Niedobrze jest oceniać
coś, czego nie znamy. Jeśli nigdy nie mieliśmy żółwia – nie śmiejmy się, gdy
ucieknie, a jeśli przez całe życie byliśmy w prywatnej szkole, odpuśćmy sobie
komentarze o tym, jaka jest szkoła publiczna. Kierując się tą zasadą, nie mogłam
powiedzieć ani jednego złego słowa na temat Centrum Sztuki Współczesnej w
Toruniu i znajdujących się w nim wystaw. Moje pierwsze zetknięcie z tą, przez
wiele osób krytykowaną instytucją (bo najwięcej miejsca zajmują w niej schody,
a lepiej byłoby wydać na drogi), było dość pozytywne, aczkolwiek muszę
przyznać, że to budynek niecodzienny.
Sztuka współczesna przez
wielu jest krytykowana i oceniana, często po jednym zetknięciu, a czasami nawet
po żadnym. We współczesnym świecie ludziom szkoda czasu i energii na poznawanie
czegoś – lepiej od razu to stłamsić i ocenić (przecież my, Polacy, na wszystkim
znamy się najlepiej!). Nie chcąc dołączyć do tego grona, wybrałam się w jeden z
wakacyjnych czwartków na dwie wystawy prezentowane w toruńskim CSW. W czwartek
wstęp jest bezpłatny, dlatego jeśli macie trochę wolnego czasu, to wpadnijcie i
przekonajcie się na własne oczy, co tak naprawdę znajduje się w tym budynku i
dopiero wtedy weźcie udział w burzliwej dyskusji na temat potrzeb jego
istnienia.
Odwiedziłam dwie wystawy
– „Gdy rozum śni” oraz „Heinz Cibulka: W rytmie światła i mroku”. Pierwszą
widziałam już wcześniej , w czasie Nocy Muzeów i spodobała mi się, nie
wiedziała natomiast czego mogę się spodziewać po drugiej ekspozycji… Szok był
dość spory.
Zacznę może od pochwał.
Wystawa „Gdy rozum śni” miała wiele ciekawych punktów.
Centrum Sztuki
Współczesnej jest o tyle fajne, że brak w nim monotonii. Oprócz wiszących na
ścianach zdjęć czy obrazów, znajdują się tam rzeźby, przedmioty, wyświetlane są
filmy, projekcje, animacje, z głośników wydobywają się nietypowe dźwięki… Nie
wszystko znajduje się w jednym pomieszczeniu, czasami trzeba zajrzeć do
mniejszych z nich, w których nierzadko znajdują się krzesła czy ławki, na
których można usiąść i spróbować zrozumieć sztukę współczesnego świata. A łatwe
to na pewno nie jest.
Na wystawie „Gdy rozum
śni” znalazły się zarówno wykonane z odpadków i kawałków papieru naczynia
polane… czekoladą, jak również gigantyczny rysunek pewnej krainy namalowany w
całości długopisem…
Nie zabrakło rzeczy szokujących, takich jak składowisko
rzeczy związanych z wojną – były one jednak tak odmienne, że brwi same się
unosiły. Zdjęcia rannych, tuż obok piórników o militarnym motywie. Na mnie
największe wrażenie wywarła projekcja przedstawiająca… kwiaty. Pełno, pełno
kwiatów, najróżniejszych. A wśród nich… żołnierz. Nie tak łatwo go jednak
zauważyć, gdyż on sam również jest cały w kwiatach. Porusza się bardzo powoli i
cicho, efekt jest zdumiewający i wygląda intrygująco.
Nie miałam pojęcia, kim
jest Heinz Cibulka na wystawę poszłam więc trochę jako ignorantka. Okazało
się, że to fotograf i podróżnik, a wystawa składała się z setek zdjęć
wykonanych przez tego artystę. Do tej pory nie rozumiem, jakie było sedno tej
ekspozycji. Próbowałam analizować ją na milion sposobów, ale chyba moje natura
poszukiwaczki drugiego dna tu nie wystarcza.
Zdjęcia przedstawiały wszystko – od rzeczy
obrzydliwych, obleśnych, obrzydzających, poprzez tak prozaiczne i zwyczajne, że
sama zastanawiałam się, czy to przypadkiem nie pomyłka. W dodatku były opatrzone przedziwnymi, z niczym niełączącymi się podpisami. Myślałam, że w całej
wystawie chodzi o ich połączenie – zazwyczaj w jednej ramce umieszczone były
cztery zdjęcia. Próbowałam doszukiwać się podobieństw, szukać powiązań… Nic z
tego. Gotujące się parówki, facet stojący na tle pola, krowa i naga kobieta
chyba nie miały ze sobą za wiele wspólnego. Niektóre zdjęcia ominęłam szerokim
łukiem, inne zaś mnie zainteresowały do tego stopnia, że musiałam je uwiecznić.
Sztuka sztuce nie równa.
Dwie wystawy, w tym samym miejscu – zupełnie różne odczucia i opinie.
Po obejrzeniu drugiej
wystawy postawiłam przed sobą pytanie: O
co właściwie chodzi we współczesnej sztuce? Czy teraz trzeba już tylko
negatywnie szokować i posuwać się do nieprzekraczalnych granic, a czasami nawet
próbować je przekroczyć, co często niestety kończy się fiaskiem? Potrafię
zrozumieć fotografię uliczną, co więcej, bardzo lubię przeglądać zdjęcia
fotografów specjalizujących się w tego typu sztuce. Jednak czy zdjęcie
smażących się jajek bądź gotujących parówek albo, co gorsze, zwierzaka załatwiającego
swoje potrzeby lub już zabitego jest naprawdę warte oglądania? I czy warto
poświęcać na to swój cenny czas? Później jednak zdałam sobie sprawę, że
wcześniej, w tym samym muzeum, obejrzałam wystawę, która może również
szokowała, zaskakiwała, ale nie naruszyła granic dobrego smaku i nawet
skłaniała do refleksji. Więc może sztuka nie idzie wcale w takim złym kierunku.
Polub Sawatkę na FB CLICK
Mapka narysowana długopisem i kurczak na talerzu są najlepsze ! Faktycznie szokujące eksponaty, nie zawsze ze smakiem, ale szczerze powiem, że wolę coś co mogę zobaczyć co wywoła we mnie emocje, coś co powiedzmy potencjalnie rozumiem, niż np. czarny kwadrat, albo zielona kropka na czerwonym tle czy też, odcisk tyłka.
OdpowiedzUsuńU mnie konkurs przedłużony do 12.09 jeśli nadal masz ochotę wziąć w nim udział, to zapraszam^^
http://zmiana-trasy.blogspot.com