wtorek, 31 października 2017

Oj, działo się... - październik 2017


Październik jawi mi się jako miesiąc, który minął, jak z bicza strzelił. Ale jednocześnie sporo przez ten czas zdążyło się wydarzyć.

Zacznę od najważniejszego październikowego wydarzenia, jakim była wycieczka do Luksemburga. Relacja z tej podróży pojawi się na blogu w najbliższych dniach. Luksemburg zauroczył nas oboje i bardzo się cieszę, że wybraliśmy akurat ten kierunek. Jednocześnie przykro mi, że wielu ludzi spycha Luksemburg na dalszy plan, myśląc, że nic tam nie ma… A już samo położenie tego kraju zapiera dech w piersiach.
Miesiąc bez escape roomów to miesiąc stracony? Chyba tak. ;) W październiku byliśmy w Japonii, w Dżungli i na morzu. Co ważne – ze wszystkich escape roomów udało nam się wydostać. A to daje naprawdę wielką satysfakcję. Zdecydowanie moim numerem 1 stał się pokój Dom w Dżungli w warszawskim House Escape – pełno było w nim elektroniki, widać, że ktoś włożył sporo pracy w przygotowanie tego pokoju.
Raczej daleko mi do koncertowego zwierzęcia, a prawdziwe koncerty, na jakich byłam, mogę policzyć na palcach obu rąk. Muszę jednak przyznać, że wieczór w Hard Rock Cafe spędzony na koncercie z piosenkami beatlesów był naprawdę wyjątkowy. Razem z Pauliną i Maćkiem bawiłam się świetnie, tańczyliśmy i śpiewaliśmy, bo przy utworach The Beatles inaczej być nie może. Nawet tłumy, ścisk i duchota nas nie przestraszyły.
W październiku miała miejsce kolejna edycja bardzo lubianej przeze mnie akcji "Toruń za pół ceny". Chociaż ogłaszano ją jako rekordową, w rzeczywistości wybór miejsc, w których można zjeść, był dość… ubogi. O ile z Fanny trafiłyśmy szczęśliwie – w kawiarni Raj Cafe można było wybierać spośród wielu ciast, nie czekałyśmy na nie zbyt długo, o tyle w Pizzerii Soprano wraz z mamą i Dawiem na nasze dania czekaliśmy ponad godzinę, a klientów wcale nie było zbyt wielu. Jak to wygląda w Waszych miastach?
Nie mogę nie wspomnieć o zrealizowaniu kolejnego celu z mojej tegorocznej listy. W październiku przeczytałam 55. książkę (akurat padło na Radka Kotarskiego i jego "Włam się do mózgu"). W jednym z poprzednich postów zdradziłam, jak mi się udało tyle przeczytać i to nie w rok, lecz w nieco ponad dziesięć miesięcy. Muszę przyznać, że sama jestem trochę w szoku, bo na początku roku nic nie zapowiadało, że uda mi się ten cel zrealizować.
Pozostańmy w temacie książkowym.28 października spotkałam jednego z najsławniejszych współczesnych pisarzy, autora wielu bestsellerów. O tym, jak wyglądało to spotkanie, napiszę w kolejnym poście.
Na sam koniec wypada wspomnieć o tym, że zaczęłam II rok studiów. Bez warunku. :D Na razie nie jest jakoś strasznie, chociaż jeszcze przed rozpoczęciem roku akademickiego narzekałam na to, jak mi się nie chce, jak te studia mnie demotywują i jak daleko są na liście moich priorytetów. Być może do nauki zmotywuje mnie… kasa. Taak, udało mi się dostać stypendium. Na co by tu wydać oszczędzać? :D
Tłumy czekające na swoją kasę/fot. Piotr Grabski 

Jaki był Wasz październik?
Oby listopad nie był zbyt przygnębiający!
Sara

sobota, 28 października 2017

Byliśmy w Domu w Dżungli

Myśleliście, że my tacy miastowi? A trafiliśmy do… Dżungli. I to wcale nie była miejska dżungla.

Jeden z najbardziej emocjonujących, pełen przygód, wrażeń, elektroniki – taki był escape room Dom w Dżungli w House Escape, który odwiedziliśmy z Maćkiem w ostatni weekend. Chyba pierwszy raz wyszłam z pokoju zagadek z… obtartymi kolanami.

Wydawało nam się, że utkniemy w tej gęstej roślinności na zawsze. Tymczasem my wydostaliśmy się z niej w ostatniej chwili! Oj, chyba się wprawiamy. :D

Dżungla to genialnie przygotowany pokój. Czasami gdy wchodzi się do escape roomu, to naszym oczom ukazuje się parę przedmiotów, a pomieszczenie nie jest zbyt duże. W House Escape trafiliśmy jakby do innego świata. W pokoju znajdowało się mnóstwo zagadek, co chwila znajdowaliśmy kolejną. Ciągle było co robić. Poza tym wystrój powalał na kolana – z każdym kolejnym krokiem coś nas zaskakiwało, coś się przed nami otwierało. Wszechobecna roślinność na szczęście nie przytłaczała.

Po raz pierwszy byłam w pokoju tak naszpikowanym elektroniką. Trochę się obawiałam tych form zagadek, myślałam, że np. będę znała dobry kod, ale pokona mnie konieczność obsługi maszyny i polegnę na zadaniu. Na szczęście nic takiego się nie stało. W Domu w Dżungli trzeba wyostrzyć wszystkie zmysły łącznie z węchem. Było sporo elektroniki, kabelków, magnesów, nowoczesnych rozwiązań, ale na tradycyjne kłódki też znalazło się miejsce.

Wielki plus dla obsługi – podpowiedzi były jasne i podawane w miły oraz uprzejmy sposób. Nie porozumiewaliśmy się za pomocą krótkofalówek ani ekranów, do których trzeba co chwilę biegać. Łączność okazała się więc łatwa i bardzo pomocna.

Minusy? Dla nas wadą było jedno zadanie, zirytowało nas niemiłosiernie, a wszystko dlatego że obojgu nam trzęsą się ręce. Mnie o wiele bardziej niż Maćkowi, zatem dla mnie jedna z czynności była praktycznie nie do wykonania. Na szczęście pan z obsługi nam pomógł – po raz drugi mieliśmy taką sytuację, że – aby w dalszym ciągu móc brać udział w rozgrywce – ktoś z pracowników wchodzi do pokoju i pomaga nam z jedną rzeczą. To spora ulga i radość, bo gdyby nie wsparcie pana z obsługi, nie moglibyśmy posunąć się dalej. A zatem wada pokoju przekształciła się w zaletę. ;)

Dla kogo jest ten pokój? Dla wszystkich! Podobno świetnie radzą sobie w nim spontaniczne dzieciaki (one na pewno nie przeklinają jak M. ;)). Dżungla określana jest jako escape room dla początkujących, ale według mnie w żadnym wypadku nie jest banalna. Jest… w sam raz. Co bardzo ważne – zagadki są logiczne. Ukłony w stronę twórców pokoju, wymyślili bowiem takie zadania, na których rozwiązania dało się wpaść, jeśli tylko chwilkę się pomyślało i dobrze przeszukało pokój.

Z Dżungli wyszliśmy bardzo zmęczeni, ale jednocześnie szczęśliwi. Pokój dostarczył nam naprawdę ogrom pozytywnych wrażeń. Dodam, że do escape roomu się… spóźniliśmy. Mimo to potraktowano nas życzliwie i nie odjęto czasu.

A! Przyszła mi jeszcze do głowy jedna uwaga dla pracowników. Przydałby się jakiś elektroniczny zegar odmierzający w pokoju pozostały czas.

Jeśli marzy Wam się dzika wizyta w Dżungli, House Escape czeka.
Słonecznego weekendu!
Sara

środa, 25 października 2017

Jak w rok przeczytać 52 książki (albo więcej)?


Za dużo pracy. Nauki. Trzeba posprzątać. Ćwiczyć. Znowu posprzątać. Pracować. I jeszcze więcej pracować.

Trzeba też grać w gry komputerowe, scrollować fejsa, bezmyślnie gapić się w telewizor i udawać, że jesteśmy wiecznie zajęci. Jak w tym natłoku zajęć znaleźć czas na czytanie? Co więcej – jak przeczytać 52 książki (albo i więcej) w rok (albo i mniej)? Spieszę z pomocą. W końcu wypada się spieszyć w tych czasach.


W styczniu postanowiłam, że przeczytam w obecnie trwającym 2017 roku 55 książek, tj. o jedną więcej niż w roku ubiegłym. Szczerze mówiąc, średnio wierzyłam, że mi się to uda. Studia, korepetycje, chłopak, blog, zajęcia z dzieciaczkami, portal studencki, sezonowe prace… Zdecydowanie miałam co robić. Jak więc udało mi się przeczytać 55 książek w nieco ponad 10 miesięcy? Też się nad tym zastanawiam.
Myślałam, myślałam i w końcu chciane myśli przyszły. Kilkoma z nich podzielę się z Wami tutaj:

- czytałam to, co lubię i chcę. W tym roku wyjątkowo przyłożyłam się do poszukiwania książek, z którymi chcę się zapoznać. Przeglądałam katalogi Książnicy Kopernikańskiej, Biblioteki Uniwersyteckiej, a nawet bibliotek warszawskich, pożyczałam lektury od znajomych. Rzadko z kolei kupowałam książki. Nadal nie mogę dojść do siebie po tym, jak w zeszłym roku zamówiłam powieść Ilony Łepkowskiej z myślą: scenarzystka będzie w Toruniu. Trzeba przeczytać książkę przed spotkaniem. Sytuacja miała miejsce w październiku zeszłego roku. Na spotkanie nie poszłam, powieści do tej pory nie przeczytałam.

- nie ciągnęłam lektur bez sensu. To znaczy – gdy coś mi się nie podobało, po prostu porzucałam daną książkę. Nie dałam się też przekonać mojemu chłopakowi, że czytanie trzech książek naraz jest zrozumiałe, w końcu raz ma się ochotę na tematykę wojenną, innym razem na odmóżdżającą. W praktyce moje czytanie dwóch książek naraz wyglądało tak, że zaczynałam czytać jedną powieść, nie spodobała mi się, więc zaczynałam inną. Do tamtej już rzecz jasna nie wróciłam. Oczywiście nie oznacza to, że w tym roku nie zetknęłam się z żadnymi słabszymi pozycjami. Przeważały jednak te zapadające w pamięć.

- pociągi moim sprzymierzeńcem. Podczas licznych godzin spędzonych w pociągach, samolotach, a nawet autokarach i busach (!) sporo czytałam. Śmiałam się, że zaczynam książkę, jadąc do Warszawy, a kończę, wracając ze stolicy. Przekonałam się także do czytania w autokarach i busach (do tej pory rzadko robiłam to dłużej niż przez kilka minut, bo zwykle po tym czasie robiło mi się niedobrze).
- nie ma co zmyślać, nie czytałam tysiącstronicowych powieści. W sumie to niezbyt lubię takie tomiszcza. Wolę, gdy historia zamknięta jest w maksymalnie 400 stronach. Łatwiej się taką książkę czyta, trzyma, nosi, trawi.

- według badań czytanie jest jedną z najbardziej relaksujących i odstresowujących form spędzania czasu. Po ciężkim dniu często wybierałam więc przeczytanie choć paru stron książki, a nie granie w kulki.

- i na koniec ważne przemyślenie: jeśli ktoś naprawdę lubi czytać i chce to robić, znajdzie na to czas. Dla mnie czytanie książek było jednym z priorytetów. Wiedziałam, że przyniesie mi to mnóstwo korzyści, poza tym motywował mnie postawiony cel. Często więc zamiast sprawdzać po raz kolejny fejsa, sięgałam po książkę.
Podsumowując – jak czytać więcej?
Czytajcie to, co naprawdę Was interesuje, nie traćcie czasu na gnioty, czytajcie, gdzie się da i ustalcie priorytety.
Miłej lektury!
Sara

niedziela, 22 października 2017

Tallinn - ceny, praktyczne wskazówki i informacje


Tradycja tradycją – w tym poście muszę się przed Wami trochę obnażyć. I zdradzić, ile wydałam na podróż do Rygi i Tallinna.
Mam cichą nadzieję, że moje wpisy podsumowujące podróże sprawią, że, po pierwsze, uwierzycie, że bez milionów na koncie da się podróżować, a po drugie ułatwią Wam one planowanie własnych wypraw. O kosztach wycieczki do Rygi już kiedyś pisałam (o, tutaj). Dziś chciałam się skupić na Tallinnie.
JAK się tam dostać?

Nic mi nie wiadomo na temat tanich lotów z Polski do Tallinna. Do stolicy tej można za to dostać się różnymi liniami autobusowymi. Do wyboru mamy połączenia bezpośrednie (oferowane przez Ecolines) albo z przesiadką w Wilnie lub Rydze (wówczas możemy wybrać takich przewoźników jak Ecolines, Lux Express czy Eurolines). Na Litwę lata Wizz Air, jeżeli ktoś bardzo nie lubi podróży autokarowych. My – z racji tego że Maciek wygrał bilety do Rygi – najpierw dojechaliśmy do tego miasta, a dopiero potem, Lux Expressem, udaliśmy się do Tallinna. Podróż trwała 4h25min.
GDZIE mieszkać?

I tu wyjątkowo Wam nie pomogę, ponieważ w Tallinnie nie nocowaliśmy. Miasto spokojnie można zwiedzić w jeden dzień (chyba że chcecie zajrzeć do licznych muzeów – wtedy pewnie potrzebny będzie nocleg). Spaliśmy w Rydze, w Central Hostel – jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym hostelu, w jakim byłam. Z tego, co się orientowałam, przeglądając oferty na stronie Hostelbookers, noclegi w Tallinnie są droższe niż w Rydze. Nie tylko noclegi zresztą.
JAK poruszać się po Tallinnie?

Nie kupowaliśmy biletu całodziennego, ponieważ większość atrakcji w Tallinnie znajduje się blisko siebie. Dojechaliśmy jedynie z dworca autobusowego w okolice starówki oraz później z centrum do pałacu Kadriorg. Pojedynczy bilet na komunikację miejską w Tallinnie kosztuje odpowiednio 2 euro – normalny i 1 euro – ulgowy (specjalnie wyrabiałam kartę ISIC, o którą i tak nikt mnie nie poprosił). Bilety kupowaliśmy u kierowcy.
ILE nas to kosztowało?

Tallinn w niektórych aspektach był droższy niż Ryga, w innych tańszy. Ceny nie były może tak wysokie, jak w zachodnich państwach Europy, ale i tak zaskoczyło nas, że mały kraj, w sumie niezbyt często odwiedzany przez turystów, tak wysoko się ceni. Przykładowe ceny w Tallinnie:

Pamiątkowa koszulka – 12 euro
Magnes płaski – 1 euro
Magnes wypukły – 2-3 euro
Pocztówka – od 0,50 euro do 1,50 euro. Ale najczęściej 1 euro
Czekolady, batoniki, cukierki – od 1 do 3 euro
Rachunek:

Wycieczka do Rygi i Tallinna miała być dość niskobudżetowa. I chyba nieźle udało nam się to postanowienie zrealizować.
Bilety Warszawa->Ryga i Ryga->Warszawa 0zł :D :D
Bilety Ryga->Tallinn i Tallinn->Ryga 84zł (jeden bilet ok. 10 euro).
Dwie noce w hostelu w pokoju dwuosobowym – 160zł. Dzieliliśmy ten koszt między siebie, co dawało 80zł na głowę za dwie noce.
Poruszanie się po Tallinnie – 2 euro :D
A zatem bez jedzenia i pamiątek koszt wycieczki na głowę wyniósł… nieco ponad 170zł. Istne szaleństwo!
Spodobał Wam się Tallinn? Chcielibyście kiedyś się tam wybrać? A może… już byliście?
Udanego tygodnia!

Sara

czwartek, 19 października 2017

Jak miło tu wrócić… - Ryga



Rzadko wracam do stolic. Właściwie nie wracam. Wyjątkiem jest Warszawa. I… Ryga.

Rygę polubiłam od pierwszego wejrzenia. I wiedziałam, że kiedyś tam wrócę. Nie sądziłam jednak, że stanie się to tak szybko.

Skoro Maciek wygrał bilety, mogliśmy wybrać dowolny dzień powrotu z Rygi. Postanowiliśmy zostać w tym mieście trochę dłużej i przejść się znanymi ścieżkami oraz… odkryć nowe.

Zaczęliśmy od niewielkiego Muzeum "Żydzi na Łotwie". To instytucja finansowana wyłącznie z datków. Wstęp jest bezpłatny. Muzeum podzielono na kilka części, w których przedstawiono historię łotewskich Żydów na przestrzeni wieków. Jest tam dużo czytania, sporo zdjęć, trochę grafik. Powiem Wam szczerze, że nie przepadam za muzeami, w których należy przede wszystkim czytać – wolę oglądać, móc coś dotknąć. W dodatku niewiele mówiły mi nazwiska osób przedstawionych w muzeum. Jednak ze względu na moje zainteresowanie kulturą żydowską postanowiliśmy odwiedzić to miejsce. Zawsze coś w głowie zostanie.
Jednak nie muzeum było naszym must see. Bardzo, ale to bardzo chcieliśmy zobaczyć PIESECZKA. Podczas naszego kwietniowego pobytu na Łotwie w parku Bastejkalna kręcony był film czy teledysk, więc teren zamknięto. Tym razem mieliśmy więcej szczęścia i mogliśmy sfotografować pomnik majora Georga Armitsteada. Był on jednym z najznamienitszych łotewskich dowódców. Pomnik burmistrza, jego żony i pieska chow chowa został odsłonięty przez królową Elżbietę II w 2006 roku. Pomnik pięknie prezentuje się w parkowym otoczeniu. W tym samym parku odpocząć można przy fontannie, nieopodal gmachu opery.
Chcieliśmy poznać nieco inne oblicze Rygi, wybraliśmy się więc na spacer szlakiem secesyjnym. To był doskonały wybór, bowiem w stolicy Łotwy nie brakuje pięknie zdobionych, secesyjnych kamienic. Na kilku uliczkach właściwie każdy budynek miał jakieś przykuwające wzrok detale. Jednym z najbardziej charakterystycznych secesyjnych dzieł w Rydze jest Dom pod Maskami i Pawiem zbudowany na początku XX wieku.
Przechadzając się po mieście w piękny, słoneczny dzień, dotarliśmy w końcu do parku Kronvalda. Natknęliśmy się tam na kolejny pomnik oraz śliczną, japońską altankę. Właśnie w tym parku poczułam nieopisane szczęście – byłam na wakacjach, pogoda dopisywała, poznawałam nowe miejsca i wracałam do już znanych, nie musiałam myśleć o studiach. Cieszyłam się chwilą.
Powrót do Rygi był wspaniałym doświadczeniem. Cieszy mnie to, że mogłam odkryć miasto na nowo. Ogromną radość sprawił mi spacer znanymi już uliczkami, ale także zobaczenie miejsc, których wcześniej nie miałam szansy podziwiać.
Ryga jest cudna, dołączcie ją do swoich planów podróżniczych. ;)
Uściski!
Sara

poniedziałek, 16 października 2017

Tallinn - co warto zwiedzić? - cz. 2

Do Tallinna możecie udać się nie tylko po to, by zobaczyć baszty. W mieście tym będziecie mieli okazję do tego, aby podziwiać między innymi kościół, który przez blisko sto lat był uważany za najwyższy w Europie. Są tam też współczesne pomniki i… pałac zbudowany przez cara.

Kontynuowaliśmy zwiedzanie Tallinna. Naszym kolejnym punktem był średniowieczny kościół św. Ducha. Maciek bardzo chciał zobaczyć jego wnętrze, ponieważ jest to świątynia luterańska – ciekawiło go, czym różni się od katolickiej. Niestety wstęp kosztował, więc ostatecznie do środka nie weszliśmy. Naszą uwagę zwrócił za to efektowny zegar. Mój wzrok przyciągnęła dodatkowo niezbyt zadbana elewacja kościoła. Na myśl przyszła mi brzydka Bratysława. Brr, szybko odepchnęłam tę myśl od siebie, bo do Bratysławy wracać nie chcę (nawet w myślach!).

Udaliśmy się ponownie w stronę Pikk Jalg, by po chwili natknąć się na uroczy pomnik sarenki. Niedługo potem naszym oczom ukazały się… Tak, zgadliście, baszty! Najstarsze wieże w Tallinnie to Nunne, Sauna and Kuldjala. Przyznajcie, że to ciekawe nazwy. Na baszty można wejść, wstęp kosztuje 2 euro.

W końcu dotarliśmy do słynnego kościoła św. Olafa. Zbudowano go prawdopodobnie w XIII wieku – jak widzicie, zabytki Tallinna cieszą się naprawdę długą historią. Świątynia kilkakrotnie płonęła, ale na szczęście w czasie II wojny światowej nie była zbytnio zniszczona. Wieża kościoła św. Olafa liczy 123,70cm. Wcześniej była jeszcze wyższa, ale zburzyło ją uderzenie pioruna. Niestety ten budynek również nie może pochwalić się zbyt czystą elewacją.

W Rydze można znaleźć Trzech Braci, a w Tallinnie – Trzy Siostry. Skąd nazwa kamieniczek? Być może pochodzi ona od legendy o kupcu, który wybudował domy dla swoich córek.

Nieopodal Trzech Sióstr podziwiać można Bramę Morską z XVI wieku. Na pewno wiecie, że stolica Estonii ma dostęp do morza. My jednak nad Bałtyk nie dotarliśmy, widzieliśmy go jedynie przez szybę autobusu.

Tuż za Bramą Morską znajduje się jedna z moich ulubionych budowli w Tallinnie – Gruba Małgorzata. To wyjątkowa baszta i nie można jej przeoczyć (zresztą, trudno byłoby jej nie zauważyć, że względu na tuszę… A ja narzekam, że jestem gdzieniegdzie zbyt duża). W myślach cały czas nazywałam basztę Grubą Bertą. Swoją drogą gdy wpisywałam w Google "gruba Małgorzata", wyszukiwarka zaproponowała "gruba Małgorzata Rozenek". Hm. Dlaczego Małgorzata? Tego nikt nie wie. Być może tak nazywało się jedno z dział, a może takie imię nosiła kucharka pracująca w baszcie. Ale dlaczego gruba, to chyba wiecie, nie?

Nie musieliśmy iść zbyt daleko, by zobaczyć pomnik „Przerwana linia”. Powiem jedno – robi wrażenie. Chociaż gdyby ktoś przechodził obok i nie wiedział, z jakiego powodu postawiono taki pomnik, to pewnie pomyślałby "ale dziwadło". Monument upamiętnia ofiary katastrofy promu "Estonia", który zatonął w 1994 roku. Zginęło wówczas ponad 850 osób. Pomnik jest bardzo symboliczny i wyjątkowy.

Wsiedliśmy do tramwaju i udaliśmy się w kierunku Kadriorgu. Maciek nie był przekonany do tego miejsca – wydawało mu się kiczowate. Ja natomiast bardzo chciałam zobaczyć pałac, który powstał na zlecenie Piotra Wielkiego. W okolicach Kadriorgu mieliśmy trochę przygód. Mnie bolał brzuch, a gdy w końcu dotarliśmy do pałacu to… nie byliśmy pewni, czy to ten budynek. Później z kolei musieliśmy włączyć nawigację, by dotrzeć do dworca.

Już w autobusie analizowaliśmy zdjęcia Kadriorgu i mówiliśmy „Kurczę, chyba widzieliśmy Kadriorg, ale… od tyłu.” Pewności nie mam nadal, bo w tamtejszym parku znajduje się kilka okazałych budynków.


I tak zakończyło się nasze zwiedzanie Tallinna. Kupiliśmy jeszcze trochę estońskich słodyczy, Maciek zaryzykował i spróbował kwasu chlebowego (dla mnie smakował on jak napój gazowany o smaku chleba). Na zwiedzenie Tallinna wystarczyło nam ok. pięć godzin.

Co sądzicie o tym mieście? Chcielibyście je odwiedzić? Jakie inne miasto przypomina Wam Tallinn?

Pozdrawiam ciepło

Sara

PS Nie widzieliście pierwszej części mojej relacji z Tallinna? Przeczytacie ją tutaj

piątek, 13 października 2017

Tallinn - co warto zwiedzić? cz. 1


Jaki jest Tallinn, szesnasta odwiedzona przeze mnie stolica? Niewielki, ale uroczy. Pełny baszt, baszteczek, wież i wieżyczek. O dziwo – droższy niż Ryga.

Zwiedzanie stolicy Estonii rozpoczęliśmy od podjechania autobusem kilku przystanków. Lux Express, którym dotarliśmy z Rygi do Tallinna, zatrzymywał się na dworcu autobusowym oddalonym od starówki o ok. 2,5km.

Naszym pierwszym punktem "must see" była Kiek in de Kök – baszta z XV wieku. Ciekawym elementem tej wieży są wmurowane kule. To symbol uszkodzeń, jakim uległa wieża wskutek ostrzału podczas wojen inflanckich. Być może zastanowi Was nazwa tej baszty. Okazuje się, że kiek in de kok w potocznym niemieckim oznacza peep into the kitchen czyli… zerknięcie do kuchni (?). Nazywano tak różne baszty, które były częścią murów obronnych miasta. Co ciekawe – kiek in de kok możemy znaleźć również w… Gdańsku. Mowa o Baszcie Jacek.
Mieliśmy dokładnie wytyczoną trasę z zaznaczonymi na mapce punktami. Oczywiście zboczyliśmy z niej już po obejrzeniu pierwszego zabytku. A to dlatego że naszym oczom ukazał się piękny sobór (który mieliśmy zobaczyć później). Sobór św. Aleksandra Newskiego jest świątynią prawosławną. Został wzniesiony pod koniec XIX wieku. W soborze znajduje się aż jedenaście dzwonów. Mnie jednak bardziej podobała się złota cerkiew w Rydze. Wiedzieliście, że wchodząc do świątyni prawosławnej, kobiety powinny zakryć włosy chustą?
Cofnęliśmy się nieco, by zobaczyć kolejną basztę. Tym razem tę o nazwie Długi Herman. Jest to część zamku Toompea (chyba jego najbardziej okazała część). Wieża została dobudowana do zamku przez krzyżaków. Składa się ona z dziesięciu pięter.
Przeszliśmy się ulicą Pikk Jalg (takim miniaturowym Montmartre ;)), aż w końcu dotarliśmy do ratusza. Od samej budowli o wiele bardziej spodobał mi się klimat ryneczku i otaczające go kamienice. Chociaż nie muszę wspominać, że pamiątki przy ratuszu były droższe niż w innych miejscach? Ratusz w Tallinnie został wpisany na listę UNESCO. Jest to jedyny zachowany ratusz w stylu gotyckim w Europie Północnej, a powstał… ponad 600 lat temu.
Na Vana Turg Maciek zrobił zdjęcie, z którego był później bardzo dumny. ;) Udało mu się sfotografować symbol miasta – figurkę Starego Tomasza. O postaci tej krążą różne legendy. Nie możemy stwierdzić, która jest prawdziwa, ale na pewno wiemy, że wiatrowskaz umieszczono na czubku wieży w XVI wieku.
Dlaczego nie wzięli mnie do teledysku One Direction?
Kolejne miejsce, które udało nam się zobaczyć, nieco mnie zawiodło. Chodzi o Katarinna Kaik. To uliczka żywcem wyjęta ze średniowiecza. Mnie jakoś nie zachwyciła, za to Maćka bardzo. Znajduje się tam mnóstwo galerii z rękodziełem.
W tym momencie ponownie nieco zboczyliśmy z trasy, by posilić się w McDonaldzie (ceny wyższe niż w Rydze!) i kupić pamiątki (pocztówki również kosztowały więcej niż na Łotwie). Tuż obok McDonalda Maciek uderzył panią (na szczęście tylko na zdjęciu). Po prostu chciał zbyt fajnie zapozować przy bramie Viru. W Tallinnie widzieliśmy sporo baszt, wież i pozostałości murów obronnych. Wzniesiona w XIV wieku Brama Viru wyglądała prawdopodobnie najbardziej efektownie z nich.
To nie koniec estońskich wrażeń. W następnym poście pokażę Wam budynek, który przez długi czas był najwyższym w Europie. Będą też inne, warte zobaczenia miejsca w Tallinnie. 
Co sądzicie o tym mieście?
Sara