niedziela, 29 kwietnia 2018

Co robić w majówkę? - 10 pomysłów


Tak się składa, że moja majówka w tym roku trwa… 9 dni. Tak, UMK wyjątkowo zadbało o swoich studentów. Jednak ja – ze względu na późniejszy wyjazd – nie mogę sobie pozwolić na żadną większą podróż w tym okresie. Zebrałam więc dla Was (i dla siebie!) parę nieoczywistych pomysłów na to, jak spędzić majówkę (albo inne wolne).


1. Idź na najlepsze lody w mieście. Postój w tej ciągnącej się przez pół ulicy kolejce. A potem kup więcej niż jedną gałkę.

2. Poczytaj książkę w parku/nad rzeką/na bulwarach. Jeszcze zdążysz poczytać ją w domu pod kołdrą.

3. Zrób to, co ciągle odkładasz na potem. Posprzątaj w końcu ten pulpit.

4. Idź do zoo. Albo do papugarni!
5. Ułóż puzzle. Uwaga! To wciąga.
6. Idź na kawę z własną mamą.
7. Zrób miejsce na regale i pozbądź się książek, do których nie wrócisz, ubrań, których nie nosisz albo bibelotów, których i tak nie chce Ci się wycierać z kurzu.

8. Jak będzie Ci zimno, to idź do sauny. A jak ciepło, to na basen.

9. Sfotografuj kwiaty. Zdążysz jeszcze złapać magnolie w obiektyw?
10. Wybierz się na spacer z przewodnikiem po swoim mieście. W wielu miejscach organizuje się tego typu wydarzenia, w większości są one darmowe. Pozwalają spojrzeć na swoje miasta z zupełnie innej perspektywy. W kwietniu wybraliśmy się z Maćkiem na spacer szlakiem muzyki dawnej Warszawy – pierwszych teatrzyków i kabaretów. W tę podróż w czasie zabrała nas Ania, która spełniła swoje marzenie o zostaniu przewodnikiem po Warszawie. Ania co tydzień organizuje spacery tematyczne. Pokazuje turystom (a także miejscowym!), gdzie niegdyś znajdowały się popularne miejsca, opowiada o nich, ujawnia zupełnie inną stronę znanych miejsc np. ulicy Marszałkowskiej. Jeśli sądzicie, że widzieliście już wszystko w Warszawie, zachęcam Was do wybrania się na spacer z Anną. A jeżeli do stolicy macie daleko, może warto rozejrzeć się trochę po własnym mieście?
Jestem ciekawa, co robicie w majówkę, podzielcie się swoimi planami! Ja prawdopodobnie zrealizuję wszystkie punkty z powyższej listy. ;)
Dużo słońca!
Sara

piątek, 27 kwietnia 2018

Aldona Mackiewicz (Toruński Antykwariat Księgarski): Do antykwariatu może przyjść każdy [wywiad]


Antykwariaty – jest w nich coś owianego tajemnicą. Jak właściwie funkcjonują? Co można w nich kupić i kto zagląda tam w głównej mierze? Wypytałam o to  Aldonę Mackiewicz, właścicielkę jedynego toruńskiego antykwariatu, funkcjonującego od 1994 roku.

Czym różni się praca w antykwariacie od pracy w księgarni?

W antykwariacie w Toruniu są głównie książki używane i stare (choć i używane nowe). Nie biorę zatem pod uwagę tego, co księgarz w księgarni, rotacji towaru, tego, aby książki jak najszybciej się sprzedały, aby móc zamówić nowe, bo, jak wiadomo, nowe książki wychodzą cały czas. U nas rotacja towaru potrafi trwać 20 lat. Mamy książki wycenione 20 lat temu, ręką mojego ojca, na 3 czy 5 zł, które przenoszą się razem z nami podczas naszych przeprowadzek. I gdy teraz, w 2018 roku, ktoś bierze do ręki taką książkę, powiedzmy, że jest to wartościowe dzieło filozoficzne, które my dziś wyceniłybyśmy na 30 zł, klient kupuje je za 7 zł. To podstawowa różnica.

Wydaje mi się, że w społeczeństwie panuje takie błędne przekonanie, że w antykwariacie można kupić wyłącznie stare książki i nic więcej. Tymczasem z tego, co wiem, tutaj w Toruniu można znaleźć też płyty i wiele innych przedmiotów.

W czasach PRL-u był ścisły podział na antykwariaty naukowe, antykwariaty współczesne i antykwariaty księgarskie. Ja nasz nazwałam księgarskim, dlatego że skupiamy się na książkach. Jednak w czasach PRL-u można było w antykwariacie znaleźć wydawnictwa. Obecnie wygląda to podobnie, oprócz książek oferujemy pocztówki, mapy, płyty analogowe i kompaktowe, kasety, taśmy, slajdy, bajki na rzutnik, fotografie oraz wszelkie nośniki, na których ukazywały się muzyka i książki.

Kim są głównie klienci antykwariatu? Jaka grupa wiekowa przeważa?

Od dzieci świeżo narodzonych – przychodzą do nas mamy z niemowlętami w chustach – do 90-letnich pań i panów. Gościmy i młodzież, i zapracowane panie domu, i pracowników uniwersytetu. Na pewno jest tak, że do antykwariatu zaglądają ci, którzy mają więcej czasu, a więc często są to mamy na urlopie macierzyńskim czy emeryci i emerytki.

Czy częściej ludzie szukają konkretnych tytułów, czy przychodzą się rozejrzeć i kupują akurat to, co ich zainteresuje?

Wizyty w naszym antykwariacie dzielą się na dwa rodzaje. Część klientów przychodzi tylko po odbiór zamówienia internetowego, niektórzy natomiast lubią spędzić w antykwariacie 20 czy 30 minut i spokojnie się rozejrzeć. Toruń przeżywa w ostatnim czasie oblężenie turystyczne. Mamy więc klientów z całej Polski, a nawet i spoza granic naszego kraju. To często wytrawni kolekcjonerzy, którzy wcześniej sprawdzili, że w Toruniu jest antykwariat. Mają oni własne kolekcje książek na jakiś wąski temat i zdarza się, że brakuje im jednej czy dwóch do skompletowania całości. Ale te egzemplarze są zwykle tak poszukiwane przez innych kolekcjonerów, że istnieje naprawdę małe prawdopodobieństwo, że będą one u nas. Nie lubię tego uczucia, gdy muszę rozczarować zapalonych kolekcjonerów. A najgorsze jest, gdy klient pyta, czy dana książka u nas była, a my musimy odpowiedzieć, że tak – na przykład 5 lat temu. Jednak w takich sytuacjach zostawiamy zawsze jakąś drobną iskierkę nadziei, zapisujemy kontakt do tej osoby bądź podajemy kontakt do nas, bo przecież książki cały czas spływają i być może jutro, być może za rok, taka perełka do nas trafi.

A czy pamięta Pani jakąś niecodzienną sytuację, która miała miejsce w antykwariacie?

Mamy pełno niecodziennych sytuacji. Dlatego też zaczęłam prowadzić fanpage na Facebooku. Tych zaskakujących sytuacji było tak wiele, że rodzina i znajomi już nie wytrzymywali i mówili: "Zacznij to opisywać!" W pamięć zapadła mi na pewno wizyta prof. Jerzego Bralczyka, który przychodzi do nas za każdym razem, gdy jest w Toruniu. Pan profesor poszukuje książek z językoznawstwa i niestety ma ogromnego pecha, bo u nas językoznawstwo jest na samym dole regału i trzeba się niestety schylić. Pan profesor skomentował to słowami, że w każdym antykwariacie, który odwiedza, czy w Polsce, czy za granicą, językoznawstwo zepchnięte jest na szary koniec i on zawsze musi się namęczyć. Ale to mu nie przeszkadza, każdą książkę dokładnie sprawdza i ogląda. Profesor to też przykład kolekcjonera. Jest bardzo małe prawdopodobieństwo, że coś u nas znajdzie, ale zawsze doceni i porozmawia.

Jaka jest najstarsza książka, która kiedykolwiek trafiła do antykwariatu na Wysokiej?

To wydarzyło się całkiem niedawno – trafiła do nas książka z końca XVII wieku, wydawnictwo francuskie dotyczące znanych Francuzów – polityków i innych ważnych osobistości. Takie who is who na dzisiejsze czasy. Ta książka była wystawiona u nas na sprzedaż, lecz niestety nie sprzedała się i właściciel zabrał ją z powrotem. To była piękna pozycja, dużego formatu, nie kosztowała mało. Zawsze powtarzam, że takie cenne książki muszą swoje poleżeć. Nie jest tak, że ktoś, akurat w drodze do restauracji, powie: „O, książka za kilka tysięcy złotych, kupię sobie”. Taki zakup musi być przemyślany. Czasami finalizuje się on przez kilka wizyt. Klient przychodzi do antykwariatu raz na miesiąc, ogląda, zastanawia się, czy można coś utargować. Zwykle można. Jeśli książka nie sprzedaje się przez kilka miesięcy, my nie upieramy się, że musi ona kosztować tyle a tyle. Mamy na przykład takiego klienta, który nabył u nas wielotomową, dosyć drogą encyklopedię, pięknie oprawioną. Stał się on klientem-przyjacielem. Zagląda do nas zawsze, jak jest w Toruniu, dzwoni, pisze życzenia. Rozmawiamy o sprzedanej książce, bo my też w jakiś sposób jesteśmy do niej przywiązani, pytamy, czy klient czyta, czy książka się przydała. To miłe aspekty tej pracy.

Czy to wydawnictwo z XVII było jednocześnie najcenniejszą książką, jaka trafiła do antykwariatu?

Tak, jedną z cenniejszych, ze względu na wiek, cenę i drogę, jaką przeszła. Na wewnętrznej stronie okładki miała ona adnotacje, w jakich księgarniach była sprzedawana i jak długo.

Jaka była najoryginalniejsza książka, która znalazła się w toruńskim antykwariacie, taka, która Panią zaskoczyła?

Książek, które mnie zaskakują, jest mnóstwo. Właściwie zdarzają mi się codziennie. Ludzkość, odkąd poznała pismo, pisze na każdy temat. Istnieją wielkie dzieła naukowe i nienaukowe na tematy zaskakujące – chociażby higieny stóp czy wiązania krawata. Czymkolwiek człowiek się zajmuje, może napisać na ten temat książkę. To też są właśnie historie, które opisuję na fanpage’u. Każdy, kto ma jakąś pasję, pracę, zawód, znajdzie w książce odzwierciedlenie tego. Do biblioteki, antykwariatu czy księgarni może przyjść każdy, nieważne, czym się zajmuje, bo książki pisze się na każdy temat. Mieliśmy kiedyś takiego klienta, który fascynował się kulturystyką. Na ten temat również wydaje się książki.

A co Pani na co dzień najchętniej czyta, jacy są pani ulubieni autorzy, gatunki?

Ostatnimi czasy na co dzień czytam… poradniki, co niektórym może wydawać się straszne. Są to pozycje o biznesie, o tym, jak efektywniej pracować, jak prowadzić własną firmę, jak wychowywać dzieci. Ale nigdy nie czytam jednej książki, zwykle mam 6 lub 7 zaczętych. Wśród nich zawsze znajdzie się coś z literatury piękniej. Staram się też czytać coś z klasyki – Victora Hugo, Lwa Tołstoja, Fiodora Dostojewskiego. Kanon jest, ale nie oszukujmy się, niewiele osób ma czas na ich ciągłe czytanie. Jeśli chce się być dobrym księgarzem czy antykwariuszem, to na pewno trzeba znać klasykę. Poza tym czytam wspomniane poradniki i koniecznie coś lekkiego. To może być na przykład Jane Austen czy Małgorzata Musierowicz. Czytałam te książki już siedem, a nawet dziesięć razy, znam je na pamięć, ale to zupełnie mi nie przeszkadza.

Zdarza Wam się zaglądać do antykwariatów?
Uściski!
Sara

niedziela, 22 kwietnia 2018

Potyczki pocztówkowe - Oman vs. Jemen


Dawno nie było żadnych potyczek pocztówkowych. A przecież to wcale nie jest tak, że przestałam zbierać widokówki. ;)

Dziś mam dla Was dwie perełki z krajów położonych na Półwyspie Arabskim. Wyjątkowo nie będą to moje wymarzone i wyśnione Emiraty, a graniczące ze sobą Oman i Jemen. Jak to skomentował mój brat – pocztówki z piachem.

Kartkę z Omanu otrzymałam dzięki wymianie z innym użytkownikiem postcrossing.com. Gdy wydawało mi się, że już naprawdę wszyscy mają gdzieś Polaków i nie chcą kolejnych pocztówek z Polski, Sachin z Omanu zgodził się na swapa. Jak sam napisał, Oman to bardzo spokojny kraj, znany ze słońca, piasku i złocistych pustyń. Pocztówka przedstawia nic innego jak pustynie. Stanowią one znaczną część kraju. Co ciekawe, w Omanie nie ma stałych rzek. Latem temperatury sięgają tam… 50 stopni Celsjusza. Z czym kojarzy mi się Oman (oprócz pustyń :D)? To kraj bardzo konserwatywny, jeśli chodzi o religię. Władzę w Omanie sprawuje sułtan i jest to władza absolutna. W Omanie przez kilka lat mieszkała Olga Kuczyńska, znana z bloga "Życie stewardessy" (niedawno wydała swoją własną książkę). Omańskie linie lotnicze są naprawdę prestiżowe, a zarobki spore. Niestety Oman w ostatnich dniach może kojarzyć się z bardzo smutnym wydarzeniem. W stolicy kraju, Maskacie, został znaleziony martwy DJ Avicii. 
Kartkę z Jemenu dostałam od Maćka. Widok jak z raju. Jednak Jemen raczej nie jest rajem na Ziemi. To słabo rozwinięty kraj, z wysoką stopą bezrobocia. Co więcej, cały czas trwa tam wojna domowa. Przez niektórych Jemen uznawany jest za kraj rozbity. Miliony mieszkańców chorują i głodują. Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie zaleca podróży do tego kraju. Ale właśnie w takim miejscu, jak Jemen, można natknąć się na bajkowe widoki takie jak w Wadi Shifa. To część archipelagu wysp Sokotra, należących do Jemenu. Znajdują się tam endemiczne gatunki drzew – takie, których nie spotkacie nigdzie indziej na Ziemi. Wśród wzgórz położone są tzw. baseny monsunowe.
Jestem ciekawa, która kartka bardziej Wam się podoba. Ja nie potrafię wybrać. O ile przesyłka z Omanu przedstawia kawałek arabskiego świata, który ogromnie mnie fascynuje, o tyle na kartce z Jemenu można zobaczyć wspaniały krajobraz.

Macie w swoich kolekcjach pocztówki z tych państw? Jeśli chodzi o Półwysep Arabski, bezskutecznie próbuję zdobyć kartkę z Kataru. Jeżeli ktoś z Was ma takową na wymianę albo mógłby polecić kogoś do swapa, dajcie znać! Na blogu pokazywałam już kartki z ZEA, Kuwejtu, Bahrjanu

Sara


środa, 18 kwietnia 2018

Maciej Koprowicz: Morrissey śpiewa dla każdego [wywiad]



Przeprowadzenie wywiadu z własnym chłopakiem... Czy to profesjonalne? Na pewno bardzo pouczające. :D 

Mój chłopak, Maciej Koprowicz, jest autorem pierwszej w Polsce biografii zespołu The Smiths. Trudno mi opisać, jak bardzo jestem z niego dumna. Ten wywiad to zapis naszej bardzo długiej rozmowy o The Smiths, o postrzeganiu tego zespołu oraz o samym procesie powstawania książki. Jeśli więc:

a) marzycie o wydaniu własnej książki
b) uwielbiacie The Smiths albo...
c) ... nie znacie tego zespołu

przeczytajcie ten wywiad. Ja - mimo że jestem z Maćkiem od półtora roku i towarzyszyłam mu podczas powstawania książki - wiele się dowiedziałam z tej rozmowy. Momentami czułam się wręcz poruszona. Może ona teraz poruszy Was. Albo zainspiruje. Albo chociaż zaczniecie się zastanawiać, komu Maciej zadedykował swoją pierwszą książkę.  

Opowiedz, jak to się stało, że zacząłeś słuchać The Smiths.

Najpierw zacząłem słuchać Morrisseya (wokalisty The Smiths). W 2004, dzięki grzee FIFA 2005, poznałem jego piosenkę "Irish Blood, English Heart". W 2009 roku, gdy już nieco bardziej interesowałem się muzyką, Morrissey wydał płytę "Years Of Refusal" i dość często był grany w radiu, chociażby w Trójce. Wiedziałem, że Morrissey był kiedyś członkiem The Smiths, ale nie słuchałem wcześniej tego zespołu. Na fali tego, że o Morrisseyu było wówczas głośno, Piotr Stelmach, w audycji Myśliwiecka 3/5/7 w radiowej Trójce, zaczął prezentować utwory The Smiths. Był taki cykl, w którym Stelmach puszczał strony B singli The  Smiths, czyli teoretycznie te mniej znane piosenki. Pewnego dnia puścił stronę B singla "This Charming Man", a więc utwór "Jeane". Od pierwszego usłyszenia twórczość tego zespołu mi się spodobała. Wcześniej słuchałem mocno brytyjskich zespołów jak Blur, które nawiązywały trochę do Beatlesów, ale i rocka, nowej fali i post punku. W The Smiths te wszystkie rzeczy się łączą. Co zaskakujące, jeszcze wtedy nie znałem historii zespołu, ale już domyślałem się, o co chodzi w tej muzyce. The Smiths z jednej strony wyrasta z nowej fali, z drugiej nawiązuje do brytyjskiego popu. W tamtych czasach nie miałem jeszcze dostępu do Internetu, musiałem się zadowolić tym, co zgrywali mi koledzy. Przez kilka kolejnych miesięcy nie usłyszałem żadnej innej piosenki The Smiths. W marcu, w magazynie "Teraz Rock", znalazła się wkładka o The Smiths. Czytając tę historię, upewniłem się, że będę chciał bardziej poznać ten zespół. Dzieje tej grupy wydawały mi się zupełnie odmienne od wszystkich innych zespołów.

Co to znaczy odmienne? Chodzi o to, że grali tak krótko? Na czym polegała ta odmienność?

Tak, grali krótko, ale w tym krótkim czasie naprawdę wiele się wydarzyło. The Smiths byli zespołem niezależnym, alternatywnym, ale zdobyli ogromną popularność i stali się młodzieżowymi idolami. Występowali nawet w tak mainstreamowych miejscach, jak program "Top Of The Pops" albo… festiwal włoskiej piosenki w San Remo, ale nigdy nie zdradzili alternatywnych ideałów, zawsze byli sobą. Niektórzy próbowali krzyżować im szyki – kilka tekstów Morrisseya zostało zupełnie opacznie zinterpretowanych, a zespół oskarżono o pedofilię i rasizm, ale udało mu się odeprzeć wszystkie ataki. Historia The Smiths obfituje w wiele takich niesamowitych epizodów.

Byli pod wieloma względami wyjątkowi. Bardzo odróżniali się od reszty sceny pop swoim wizerunkiem. Jedni mówią, że grali rock, inni, że pop, ale oni nie wyglądali na przedstawicieli żadnej sceny – występowali w swetrach, damskich koszulach, dżinsach, nosili fryzury z lat 80., a Morrissey zakładał na scenie okulary i aparat słuchowy. Czegoś takiego w świecie muzyki jeszcze nie było. The Smiths wnieśli do niego także zupełnie oryginalne brzmienie – w latach 80. wszyscy grali na syntezatorach, a oni przywrócili modę na gitary. Nikt też wcześniej nie pisał takich tekstów jak Morrissey – pełnych nawiązań literackich i popkulturowych, opowiadających o życiu zwykłych ludzi w poetycki sposób. W tekstach przewijała się także kwestia orientacji seksualnej. Nikt do końca nie wiedział, czy wokalista jest gejem, czy nie, a on sam nie udzielał jednoznacznej odpowiedzi. To także fascynowało słuchaczy.

Napisanie książki to marzenie wielu osób. Tylko jak zacząć?

Nie wiem, czy czuję się kompetentny, by radzić komuś, jak się pisze książkę. Mogę opowiedzieć, jak to wyglądało w moim przypadku. Zaczęło się od pomysłu. Zawsze chciałem pisać książki, a kiedy zainteresowałem się muzyką, stało się oczywiste, że chciałbym napisać coś na ten temat. Odkąd The Smiths stał się moim ulubionym zespołem, wiedziałem, że to oni będą bohaterami mojej pierwszej książki. Natrafiłem na strony internetowe, które zawierały mnóstwo skanów z prasy brytyjskiej dotyczących The Smiths. Udało mi się uzbierać całkiem sporą bazę źródłową. Nie wszystkie zespoły mają takich fanów, którzy zbierają dosłownie wszystkie informacje prasowe o swoim idolu. To też jest dowód na fenomen The Smiths. Stwierdziłem, że te źródła internetowe mogą być bazą do stworzenia książki. Ale oczywiście należało też podeprzeć się istniejącą literaturą. Jednak książki o The Smiths nie były w Polsce dostępne w regularnej sprzedaży, tylko przez Ebay czy Allegro. W tym miejscu chciałbym podziękować Pawłowi Soi, który pomógł mi zdobyć część z tych książek. Uzbierałem dość godną uwagi liczbę materiałów i źródeł, przeczytałem je, ale do własnej książki robiłem kilka podejść. Czasami zaczynałem od środka. Gdy miałem ochotę napisać o płycie „The Queen is Dead”, to pisałem, gdy chciałem napisać o czymś innym, to zaczynałem pisać o czymś innym.  Ale w końcu dotarło do mnie, że to nie ma większego sensu. Te próby trafiły do kosza. Stwierdziłem, że powinienem napisać książkę, zaczynając od początku, Uważam, że to był najlepszy pomysł. Dzięki temu narracja nie jest zaburzona, a przy tym mam wrażenie, że ta książka staje się coraz lepsza z każdą kolejną stroną. Osobom, które chcą pisać literaturę faktu, radziłbym – piszcie po kolei, zgodnie z chronologią.

Jak motywowałeś się do pisania? Czy miałeś jakieś wytyczne w stylu „codziennie muszę napisać min. pięć stron”?

Tak, chciałem codziennie pisać dziesięć stron. Ale różnie z tym bywało. Raz wychodziło pięć, raz zero, a raz dwanaście stron. Książkę, która ma 350 stron, udało mi się napisać w trzy miesiące.

Co było głównym powodem napisania tej książki?

Głównym powodem napisania tej książki było to, że chciałem napisać książkę. A drugim, oficjalnym powodem, było to, że o The Smiths zbyt mało się u nas w Polsce mówi, zarówno w mediach, jak i w książkach, w stosunku do tego, jak bardzo są popularni. Wielu moich kolegów słucha The Smiths. Gdybym miał powiedzieć, czy więcej moich znajomych słucha Dire Straits, których piosenka zajmuje pierwsze miejsce na Trójkowym Topie Wszech Czasów, czy The Smiths, którzy nie mają żadnego utworu w tym samym topie, to ta druga grupa ma zdecydowanie więcej fanów wśród młodych ludzi. Gadanie, że nikt w Polsce nie słucha The Smiths, to jakieś brednie. Są oni inspiracją dla polskich muzyków. W Warszawie odbywają się imprezy tematyczne The Smiths w klubie Pogłos. Jeśli w Polsce wydaje się książki muzyczne, to głównie są to tłumaczenia literatury z Zachodu. Zwykle dotyczy to takich zespołów jak Pink Floyd, AC/DC, Led Zeppelin, Depeche Mode. Ale są tacy ludzie, dla których kanon wygląda zupełnie inaczej. I to między innymi dla nich powstała ta książka.

Co było dla Ciebie najtrudniejsze podczas całego procesu tworzenia?

Nie przypominam sobie żadnych momentów kryzysu. Praca nad książką była bardzo przyjemna, sprawiła mi dużo radości. Czasami pisanie przeciągało się do 2 nad ranem. Chciałem tę książkę ukończyć jak najszybciej, a jednocześnie nie chciałem tego przerywać.

Napisanie książki to jedno, ale jeszcze ktoś musi ją wydać. Jak wyglądało szukanie wydawcy w Twoim przypadku?

Większość wydawców na swojej stronie ma umieszczoną informację, jak się z nimi skontaktować. Niektórzy proszą o wysłanie całości książki w wersji elektronicznej, inni o przesłanie fragmentu. Napisałem do kilku czy kilkunastu wydawnictw muzycznych. Odzew był niestety niewielki. Bodajże dwa wydawnictwa odpisały, że nie są zainteresowane, od pozostałych nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Przyznaję, to mnie zasmuciło. I wtedy Bartek Popkowski, mój kolega z zespołu Glamour, powiedział mi, że czytał książkę Darka Duszy „Jestem ziarnkiem piasku” wydaną przez Zima Records. Wysłałam do nich książkę i dosłownie po paru dniach otrzymałem odpowiedź od Zimy. Zdawał on sobie sprawę, że The Smiths są w Polsce lubiani, pomysł na książkę bardzo mu się spodobał. Po kilku miesiącach rozpoczął się cały proces wydawniczy.

Zatytułowałeś biografię The Smiths "Piosenki o twoim życiu". Czy sądzisz, że każdy może utożsamiać się z tym, o czym śpiewał Morrissey?

Myślę, że tak. Tytuł jest parafrazą fragmentu piosenki „Panic”, która jest swego rodzaju krytyką głupkowatego, płytkiego popu opowiadającego o jakichś błahostkach, rzeczach, z którymi normalny człowiek nie może się identyfikować. Morrissey stwierdził, że teksty piosenek muszą mówić coś ważnego o przeciętnych Kowalskich, przeciętnych Smiths, żeby mogli się oni z nimi utożsamiać. Morrissey swoją twórczość kieruje do osób, które mają jakieś problemy w relacjach międzyludzkich, są nieśmiałe, samotne czy nieszczęśliwie zakochane, czują się brzydkie i beznadziejne, mają pracę, która ich dobija albo w ogóle nie mają pracy. Są to często młode osoby, które próbują się odnaleźć w życiu. Bywa, że są to ludzie, którzy nie potrafią określić swojej orientacji seksualnej. Pop do tej pory nie zajmował się outsiderami, a Morrissey postawił tych szarych ludzi na piedestale, to dla nich chciał tworzyć. Tak naprawdę każdy z nas czasami czuje się niezrozumiany, każdy z nas ma jakieś kompleksy. A zatem Morrissey śpiewa dla każdego. Wszystkich chce pocieszyć i pokazać im, że takich, jak oni, jest wielu, w tym on sam, gwiazda rocka. To było przełomowe w muzyce. Do tej pory muzycy rockowi chwalili się, jacy są wspaniali, śpiewali o tym, że mają supersamochody i supergitary, a Morrissey śpiewał o tym, że w ogóle nie idzie mu w relacjach międzyludzkich, nikt go nie chce. The Smiths chcieli opowiedzieć o życiu szarych ludzi.

Czy zamierzasz napisać kolejną książkę?

Tak, bo pisanie książek jest super. Bardzo chciałbym napisać kolejną książkę, pomysłów mam sporo. Na razie nie chciałbym ich jednak zdradzać.

A czy jest szansa, że to będzie powieść? Biografia to jednak dość niszowy gatunek.

Zawsze chciałem napisać coś z prozy, ale trzeba być naprawdę świetnym, aby książka prozatorska debiutanta się sprzedała. Chciałbym napisać powieść, ale czy ktoś by to wydał? Ja jestem bardziej dziennikarzem niż pisarzem i lepiej się czuję w pisaniu literatury faktu. Nie wiem, czy kolejna książka to będzie biografia, mam różne pomysły.


Kochani, jeśli chcielibyście dowiedzieć się czegoś więcej o The Smiths, jeśli Maciek zaintrygował Was swoją opowieścią o tym zespole albo po prostu chcecie go zobaczyć i posłuchać (i mnie może też spotkać przy okazji), zapraszam Was serdecznie na spotkania autorskie, które odbędą się w trzech miastach:

20 kwietnia w Warszawie 
26 kwietnia w Gliwicach
8 maja w Toruniu

Sara

poniedziałek, 16 kwietnia 2018

Klątwa Pustelnika dopadła nas na warszawskiej starówce



Zwykle w escape roomie z przerażeniem zerkam co chwila na zegarek. Tym razem nie było na to czasu. Za dużo emocji.

Zaczęło się od zasłoniętych oczu i tajemniczej, wprowadzającej w klimat historii. Po chwili byliśmy już w chatce pustelnika. Ani trochę nie przypominała ona zwykłego pokoju. Tajemnicze maski, kawałki drewna, trąbienie słonia dobiegające z oddali – to wszystko przeniosło nas wprost do Afryki.

Z przeklętej chatki wydostaliśmy się po… 65 minutach. Jesteśmy dozgonnie wdzięczni, że – mimo naszych trzęsących się dłoni – nie zamknięto nas w chatce na zawsze. Te pięć minut wystarczyło, byśmy zdobyli właściwy klucz.

Uwielbiamy z Maćkiem pokoje fabularne. Horrory nam się trochę już przejadły. Dlatego egzotyczny escape room Klątwa Pustelnika w Escape Game Warszawa Stare Miasto był wprost stworzony dla nas. Idealna lokalizacja – zaledwie 3 minuty od Kolumny Zygmunta i Zamku Królewskiego. Przemiła obsługa – po przeczytaniu komentarzy na Lockme o pracownikach jednego z toruńskich escape roomów mających wszystko gdzieś doceniłam sympatyczną i pomocną obsługę. Co więcej kontakt z pracownikiem podczas pobytu w pokoju również był świetny, a wskazówki naprawdę pomocne, przejrzyste i ratujące z opresji.

Czym zaskoczyła nas Klątwa Pustelnika? Na pewno ogromną liczbą niebanalnych zagadek. Nie mieliśmy ani chwili na nudę. Poza tym wszystkie łamigłówki były logiczne. Wymagały one od nas użycia zarówno zmysłu wzroku, jak i słuchu, a także zręczności. Trochę byliśmy przerażeni zadaniami manualnymi, bo oboje szybko się denerwujemy, ale ostatecznie daliśmy radę. Pojawił się także element zaskoczenia – nie wszystkie typy zadań były nam znane.

Atmosferę w pokoju opisałabym jako magiczną (choć wcale nie było tam różdżek ani eliksirów!). Uwielbiam takie escape roomy, które są czymś więcej niż pomieszczeniami z paroma przedmiotami. Zamieniają się one w scenerie do emocjonującej rozgrywki.
Czy Klątwa Pustelnika miała jakieś minusy? Jedno z zadań wymagało naprawdę sokolego wzroku – gdyby nie Maciek, sama na pewno bym sobie z nim nie poradziła. Ale w końcu do escape roomów zwykle nie chodzi się w pojedynkę… Choć słyszałam już o takich odważniakach.

Klątwa Pustelnika na pewno spodoba się dzieciakom. Wizyta w tym pokoju jest niczym emocjonująca przygoda. Szkoda, że trwa tak krótko. Odnoszę wrażenie, że w tym escape roomie byłam tak zajęta, że prawie nie zerkałam na zegarek. To świadczy dobrze zarówno o twórcach scenariusza – nie było takiego momentu, że siedzieliśmy i głowiliśmy się, jak wpaść na absurdalne rozwiązanie łamigłówki. To chyba też dobrze świadczy… o nas! :D Choć i tak odrobinę zabrakło nam spostrzegawczości. Swoją drogą w escape roomach z człowieka wychodzą zarówno najlepsze cechy np. bystrość umysłu i szybkość kojarzenia, jak i najgorsze – choleryczność czy złośliwość. Nie ukrywam, że zdarzało mi się krzyczeć na moich współtowarzyszy. :D

Klątwa Pustelnika to pokój raczej dla trójki bądź czwórki graczy, wiadomo – we dwójkę zawsze jest troszkę trudniej. Trzeba uwijać się jak mrówki, poza tym jest mniejsza szansa, że coś zauważymy. Ale daliśmy radę, wyszliśmy, świetnie się bawiliśmy i szczerze polecamy Wam Escape Game Warszawa Stare Miasto!
Sara

piątek, 13 kwietnia 2018

Karolina Styczyńska: Każdy może zacząć grę w shogi [wywiad]


Polka, Karolina Styczyńska, nie tylko zawodowo gra w shogi. Została również bohaterką anime! O realizacji marzeń i japońskich grach opowiedziała mi w krótkim wywiadzie. 

Jak zaczęło się Pani zamiłowanie do gry w shogi?

Od dziecka lubiłam grać w szachy. W wieku 16 lat zaczęłam czytać japoński komiks "Naruto". Znalazłam tam obrazek pokazujący tajemnicze shogi z podpisem "japońskie szachy". Zainteresowałam się, czym różnią się one od tych znanych w Polsce i znalazłam zasady w Internecie. Niedługo potem wciągnęłam się w grę.

Została Pani pierwszą profesjonalną zawodniczką shogi, która nie pochodzi z Japonii. Jak wyglądała Pani droga do zostania mistrzynią w tej grze?

W 2011 roku zostałam zaproszona do Japonii, żeby zobaczyć, jak wygląda świat shogi. Rok później wzięłam udział – jako gracz z zagranicy - w turnieju Joryu Ouza. Udało mi się wówczas wygrać z profesjonalistką. W 2013 roku przeprowadziłam się do Japonii i zakwalifikowałam się do "szkoły shogi" Kenshukai, gdzie walczyłam o awans. Dwa lata później zrealizowałam swój cel – zostałam profesjonalistką Joryu 3 kyu. Kolejny krok był dość ważny. Przez dwa lata musiałam awansować na Joryu 2 kyu albo nici z kontynuowania gry jako pro. Udało mi się to w 2017 roku. Ale szczerze mówiąc, do bycia mistrzem bardzo mi daleko, jestem jednak zawodowcem żyjącym z gry w shogi.

W warszawskim Muzeum Azji i Pacyfiku otwarto niedawno wystawę "Zabawa z kulturą. Tradycyjne zabawy i gry Azji". W jakie azjatyckie gry, poza shogi, lubi Pani grać?

Sama promowałam gry japońskie, będąc w Warszawie. Poza shogi grywam w go. Uwielbiam gry i jeśli chodzi o te pochodzące z Azji próbowałam naprawdę wielu: xiangqi, kendamy, ayatori, mahjong... Jeśli trafi mi się przeciwnik, to lubię sobie przypomnieć, jak się gra w go i xiangqi. Ale większość czasu poświęcam na shogi.

Na co dzień mieszka Pani w Tokio. Czy zdarza się jednak grać Pani w polskie planszówki lub gry?

Jeszcze w zeszłym miesiącu mieszkałam w prefekturze Yamanashi. Nie miałam wówczas styczności z Polakami lub polskimi grami. Mam nadzieję, że teraz, po przeprowadzce do Tokio, to się zmieni. Pamiętam, że jako upominek z Polski przywiozłam znajomej Japonce grę "Farmer".

Prowadzi Pani stronę internetową na temat shogi. Czy to gra dla każdego? Czy wymaga jakichś specjalnych umiejętności?

Uważam, że jedyne, co jest potrzebne do gry w shogi, to determinacja do nauki oraz dobry nauczyciel. W shogi używa się znaczków chińskich, ale np. na moim kursie na stronie shogi.pl, w celu nauki zasad, omijamy chińskie znaczki i używamy symboli podobnych do szachów. Shogi i szachy mają te same korzenie, a zatem osoby znające szachy znajdą wiele podobieństw. Chociaż są i znaczące różnice: w shogi figury nie giną. Znajomość szachów może zarówno pomóc,  jak i przeszkodzić. Ale tak naprawdę, każdy może zacząć grę w shogi.

Jest Pani bohaterką krótkometrażowego filmu anime "Susume Karolina". Jakie to uczucie oglądać postać, której było się pierwowzorem, na ekranie?

To dziwne, ale jednocześnie miłe uczucie. Mogę się pośmiać sama z siebie. Mam też nadzieję, że może ktoś, oglądając moją historię opowiedzianą za pomocą anime, zostanie zainspirowany do podążania za swoim marzeniem. Tak jak ja zostałam niegdyś zainspirowana przez mangę.

Jak ocenia Pani różnicę w podejściu Polaków i Japończyków do gier? Gdzie obecna jest większa chęć rywalizacji?

Dobre pytanie, nie zastanawiałam się nad tym. Niestety nie można generalizować. To zależy od charakteru. Ambitne dzieci są i w Polsce, i w Japonii. Silni gracze na świecie mają wspólną cechę – nie lubią przegrywać. Oczywiście, profesjonaliści żyją z rywalizacji. Taki już jest ten zawód.

To co, zachęceni do tego, by pograć w japońskie gry? Nie musicie lecieć aż do Kraju Kwitnącej Wiśni - możecie to zrobić chociażby w Muzeum Azji i Pacyfiku w Warszawie. A jeśli interesują Was zasady gry w shogi, znajdziecie je na stronie shogi.pl.
Sara

wtorek, 10 kwietnia 2018

Tradycyjne zabawy i gry Azji już w Warszawie



Najlepsze muzeum? Takie, w którym eksponaty można dotykać, przekręcać i po prostu… bawić się nimi! W Muzeum Azji i Pacyfiku właśnie otwarto nową wystawę "Zabawa z kulturą. Tradycyjne zabawy i gry Azji".

Do Muzeum Azji i Pacyfiku wybraliśmy się z Maćkiem po raz pierwszy. To nieduża placówka znajdująca się nieopodal Mostu Poniatowskiego, przy ul. Solec w Warszawie. Wstęp na wystawy jest bezpłatny.
Ekspozycja "Zabawa z kulturą. Tradycyjne zabawy i gry Azji" składa się z kilkunastu stanowisk. Zaprezentowano na niej zarówno zabawki np. bączki, piłki czy grzechotki, jak i tradycyjne planszówki. Co najlepsze – można usiąść i w nie zagrać! Do wyboru mamy gry, których nazwy pewnie obiły Wam się o uszy – chociażby Chińczyka – ale i planszówki ze Sri Lanki czy Indonezji, o których prawdopodobnie nigdy nie słyszeliście. Żałuję, że w muzeum byliśmy tak krótko – koniecznie musimy tam wrócić i spróbować rozegrać partyjkę w każdą z dostępnych gier. Wystawę można oglądać (i nie tylko oglądać!) do końca września. Więc jeśli nie macie jeszcze planów na wakacje w Warszawie, to podrzucam Wam propozycję. 
Pierwszą grą, którą napotkacie na swojej drodze po przekroczeniu progi sali, są… klasy! Okazuje się, że to wcale nie jest polska zabawa. Gdy Maciek sobie skakał, ja próbowałam swoich sił w układaniu figur ze sznurka, co skończyło się, hm, dość szybko, bo moje umiejętności manualne są raczej na dość mizernym poziomie. Stąd moja zrezygnowana mina. 
Na wystawie zaprezentowano również zabawę w kamienie. Zasady są proste – wystarczy podrzucić kamień albo inny przedmiot i w czasie jego lotu, chwycić z ziemi kolejną rzecz. W Azji używa się do tej gry kamieni, ale też np. gustownych, materiałowych króliczków. O ile reguły gry są banalne, to ona sama w sobie nie jest wcale taka prosta… ;)
Na wystawie znalazło się też dość popularne Go – przyznaję, że ja sama nigdy w to nie grałam. W muzeum można było rozegrać partyjkę m.in. w grę Congklak z Indonezji. O ile rekwizyty wyglądają jak fasolki, o tyle nie przypomina to w ogóle znanej w Polsce karcianki pn. "Fasolki". Do gry w Congklak mogą przystąpić dwie osoby. Każda z nich ma do dyspozycji siedem dołków + jeden duży, zwany sercem. Do każdego z siedmiu dołków gracz wkłada po siedem kamieni. Rozpoczynający grę wybiera wszystkie kamyczki/fasolki/whatever z jednego z dołków i rozsiewa po jednym kamyczku do kolejnych otworów – zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Po rozdysponowaniu wszystkich kamieni gracz ponawia ruch – wyjmuje wszystkie kamyki z dołka, na którym zakończył poprzedni ruch. I tak w kółko. Zmiana graczy następuje w dwóch przypadkach. Nie będę Wam jednak opisywać zasad całej gry – musicie po prostu udać się na wystawę i spróbować w nią zagrać! Samo czytanie o regułach rzadko kiedy daje dobre efekty. :D
Można było zagrać również w warcaby ze Sri Lanki, zwane Dam. Mają one więcej pól i pionków niż warcaby znane w naszym kraju. Mnie zainteresowała gra z Indii – Baggi Bagga.  Pionki ustawia się na planszy przypominającej kształtem klepsydrę. Celem gry jest zbicie jak największej liczby pionków przeciwnika. 
Być może część z Was słyszała o tangramie – to logiczna układanka, pochodząca z Chin. Z siedmiu płaskich elementów o różnych kształtach należy ułożyć jakąś postać itp. I znów – może się to wydawać banalne, jednak wymaga logicznego myślenia i wyobraźni. W układanie tych oryginalnych "puzzli" możecie się pobawić w muzeum. 
Na wystawie zagraliśmy też z Maćkiem w bączki i zbłaźniliśmy się, próbując trików z Kendamą. To japońska zabawka składająca się z kulki i drewnianego uchwytu, który nieco przypomina młotek. W czym tkwi trudność? Należy tak podrzucać i manewrować zabawką, aby kulka wpadła na młotek, a nie zwisała smętnie. Przy okazji można sobie nabić siniaka.
Jestem pewna, że wrócimy na tę wystawę, by zgłębić tajniki azjatyckich gier. Wam również bardzo to polecam! Super jest dowiedzieć się, w co grają mieszkańcy innego kontynentu i jednocześnie przekonać się, że wcale nie różnimy się tak bardzo od siebie, jeśli chodzi o chęć rozrywki i zabawy. "Tradycyjne zabawy i gry Azji" to nie jedyna wystawa w Muzeum Azji i Pacyfiku. Ale o pozostałych ekspozycjach opowiem Wam w innym poście. 
Sara

piątek, 6 kwietnia 2018

San Marino, Rimini, Bolonia - ceny i wskazówki dotyczące wyjazdu


Gdy słyszę, że niektórzy ludzie postrzegają mnie jako osobę, do której można się zwrócić po poradę, jeśli chodzi o tanie podróże, czuję się jednocześnie zawstydzona, uradowana i… zmotywowana. Nie mogę zawieść.

Przygotowałam kosztorys naszej trzydniowej wycieczki do Włoch oraz zebrałam dla Was wszelkie niezbędne wskazówki.

Jak dostać się do Bolonii?

My wybraliśmy opcję lotu z Modlina. Trwał on niecałe dwie godziny. Lotnisko Marconi oddalone jest blisko 10 kilometrów od centrum Bolonii. Istnieje kilka opcji dostania się z portu lotniczego do Dworca Głównego w Bolonii:

- aerobus, który kosztuje 6 euro, jeździ co kilkanaście minut i bezpośrednio z lotniska zawiezie Was do centrum,

- autobus nr 81 i 91, który odjeżdża z przystanku Birra, oddalonego o prawie 1,5 km od lotniska. Bilet 75-minutowy na autobus kosztuje 1,30 euro. Jak jednak dostać się do przystanku Birra? Są dwie możliwości:

a) albo ryzykujecie swoim życiem i idziecie pieszo podejrzaną trasą przez rondo, kawałek autostrady i ciul wie, co jeszcze,

b) albo podjeżdżacie na przystanek Birra w ramach tego samego biletu linią nr 54. Odjeżdża ona bezpośrednio z lotniska. Podróż trwa kilka minut. Minus? Autobus ten jeździ tylko o pełnych godzinach.

Nam nie zależało jakoś bardzo na czasie, za to bardzo zależało nam na oszczędzeniu pieniędzy, więc najpierw poczekaliśmy na autobus 54, który zawiózł nas do Birry, a następnie linią 81 w nieco ponad pół godziny dotarliśmy do Dworca Głównego w Bolonii.
Jak dostać się do Rimini?

Z lotniska kursują bezpośrednie autobusy do Rimini, jednak z tego, co wyczytałam, kosztują one 20 euro. Odrzuciliśmy więc tę opcję. Za to z Dworca Centralnego w Bolonii kursują dość często, kilka razy na godzinę, pociągi do Rimini. W zależności od tego, czy są to zwykłe Regionale, Regionale Veloce czy bardziej wypasione ciuchcie Frecciabianca, podróż trwa półtorej godziny lub niecałe 60 minut. Bilet na Regionale kosztuje 9,85 euro, natomiast za Intercitynotte (które jedzie 1h20min) zapłacicie 16 euro, a za Frecciabianca 21 euro. Nie zaskoczę Was informacją, że my podróżowaliśmy pociągami Regionale. Wadą było to, że nie za bardzo gdzie mogliśmy położyć walizki.
Jak dostać się do San Marino?

Z głównej stacji w Rimini oraz spod Łuku Augusta w Rimini kursują autobusy do San Marino. Bilet w jedną stronę kosztuje 5 euro, a podróż trwa ok. 45 minut. Bilety można kupić w sklepiku niedaleko przydworcowego Burger Kinga. :D
Gdzie spać w Rimini?

Jeśli chodzi o tanie hostele w Rimini, nie ma zbyt dużego wyboru – królują tam raczej drogie hotele i wille. My jednak postanowiliśmy zaryzykować i wynajęliśmy pokój dwuosobowy w Jammin’ Hostel Rimini. Zalety tego hostelu to jego położenie – 15 minut piechotą od głównej stacji kolejowej - i czystość. Minusy? Trwa tam jedna, wielka, ciągła impreza. Mimo że podróżowaliśmy poza sezonem, w hostelu odbywała się balanga i kuchnię zamknięto już o 22, przez co nie mogliśmy sobie zrobić nic do jedzenia. To nas okropnie zraziło. Poza tym nie było kabiny prysznicowej w łazience, a więc woda z prysznica lała się wszędzie.
Gdzie spać w Bolonii?

Za to nasze mieszkanko w Bolonii było idealne. Przytulne, bardzo czyste, położone zaledwie kilka minut od Piazza Maggiore i jakieś 10 minut drogi od Dworca Głównego. Znaleźliśmy w nim wszystko, czego potrzebowaliśmy – począwszy od ręczników, na czajniku i herbacie skończywszy. Właścicielka była bardzo miła i szybko odpowiadała na nasze wiadomości. Mieszkanko wynajęliśmy przez Airbnb. Dlaczego nie zdecydowaliśmy się na hostel? Bo pokój prywatny kosztował o wiele więcej niż mieszkanie. I Wy też możecie zapłacić mniej, bo mam dla Was 100 zł zniżki na nocleg na Airbnb.
Jaki był więc koszt takiej wycieczki w przeliczeniu na jedną osobę?

Bilety lotnicze do Bolonii i z Bolonii – łącznie 106 zł za osobę

1 noc w pokoju dwuosobowym w hostelu w Rimini - 108 zł za dwie osoby, a więc 54 zł za osobę

1 noc w mieszkaniu w Bolonii - 219 zł, a więc 109,50 zł za osobę

Przejazd autobusem z lotniska Marconi do centrum Bolonii – 1,30 euro = 5,50 zł (przy kursie 1 euro = 4,23 zł, który obowiązywał podczas naszej podróży)

Przejazd ciuchcią z Bolonii do Rimini – 9,85 euro = 41,67 zł

Dwa bilety autobusowe do poruszania się po Rimini - 2 x 1,30 euro = 2 x 5,50 zł = 11 zł

Bilety autobusowe z Rimini do San Marino i z San Marino do Rimini-  2 x 5 euro = 2 x 21,15 zł = 42,30 zł

Przejazd ciuchcią z Rimini do Bolonii – 9,85  euro = 41,67 zł

Przejazd autobusem z centrum Bolonii na lotnisko Marconi – 1,30 euro = 5,50 zł

Nie kupowaliśmy na miejscu żadnego jedzenia, wzięliśmy trochę wałówy ze sobą i gotowaliśmy. J Wydaliśmy jedynie trochę pieniędzy na pamiątki. Przykładowe ceny:

Pocztówka w San Marino – 0,25 euro
Magnes w San Marino – 1,5 euro
Czekolada w San Marino – 1 euro
Koszulka reprezentacji San Marino – 10 euro
Pocztówka w Bolonii/Rimini – 0,50 euro
Podsumowanie: Jeśli nie weźmiemy pod uwagę pamiątek, nasza podróż kosztowała – w przeliczeniu na jedną osobę - 417, 14 zł. Uważam, że bilety lotnicze dorwaliśmy w wyjątkowo dobrej cenie. Niestety kolej we Włoszech do najtańszych nie należy. Czy mogliśmy na czymś zaoszczędzić? Hm, może udałoby się znaleźć troszkę tańsze mieszkanie na Airbnb, jednak nam zależało też na dobrej lokalizacji.
Czy nabraliście ochoty, by wybrać się do Włoch?
Sara
PS We Włoszech niektóre gniazdka różnią się od tych w Polsce, dlatego w razie czego zabierzcie przejściówkę z trzema bolcami.