fot. Agata Karnowska |
W jednym miesiącu zostałam magistrą i narzeczoną. Jeszcze tylko awansu w pracy brakuje.
Jak wyobrażałam sobie swoje wymarzone zaręczyny? Łatwiej powiedzieć, jak nie wyobrażałam. Nie chciałam, by odbyły się przy rodzicach ani w centrum miasta, w tłumie ludzi. Nie chciałam zaręczyn w Wenecji ani pod Wieżą Eiffla. To zbyt oklepane, kiczowata, tandetne. Raczej nie uśmiechałyby mi się zaręczyny podczas romantycznej kolacji przy świecach. Co jeśli trochę szpinaku zostałoby mi między zębami, gdybym mówiła "tak"?
Marzyłam o zaręczynach niespodziewanych, a jednocześnie w głębi ducha bardzo chciałam poznać ich datę. Pytałam Marcina, czy przypadkiem nie oświadczy mi się w miesiącu, który ma więcej niż 9 liter (jedyny taki miesiąc to październik). Przyznaję, przeszukiwałam szafki w poszukiwaniu pudełka. Nic nie znalazłam.
Ostatecznie wszystkie te podpuchy i zabiegi były po nic. Zaręczyny były dla mnie niespodzianką, ale bardzo wyczekiwaną. Może gdzieś podświadomie czułam, że to może nastąpić, ale sam moment wybrany przez Marcina był dla mnie zaskoczeniem. Wyczekiwaniem zaskoczeniem.
Mój chłopak oświadczył się po survivalu (tak nazywamy nasze spacery w dzikie miejsca w Toruniu). Najpierw, cali popsikani Offem, poszliśmy na łączkę nieopodal Zamku Dybowskiego w Toruniu. Tam byliśmy na naszej pierwszej randce. Później trafiliśmy na dziką plażę nad Wisłą. Wtedy Marcin wyciągnął własnoręcznie upieczone ciasto czekoladowe. Było pyszne. Zjadłam dwa kawałki. W międzyczasie paplałam – jak to ja – o wszystkim. Gdy zamilkłam, Marcin wykorzystał sytuację.
- Dobra, Sarusia – usłyszałam. W głowie nagle tysiąc myśli. Nigdy tak do mnie nie mówi. Czy to…? Tak! W ciągu sekundy Marcin wyciągnął pierścionek i klęknął na plaży (dodajmy, że było po deszczu, więc piasek zamienił się w błotko). Ja momentalnie rzuciłam mu się w ramiona, przy okazji brudząc dżinsy.
Oczywiście powiedziałam tak. Czyli wreszcie podjęłam jakąś dobrą decyzję w moim życiu. Mam wrażenie, że to były najlepsze zaręczyny, jakie mogłam sobie wymarzyć. Były takie bardzo… nasze. Nad Wisłą, nad którą często bywamy i odkrywamy nowe miejsca. W Toruniu, mieście, które kochamy i w którym chcemy zostać. Z dala od tłumów i ciekawskich spojrzeń. Zamiast kwiatów było ciasto (wiecie, że ja mam osobny żołądek na słodycze?).
Po oświadczynach czułam się podekscytowana. Czułam, że oto wydarzyło się coś ważnego. Że teraz już, powiedzmy, z większą pewnością mogę stwierdzić, że w przyszłości będę żoną tego właśnie faceta.
Wieczorem zasypiałam cała rozemocjonowana. Rano obudziłam się cała w skowronkach.
Pierścionek wybrałam sobie sama, kilka miesięcy temu. Zależało mi bardzo, by był z białego złota, bo żółte kojarzy mi się z łańcuchami raperów i zupełnie nie podoba. Minimalistyczny, delikatny, bez ogromnych kamieni. I przede wszystkim – nie taki, jak wszystkie zaręczynowe. Marcin wziął pod uwagę moje prośby i wybrał najśliczniejszy pierścionek z listy.
Co dalej? W przeciwieństwie do jednej z moich znajomych nie zaczęłam rozglądać się za salą dzień po zaręczynach. Zanim znajdziemy miejsce i orkiestrę, chcemy poszukać… mieszkania. A ślub? Będzie. Pewnie nie za 5 lat, ale za miesiąc też nie. Wiem, że niektórzy uważają, że zaręczyny oznaczają rychły ślub. Inni traktują to po prostu jako kolejny etap i na razie nie myślą o obrączkach. Dla mnie zaręczyny to znak, że ślub nastąpi. Ale kiedy – o tym dopiero zdecydujemy.
Marcin oświadczył mi się po 14 miesiącach od pierwszej randki. Pierwszej randki 2.0, bo znaliśmy się już w gimnazjum i to wtedy po raz pierwszy próbowałam go poderwać – z marnym skutkiem. Teraz jakoś lepiej mi to chyba wyszło, jak sądzicie?
Jedni powiedzą, że taki termin to za szybko. Drudzy, że po co tyle czekaliśmy, skoro już od kilku dobrych miesięcy wiedzieliśmy: tak, to jest to. Innym nie dogodzisz. Ale sobie możesz.
Śmiało stwierdzam, że jestem szczęśliwa. I Wam też życzę, byście budzili się rano z taką myślą.
Sara