je wzbogaciła o niecodzienne wrażenia… Wcześniej odebraliśmy mapę questów. Szybkie wyjaśnienie, co to questing – coś przypominającego podchody, przy pomocy mapy i szczegółowego, niezwykle barwnego, momentami rymowanego opisu można zejść z góry ciekawym szlakiem, przy okazji dowiadując się sporo np. o historii Łemków, a poza tym można sprawdzić swoją spostrzegawczość. Mnie zawsze fascynowały zagadki i zadania z mapą (mimo że moja orientacja w terenie kuleje). Jednak naszą zabawę, po przebrnięciu przez zaledwie kilka wersów przerwał… deszcz, a potem burza. Na szczycie nie było żadnego schroniska, w którym moglibyśmy przeczekać ulewę. Schodziliśmy więc z góry w czasie burzy. Pisząc te słowa, jestem zła i może nie będę Wam opisywać, jak się bałam, płakałam i krzyczałam na wszystkich, którzy odezwali się do mnie słowem, tylko biednym owieczkom się chyba nie oberwało. Zimno, mokro; czekałam tylko aż piorun strzeli tuż obok mnie. Czy człowiek z wiekiem staje się bardziej bojaźliwy? Mam wrażenie, że im jestem starsza, tym większej liczby rzeczy się obawiam i tak, jak bez zastanowienia wsiądę na kolejkę w wesołym miasteczku, która gwarantuje mi jazdę głową w dół, tak szczękałam zębami właśnie podczas tego zejścia z góry. 







W końcu dotarliśmy na dół szczęśliwie, nie zaliczyłam żadnej spektakularnej gleby, a prawdopodobieństwo, że się poślizgnę było tak duże, jak to, że na swoim FB zobaczę kolejną osobę biorącą udział w #IceBucketChallenge(szkoda tylko, iż większość nie wie, o co z tym chodzi i uważa to jedynie za świetną zabawę). Byłam jednak zła na siebie, na pogodę, na wszystkich wokół. Ta wyprawa dała mi też w sumie trochę do myślenia. Jak szybko i zaskakująco zmienia się pogoda w górach – kiedy opuszczaliśmy nasz wynajęty apartament (rodem z PRL-u), słońce przebijało się przez delikatne obłoki. Po dotarciu na górę niebo pokryte było ciemnymi chmurami, a dźwięk grzmotów docierał do naszych uszu z niepokojącą częstotliwością. Wszędzie w mediach trąbią, jak ważny jest odpowiedni ubiór w górach, jak ważna jest rozwaga. I mimo iż wszystko skończyło się szczęśliwie i można to zaliczyć do tzw. niezapomnianych przeżyć, to chyba jednak wolałabym w ogóle tego nie doświadczyć. Tchórz ze mnie, czy jestem aż nader rozsądna?




Kończąc ten, trochę przytłaczający mnie samą monolog, chciałabym zapytać Was, czy lubicie góry? Jakie wyprawy najlepiej wspominacie? Nie pytam o Mount Everest, Gubałówka też może być. :D

Pozdrawiam Was ciepło!

Sara


poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Wojna z wakacyjną nudą #7

Wszystko, co dobre, szybko się kończy, przed wszystkimi uczniami i studentami ostatnie dni wakacji... Dzisiaj bez dłuższego wstępu zapraszam Was na post wojenny. Naszymi żołnierzami będzie, jak co tydzień, poruszająca, intrygująca, warta, nie tylko przekartkowania, książka, film, który na długo zostaje w pamięci, utwór wpadający w ucho i niewypadający drugim, a także optymistyczny cytat. Gotowi? 

Do posłuchania - Shake it off
Nie byłabym sobą, gdybym nie wstawiła tutaj linku do piosenki mojej ulubionej artystki. Mimo iż wspominałam Wam, że mojemu sercu najbliższa jest muzyka sprzed kilkudziesięciu lat, to każde kolejne dokonanie tej blondynki bez dwóch zdań jest przeze mnie, mniej lub bardziej, wielbione. Ma tyle samo wiernych, oddanych fanów, pilnie studiujących każdy jej tekst (często pisany przez nią samą!) i hejterów, ale... ma na nich sposób, o którym śpiewa właśnie w tej piosence. Ale nie tylko o melodię i słowa tu chodzi, bo jest także genialny, zabawny teledysk, w którym Taylor wciela się w różne role. Widać kto tu ma dystans do siebie i lubi się dobrze bawić.



Do poczytania - Islamski Bękart
To pierwsza pochłonięta przeze mnie książka o muzułmanach, ich religii i tradycjach, której autorem, jak i głównym bohaterem jest... chłopiec, na początku zupełnie mały i mający wiele wątpliwości, później dorastający, starający się zrozumieć kulturę islamu. To nie powieść o gwałconych kobietach i porywanych córkach (chociaż drastyczne wątki też się pojawiają). Tutaj znajdujemy nieco inne spojrzenie na całą sprawę. Jeśli interesuje Was choć trochę kultura arabska, jest to pozycja obowiązkowa. Jeśli jesteście ciekawi Pakistanu albo czym jest madrasa, także sięgnijcie po tę książkę. Tak się składa, że udało mi się wypożyczyć z biblioteki świetne wydane z dużymi literami, więc czytało się jednym tchem i bez zmęczonych oczu.


Do obejrzenia - Now is good
Polski tytuł to Niech będzie teraz, ale jakoś nie przypadł mi on do gustu. Właściwie to żaden z tych tytułów mi się nie podoba, czego nie mogę powiedzieć o filmie. Natknęłam się na niego, przeszukując Internet w celu znalezienie filmu wzruszającego, chwytającego za serce, ale także za kanaliki łzowe. Niekoniecznie o miłości. Po zapoznaniu się z krótkim opisem dodałam go do listy filmów do obejrzenia. Nie musiał długo czekać na swoją kolej. Dziewczyna, śmiertelnie chora, tworzy listę. To mi wystarczyło. ciekawość zżerała mnie, co znalazło się na takiej liście, co udało jej się wykonać, jak ją to zmieniło. Sama nieustannie spisuję listy, krótkie, długie, co zrobić, co zapamiętać, to mnie motywuje i pozwala uporządkować myśli. Teresie (granej przez Dakotę Fanning - nie wiem, jak Wy, ale ja kojarzę ją przed wszystkim z Pajęczyny Charlotty, ale też... Zmierzchu...) miało to pomóc żyć. W przyspieszonym tempie. Jak najintensywniej, jak najlepiej, wykorzystać wszystkie chwile, spróbować, czego się da. Kradzież, narkotyki... Co jeszcze znalazło się na liście Teresy? Miłość... Niee. Przyszła sama. Nie trzeba było umieszczać jej na liście. Film wzruszył mnie, tak jak chciałam i sprawił, że po jego obejrzeniu, nie od razu wróciłam do codziennych czynności. Czyli podziałało.


Do zapamiętania - Nigdy nie kłóć się z idiotami.Najpierw sprowadzą Cię do swojego poziomu, a później pobiją swoim doświadczeniem!
Właśnie. Nie warto tracić czasu.


Tym akcentem kończę nasz wspólny cykl (tak wspólny! Dziękuję za propozycje w komentarzach - cieszę się, że machina zadziałała tak, jak chciałam - ja proponowałam Wam wynalezione przeze mnie perełki, a Wy podrzucaliście mi swoje pomysły.) Oficjalnie ogłaszam, że nuda została pokonana. Niedługo część z nas na nudę raczej nie będzie mogła narzekać... Wtedy znajdziemy sposób na dobrą organizację i chwilę dla siebie, prawda?
Ściskam!
Sara
PS Szwecję pożegnam już dzisiaj. Osiemnaście godzin na otwartym morzu przede mną. :)

piątek, 22 sierpnia 2014

Drewniane wrota czasu



Pamiętacie, jak wyglądały domy Waszych babć, prababć mieszkających na wsi? A może zawsze byliście tego ciekawi? Ja taką podróż w czasie odbyłam, będąc na Słowacji. Chyba kilka razy z ust mojego taty wydobyły się słowa: Jakbym widział dom mojej babci…





Skansenu nie było w planie. Miał być zamek i koniec. Ale że ceny biletów wstępu wychodziły bardzo korzystnie, jeśli pod uwagę wzięło się obie atrakcje, pomyśleliśmy: Czemu nie? Z chmur spadały kolejne krople deszczu, ale my nie z cukru. :) To znaczy ja tak, bo to ja przygarnęłam parasol (egoizm to skutek uboczny nieprzyjaznej pogody).





Na terenie skansenu znajduje się kilkanaście chatek oraz cerkiew. Zostały pieczołowicie, deseczka pod deseczce, przetransportowane z pobliskich miejscowości, nawet tych położonych w Polsce.





Gdy zaglądaliśmy do chatek, leciały różne komentarze, począwszy od: Ale jak oni spali na takim krótkim łóżku?, skończywszy na: Takie coś to ja też mam w swojej kuchni!





Założyciele skansenu zadbali o wszystko – bez trudu można było dostać opis całego skansenu (nawet po polsku), a jeśli nie mieliśmy takiej mapki, to i tak w domkach znajdowały się charakterystyki w wielu językach.





Moją uwagę zwróciły wyszywane ręcznie chusteczki, obrusy, serwetki… W ogóle nie potrafię szyć, więc takie małe dzieło sztuki fotografowałam z wielkim podziwem. Po powrocie do Polski zapytałam moją babcię, czy także umie tworzyć takie wzory na materiale. Zaskoczona otrzymałam twierdzącą odpowiedź.





Świetne było to, iż można było zajrzeć do wnętrz większości chatek, a eksponatom daleko było do tradycyjnych eksponatów z muzeów, bo można je było dotknąć, pomacać, obejrzeć z bliska.





Kochani, na temat skansenu tyle, jeśli będziecie kiedyś w okolicach Beskidu Sądeckiego, wybierzcie się za naszą polską granicę. Kilkadziesiąt kilometrów, a już można posłuchać Słowaków, pośmiać się ze słowackich napisów, no i przede wszystkim, tak jak w Lubowli, obejrzeć potężny zamek oraz przenieść się do przeszłości, oglądając urocze domki w skansenie.






Już jutro o tej porze, będę dopływać do wybrzeży Szwecji. Mam nadzieję, że pogoda dopisze, a ceny nie zwalą mnie z nóg (choć jestem na to przygotowana). Kolejna stolica zostanie zdobyta. 
Kochani, jeśli macie jakieś rady, doświadczenia, spostrzeżenia dotyczące Szwecji, Sztokholmu bądź samego rejsu promem, nie wahajcie się, tylko piszcie! Nie mam szczegółowego planu zwiedzania, więc wszelkie sugestie są mile widziane. Do Skandynawii Internet też dociera. ;)





Post poniedziałkowy, ostatni w cyklu Walki z nudą, pojawi się dzięki ustawionej wcześniej publikacji (przynajmniej mam taką nadzieję.)

Pozdrawiam Was i życzę wspaniałego weekendu!

Sara

PS Oczywiście w czasie pobytu w Szwecji na bieżąco będą pojawiać się zdjęcia na moim Instagramie, na którego serdecznie Was zapraszam, nawet jeśli nie macie tam konta – tutaj.