środa, 30 sierpnia 2017

Bella Skyway Festival znów zawodzi

Zawsze z utęsknieniem czekam na Skyway. Trochę w tym oczekiwaniu naiwności, bo już po raz kolejny lekko zawiodłam się na festiwalu.
W tym roku w Toruniu odbył się 9. Bella Skyway Festival. To wydarzenie pełne światła i muzyki. Na budynkach prezentowane są mappingi, a w przestrzeni Starego Miasta umieszczone instalacje. Tym  razem można było podziwiać aż 15 atrakcji + jedną płatną. Jednak większość to nie były projekcje, lecz instalacje. I to był pierwszy minus festiwalu. Według mnie o wiele efektowniejsze są wyświetlane na budynkach mappingi, przypominające krótkie filmiki, a nie stojące/powieszone, często nieruszające się przedmioty….
Kolejną wadą była niezbyt dobra organizacja. Jedna z projekcji odbywała się we wnętrzu kościoła, więc przed wejściem tworzyły się ogromne kolejki rozłażące się we wszystkich kierunkach. Mimo utworzenia dodatkowych parkingów (które położone są dość daleko od centrum) miasto było zawalone, kierowcy parkowali na chodnikach, stacjach benzynowych i gdzie się tylko dało. Światła na jednym z głównych przejść dla pieszych paliły się bardzo krótko, przez co tłumy ludzi na siebie wpadały.
Jeśli chodzi o same atrakcje festiwalu, to część była zaskakująca, z niektórych się śmiałam, inne wydały mi się kiczowate albo zupełnie niezrozumiałe. Najbardziej podobała mi się interaktywna, zmieniająca się instalacja na głównej ulicy starówki – Szerokiej. Chociaż i ona spotkała się z wieloma krytycznymi uwagami – twierdzono, że to ta sama instalacja co dwa lata temu. Została ona wykonana przez tych samych artystów i zamysł jest bardzo podobny. Ale czy wykonanie identyczne?
Jak zawsze dość ciekawy mapping zaprezentowano na Collegium Maximum. Ten budynek stwarza naprawdę spore możliwości, jeśli chodzi o projekcje. Zwykle artyści decydują się na efekty walącego się budynku, przesuwających cegieł itd. Świetlny spektakl na Collegium Maximum zawsze bardzo mnie wciąga.
Spodobała mi się również instalacja "They were here". Podświetlone postaci ustawiono w ruinach Zamku Krzyżackiego, co tworzyło naprawdę interesujący efekt. Chociaż na zdjęciach śmiesznie wyglądają ochroniarze w kamizelkach odblaskowych "pozujący" przy postaciach.
Tym razem zdecydowanie zawiodły mnie instalacje w toruńskich parkach. Ale nie tylko tam. Świecące bagienko – czekaliśmy, aż coś z niego wyskoczy, ale nic z tego, błyszczący orzeł i… lampiony z mgiełką. Były też róże, które jakimś dziwnym trafem przypominały sałaty...


Niezwykle kiczowate było "oZoo". Podświetlone rury i wydobywające się niczym z piekieł beczenie barana tworzyło odrażający wręcz obraz. A już najgorsze i najbardziej żenujące były migające kreski...
Czy to wszystko oznacza, że za rok nie pójdę na Bella Skyway Festival? Nie. Wybiorę się na festiwal z czystego zaintrygowania.
Chciałabym kiedyś pojechać na Light. Move Festival do Łodzi. Byliście? Polecacie?
Pozdrawiam ciepło
Sara 
PS Relacje:
Bella Skyway Festival 2016
Bella Skyway Festival  2015
Bella Skyway Festival  2014
Bella Skyway 2013: cz. 1, cz.2, cz.3
Wtedy było lepiej.

niedziela, 27 sierpnia 2017

Godzina seksu za zamkniętymi drzwiami

Wibratory, kusząca bielizna i odważne fotografie. Zbyt mało pikanterii? Cóż, było jeszcze coś do dmuchania…
Chwilowo miałam dość typowych horrorowo-kryminalnych escape roomów. Dlatego gdy znalazłam w Warszawie Black Cat Escape Room, a w nim Sex Room, stwierdziłam "Czemu by nie pójść tam… z Maćkiem?" Bez żadnych zobowiązań zamknięto nas na sześćdziesiąt minut. I już teraz zdradzę Wam, że udało nam się uwolnić od tej rozpusty.
Sex Room zachwyca przede wszystkim wystrojem i pomysłowością twórców. Znajdziemy w nim pół wyposażenia sex shopu, ale i wszelkie atrybuty prawdziwej "damy". Niebotycznie wysokie szpilki, perfumy, a nawet kulki. Nie pytajcie jakie. To zdecydowanie nie jest pokój dla dzieci. ;)

W Sex Roomie natknęliśmy się na takie typy zagadek, z jakimi nie spotkaliśmy się nigdzie indziej. Trzeba było coś obejrzeć, coś poklikać, a nawet użyć swojego ciała. Nie zdradzę, w jaki sposób! Wcale nie było tam miliona kłódek, wszystkie zagadki nazwałabym logicznymi, choć rozwiązania niektórych wydawały się naprawdę nieprawdopodobne.
Nie obyło się bez podpowiedzi. Tak, wiem, trochę żenua, że ktoś nam musiał sprzedawać pikantne wskazówki. Ale my po prostu jesteśmy tacy… nieśmiali. Baliśmy się coś wepchnąć, wrzucić czy wydać z siebie głośniejszy dźwięk.

Pokój oceniłabym jako escape room dla średniozaawansowanych. Choć w sumie… może nawet łatwy? To bardzo dobry pomysł na pierwszą wizytę w pokoju zagadek. Nie zrazicie się. :D

Byłam już w tylu escape roomach, a cały czas niedokładnie przeszukuję pomieszczenia. Mam wrażenie, że zrobiłam już najbardziej możliwy bajzel, że zdjęłam wszystko, co było możliwe, ściągnęłam każdą rzecz, a jeśli chodzi o macanie i dotykanie – niczego nie pominęłam. Tymczasem okazuje się, że jednak nie we wszystkie zakamarki zajrzałam. Było ciemno, więc mam usprawiedliwienie. ;)
Serdecznie polecam Wam ten pokój, zajrzyjcie tam, jeśli tylko będziecie w Warszawie. Jestem pewna, że sobie poradzicie. My z Maćkiem sporo się naśmialiśmy, penetrując Sex Room w Black Cat Escape Room. Szokowały nas dekoracje i przedmioty w nim umieszczone, zadziwiały hasła… Ktoś naprawdę odleciał, wpadając na tak genialny pomysł!
Daję 10 gwiazdek.
Co sądzicie o takim fabularnym i pełnym jednoznaczności escape roomie?
Sara

[fot. Black Cat Escape Room]

czwartek, 24 sierpnia 2017

Najpiękniejszy rok mojego życia


Już od roku słucham o tym, jakim wspaniałym zespołem jest The Smiths. I jakoś cały czas nie czuję się przekonana…

Nie mogę uwierzyć, że to już rok. Teraz zarzucę najoryginalniejszym tekstem wszech czasów – szybko zleciało. Naprawdę. Dokładnie pamiętam ten dzień, w którym spotkaliśmy się po raz pierwszy. I ten dzień, w którym zostaliśmy parą. I mnóstwo innych pozornie zwykłych dni, które dla nas stały się niezwykłe.
Czego nauczyłam się przez ten rok?

Przede wszystkim tego, że… należy słuchać całych albumów. :D Możecie się śmiać, ale przed poznaniem Maćka rzadko kiedy słuchałam całych płyt. A chyba po to artyści tworzą muzyczne  kompilacje, by słuchać ich w całości. Dopiero dzięki mojemu chłopakowi, który ma w domu ponad 300 płyt, zrozumiałam, że… warto. 
Nauczyłam się tego, że o związek trzeba dbać. Trzeba rozmawiać. Trzeba się spotykać. Trzeba próbować nowych rzeczy. Czasami trzeba pójść na kompromis. Zawsze warto przedstawić swoje zdanie. Warto planować. Warto wspominać. Warto robić coś wspólnie. O dziwo, nawet w związku na odległość jest to możliwe.

Właśnie. Nauczyłam się, że fakt, iż mieszkamy w dwóch różnych miastach, nie jest końcem świata. Da się przeżyć. I może być całkiem fajnie. Trzeba tylko chcieć.
Spytałam M., czego on nauczył się ode  mnie. Odparł: podróże są supcio. I że warto na nie oszczędzać. I wydawać mniej na chipsy.

Często z Maćkiem rozmawiamy o tym, że nie wierzyliśmy wcześniej w to, iż może nas spotkać taka miłość. Jaka? Taka, która trwa, która jest odwzajemniona, która jest romantyczna, ale i pełna poświęceń, cierpliwości i zrozumienia. Nie wierzyliśmy, że poznamy kogoś, bez kogo nie będziemy sobie wyobrażać świata. A przynajmniej traciliśmy nadzieję na takie spotkanie. Tymczasem z pomocą przyszedł Tinder.

Okazało się, że z aplikacji korzystają nie tylko ruchacze. 

Czy jest coś, co mnie drażni w mojej drugiej połówce? Jasne. Pełno rzeczy. Ale to nie jest powód do tego, by szukać kogoś innego. Nie ma ludzi idealnych. Zresztą… czy znalazłabym kogoś lepszego?
Jestem pewna, a nawet wiem, że ja również irytuję mojego M. Nad niektórymi cechami mogę pracować, inne są po prostu częścią mnie i nie zamierzam ich zmieniać.

Myślę, że spotkało nas niebywałe szczęście, że się odnaleźliśmy. Każdemu życzyłabym takiej miłości.
Dziękuję, że jesteś, M.
S.
PS Już możecie rzygać tęczą. 

poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Droga do raju przez piekło - Morskie Oko

Opowiem Wam dziś o tym, jak płakałam. Jak narzekałam. Jak psioczyłam na dwudziestokilometrowy spacer. Słowem opowiem Wam o mojej wyprawie nad Morskie Oko.

Czy jest w Polsce ktoś, kto nie słyszał o tym miejscu? To jeden z najpopularniejszych turystycznych punktów na mapie polskich gór i jednocześnie największe jezioro w Tatrach. Brzmi imponująco. Staw położony jest w naprawdę pięknym miejscu, siedząc na kamieniach i mocząc stopy w wodzie, można podziwiać najwyższe szczyty Tatr, w tym Rysy. Tylko że najpierw… trzeba się jakoś do tego raju dostać. A droga prowadzi przez piekło.
Dwa razy w życiu byłam nad Morskim Okiem. Pierwszy raz, mając może sześć lat, szłam w sandałkach i obtarłam sobie stopy do krwi. Każdy krok sprawiał mi ból, więc byliśmy skazani na powrót konikami. W trwające jeszcze wakacje powróciliśmy nad Morskie Oko. Nie wyobrażacie sobie, jak ja się obawiałam tego "spaceru". Zdaję sobie sprawę z mojej marnej kondycji . Bałam się, że zwyczajnie nie dam rady, że zemdleję, że padnę. A w grę nie wchodziła podróż dorożką, nie wybaczyłabym sobie męczenia zwierząt.
Na początku szłam dzielnie. Z czasem jednak zaczęłam mieć problemy z oddychaniem i czułam, że ból rozsadza mi czaszkę. Nie bolały mnie stopy, dokuczała mi jednak zmiana ciśnienia. Na pewno kojarzycie, jak wygląda droga do Morskiego Oka, to asfaltowa trasa lekko pnąca się ku górze. Niby nic strasznego, ale 10km w jedną stronę+zmiana wysokości+beznadziejna kondycja+niemiłosierny upał sprawiły, że nie czułam się zbyt dobrze (delikatnie mówiąc). Kryzys jednak pokonałam i do stawu dotarłam. Widoki są niebiańskie. Promienie słońca pięknie odbijały się w krystalicznie czystej wodzie, a szczyty tworzyły niesamowity krajobraz.
Powrót był już zdecydowanie łatwiejszy. Szło się w dół  i mimo że po tych 20km bolały nas nogi, szczęśliwie i bezpiecznie dotarliśmy do samochodu pozostawionego na przepełnionym parkingu.
Nieprzyjaznym okiem patrzyliśmy na wszystkich, którzy zdecydowali się wjechać i zjechać konikami. Jasne, niektóre z tych osób faktycznie mogły nie dać rady czy mieć problemy z nogami, ale reszta to po prostu lenie i burżuje. Stać mnie, więc jadę. A konie ledwo dychają. Są wychudzone, a upał przeszkadza im nie mniej niż ludziom. Moja mama słyszała coś o wprowadzeniu hybryd, które miałyby ułatwić koniom te wyprawy. Ale ja uważam, że powinno się zupełnie zrezygnować z takiego wykorzystywania zwierząt.
Trasa nad Morskie Oko nie jest trudna. Jest po prostu dość długa i wycieńczająca. Ale nawet taki cienias jak ja zdołał ją pokonać. Widziałam całkiem sporo ludzi z wózkami dziecięcymi, a nawet osoby niepełnosprawne. Więc da się. I naprawdę warto. Zresztą, co to za satysfakcja w obie strony jechać końmi… Jeśli nigdy nie byliście nad Morskim Okiem, serdecznie polecam Wam to miejsce. Tylko weźcie ze sobą dużo wody i załóżcie wygodne buty. I przygotujcie się na długi marsz. Trasa nie jest skomplikowana technicznie, ale weźcie pod uwagę to, że pokonacie pewną różnicę wysokości i w obie strony przejdziecie ok. 20km. Podczas schodzenia z Morskiego Oka powtarzałam sobie "Nigdy więcej. Widziałam to bajeczne miejsce dwa razy w życiu, starczy." Ale jednocześnie bardzo chciałabym pokazać Morskie Oko mojemu chłopakowi… Może trochę popracuję nad kondycją?
Garść praktycznych informacji:
Na drodze dojazdowej do Morskiego Oka często tworzą się korki. My utknęliśmy w takowym na ponad godzinę. Auto należy zostawić na parkingu przy Palenicy Białczańskiej. Koszt to 25zł. Dojście do stawu powinno zająć ok. 2,5h, natomiast zejście 2h. Trzeba zapłacić również za wstęp do Tatrzańskiego Parku Narodowego (bilet normalny 5zł/bilet ulgowy 2,50zł).
Byliście nad Morskim Okiem? Jak wrażenia?
Samych bezpiecznych wypraw Wam życzę!
Sara

piątek, 18 sierpnia 2017

10 sierpniowych przemyśleń

1. Co to za praca, skoro trzeba do niej dokładać z własnej kieszeni?

2. Żyję na tym świecie już blisko 20 lat i w końcu pojechałam do warszawskich Łazienek. 
Kojarzycie to miejsce, nie?

3. Jedną z najobrzydliwszych rzeczy w życiu jest wyrobienie książeczki sanepidowskiej. Odkładałam to przez dwa czy trzy lata. Obecnie czekam na miliony możliwości, jakie daje ten dokument za 78zł.

4. Zabawy na weselu są żenujące.

5. Yes w duszy: gdy nowo kupione baletki mnie nie obcierają (do tej pory myślałam, że jedynym obuwiem, które nie robi mi krzywdy, są kapcie).

6.  Jeszcze kilka lat temu nie pomyślałabym, że polskie warunki pracy zmuszą mojego tatę do wyjazdu za granicę… Dobrze, że zniesiono roaming.

7. Kartki z Libanu czy Gambii wydawały mi się niemożliwe do zdobycia. Tymczasem dostałam je od mojego chłopaka w przyspieszonym prezencie rocznicowo-urodzinowym.

8. 4 latka, 300 tysięcy wyświetleń, 649 opublikowanych postów – tak w skrócie wygląda historia bloga, który w trwającym miesiącu dał mi wiele powodów do świętowania.

9. Ta radość, gdy wychodzisz od dentysty i… możesz jeść!

10. Muzyczne przeżycia: Ed wypuścił nowy teledysk, przytuliłam Alexandra Rybaka, a na dźwięk kompozycji Green Daya już nie zbiera mi się na wymioty.

Dużo słońca!
Sara

wtorek, 15 sierpnia 2017

Auschwitz - miejsce, które powinien zobaczyć każdy

Jest takie miejsce w Polsce, które powinien odwiedzić każdy człowiek. I na tym zakończę wstęp.

Oświęcim był - odkąd pamiętam -  miejscem, do którego bardzo chciałam się wybrać. Czułam taką potrzebę. W końcu, podczas pobytu na południu Polski, zdecydowaliśmy, że jeden dzień poświęcimy na wizytę w  muzeum Auschwitz-Birkenau.
Chętnych do zwiedzenia  tego miejsca jest mnóstwo. Przybywają z całego świata. Wycieczki w kilku językach ruszają co 15 minut. Warto wcześniej zarezerwować miejsca na daną godzinę -  muzeum jest naprawdę ogromne. Można wybrać jedną z trzech tras zwiedzania - zwiedzanie ogólne (3,5 godz.), jednodniowe (6 godz.) oraz dwudniowe (4+4 godz.). My wybraliśmy najkrótszą z nich, ale i tak udało nam się zobaczyć całkiem sporo. O ile zazwyczaj zwiedzamy muzea i miasta bez przewodnika, o tyle w muzeum Auschwitz-Birkenau takie poruszanie się nie miałoby większego sensu. Moglibyśmy czytać tabliczki i patrzeć na pozostałości po obozach, ale… to wszystko. A dzięki przewodniczce nie tylko wiedzieliśmy, na co dokładnie teraz patrzymy, lecz także dowiedzieliśmy się o wiele więcej niż moglibyśmy przeczytać na tablicach informacyjnych. W ogóle nie czułam się znudzona.
Auschwitz jest oddalone od Birkenau o kilka kilometrów, w związku z czym między obozami podróżuje się specjalnym autobusem. W Auschwitz stworzono różne wystawy dotyczące życia w obozie. Zwiedzający mogą oglądać tam zachowane baraki, rzeczy osobiste więźniów takie jak buty, grzebienie czy naczynia. W Auschwitz obejrzymy także fotografie osób przebywających w obozie czy rysunki i grafiki odnoszące się do warunków panujących w tym miejscu. W Birkenau natomiast nie ma już jako takich wystaw, obiekty ogląda się z zewnątrz. Poraziły mnie te ogromne przestrzenie – trudno sobie wyobrazić, jak wielki był obóz.
Czy były takie momenty, podczas których odwracałam wzrok? Podczas których łzy stawały mi w oczach? Były, szczególnie na wystawie poświęconej dzieciom i głodowi. Nie mogłam patrzeć na te wychudzone, drobne ciałka.
Trudno sobie wyobrazić. Nie mogę sobie wyobrazić. Nie mogę tego pojąć – te słowa towarzyszyły mi podczas zwiedzania obozów, ale i długo po ich opuszczeniu. Nie mogę zrozumieć, jak człowiek mógł dokonać takich okrucieństw. Moja głowa nie chce przyjąć tego do siebie.
Znam osoby, które nie chcą jechać do Oświęcimia. Nie chcą stykać się z tym cierpieniem, które aż bije od baraków, komór gazowych i innych obiektów. Przed wizytą w muzeum miałam już całkiem sporą wiedzę na temat Holokaustu – sporo na ten temat czytałam, zapoznawałam się z twórczością byłych obozowiczów, oglądałam różne filmy na temat zagłady Żydów. Jednak zobaczenie tego wszystkiego na własne oczy… otwiera oczy. Jeszcze bardziej. Uważam, że każdy powinien tego doświadczyć, by nigdy więcej nie dopuścić do takich okrucieństw. By temu zapobiec.
Tak się rozpisuję na temat tego, że każdy powinien odwiedzić muzeum Auschwitz-Birkenau, ale mimo wszystko nie wszyscy rozumieją tę tragedię. Widziałam na własne oczy obcokrajowców wchodzących na wagon, którym do obozu docierali Żydzi. Cudzoziemcy wisieli na nim, uśmiechali się i robili sobie "superfotki". Nóż mi się w kieszeni otwierał. Widziałam też Polaków, którzy bezwstydnie pstrykali zdjęcia w komorach gazowych.  Ja sama miałam wielkie wątpliwości co do fotografowania w tym miejscu. W tym - jak to nazwała nasza przewodniczka - grobowcu, cmentarzu. Nie mogłam uwiecznić na zdjęciach włosów więźniów czy niektórych miejsc, fotografowałam więc głównie tablice z informacjami i baraki z zewnątrz.     
Sara

sobota, 12 sierpnia 2017

Trudy więziennego życia - escape room Tkalnia Zagadek

Daliśmy się zamknąć w "Celi". I… ostatecznie z niej nie wyszliśmy. Dopiero przemili właściciele wypuścili nas za kaucją.

Mamy na koncie już kilka escape roomów, ale muszę przyznać, że "Cela" w toruńskiej TkalniZagadek była jednym z najtrudniejszych, w jakich kiedykolwiek byliśmy. Jak wspomniałam, nie udało nam się z niego uwolnić, mimo licznych wskazówek…

"Cela" zaskakuje mnóstwem różnorodnych zagadek. Z niektórymi formami nie spotkaliśmy się nigdzie wcześniej. Można było użyć lasera, postrzelać, porysować, pomacać… Nagle coś spadało z góry albo otwierało się z trzaskiem. Pokój jest więc pełen zaskoczeń. Do zalet zaliczyłabym również to, że pomieszczenie było jasne i przestronne, ale jednocześnie dość klimatyczne. Wystrój naprawdę ciekawie nawiązywał do tytułowej „Celi”. Widać, że twórcy pokoju włożyli dużo wysiłku w jego przygotowanie.

Jakieś minusy? Dla nas zagadki były trochę za trudne, ale to naprawdę subiektywna opinia. Inni być może uznaliby je za banalne. Szkoda, że w pierwszej części pokoju spędziliśmy tyle czasu i nie mogliśmy pokazać, na co nas stać w drugiej części. Nie jest to escape room dla początkujących, ale jestem pewna, że jeśli lubicie kryminalne klimaty i nietypowe zadania, to na pewno "Cela" Wam się spodoba.

Toruńska Tkalnia Zagadek oferuje również drugi pokój, bardziej detektywistyczny. Może w przyszłości spróbujemy rozwikłać zagadkę "Zbrodni" i pójdzie nam lepiej niż w przypadku wydostawania się z „Celi”? Tkalnia zagadek ma swoje oddziały również w innych miastach (w Łodzi, w Poznaniu, we Wrocławiu, w Radomiu, w Zielonej Górze oraz w Płocku).

Jak tam Wasze escape roomowe doświadczenia? Dajcie znać!
Trzymajcie się ciepło!
Sara

PS Niezależnie od liczby osób wizyta w toruńskiej Tkalni Zagadek kosztuje 99zł. Więcej informacji znajdziecie na stronie internetowej i fanpage’u

środa, 9 sierpnia 2017

Cztery sekrety blogerki na czwarte urodziny bloga

No i stało się. Sawatka ma już cztery latka. Potrafi mówić, a nawet o coś poprosić. Z okazji czwartej rocznicy założenia bloga zdradzę Wam moje cztery tajemnice dotyczące samego procesu tworzenia, jak i bloga. Gotowi?

  • Swoje zdjęcia przerabiam w PhotoScapie. Nie umiem obsługiwać się Photoshopem, na razie PhotoScape w zupełności mi wystarcza. Nigdy nie powiększałam ani nie pomniejszałam żadnych części ciała w tym programie, ale zdarzyło mi się usuwać w nim krostki, pieprzyki i inne dziwnie wyglądające, niechciane obiekty. Moja tradycyjna obróbka fotografii polega na ich kadrowaniu, ewentualnym rozjaśnianiu, przyciemnianiu, pogłębianiu kolorów, a także wyostrzaniu.

  • Nie zarabiam na blogu. Na moje konto nie wpływa co miesiąc żadna sumka pieniędzy. Za to dzięki blogowi mogę skorzystać z niektórych atrakcji bezpłatnie. Wizytę w escape roomie czy muzeum – dzięki reklamie na blogu – otrzymuję za darmo. Zwykle to ja wychodzę z inicjatywą, ale zdarzyło się, że to firmy odzywały się pierwsze. Mam również za sobą kilka nieudanych współprac z początków bloga. Zagraniczne firmy same pisały do mnie maile, a później albo stawiały nieludzkie wymagania, albo nie miały do mnie za grosz szacunku.

  • Regularnie czytam tylko jeden blog. To ogromna zmiana w moim życiu. Bloga założyłam bowiem zainspirowana setkami, jak nie tysiącami wpisów przeczytanych na innych stronach. Jeszcze kilka lat temu całe popołudnia spędzałam, przeglądając blogi, głównie modowe. Co więcej wszyscy moi komentujący mogli liczyć na to, że zajrzę na ich bloga i napiszę komentarz. Teraz nie mam na to ani czasu, ani ochoty. W związku z tym pod moimi postami nie pojawia się już tyle komentarzy, co kiedyś. Jednak wiem, że jeśli ktoś faktycznie chce coś napisać, to podzieli się ze mną swoją refleksją. I nie są to komentarze pisane wyłącznie po to, by zrobić sobie reklamę. A, byłbym zapomniała – wspomnianym przeze mnie regularnie czytanym blogiem jest strona Joasi Glogazy, do niedawna Style Digger

  • Blog to część życia. Przynajmniej dla mnie. Nie jest moją pracą, ale jest nieodłącznym elementem dnia. Gdy podróżuję, wiem, że relacja wyląduje na blogu. Kiedy robię sporo zdjęć, to zwykle po to, by móc opublikować je tutaj. Niektóre posty pojawiają się dlatego, że podjęłam współpracę z daną instytucją i punktem naszej umowy była publikacja wpisu. Nie wyobrażam sobie życia bez bloga. Serio. Przede wszystkim czuję wielką potrzebę pisania, dzielenia się z innymi swoimi spostrzeżeniami i wrażeniami, w szczególności z podróży. Poza tym blog stał się już częścią mnie, często mówię o sobie, że kocham podróże i jestem blogerką. Sawatka to istotny element mojej tożsamości. Nie mogłabym tego porzucić.

Coś mi się zdaje, że całkiem sporo w tym poście zdradziłam… ;) Ale znamy się już tak długo, że chyba mogłam sobie pozwolić na szczerość?
Dziękuję, że jesteście ze mną! Po co pisać bloga, którego nikt nie czyta?
Moc uścisków!
Sara
PS Bonusowy sekret: mój chłopak poleciał na mnie, bo stwierdził, że mam ciekawego bloga. 

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Kraków w jeden dzień

Kraków odwiedziłam po raz pierwszy jako małe dziecko. Jedyne, co pamiętałam, to zdjęcie przy smoku, który od czasu do czasu sobie zionął. Bardzo chciałam wrócić do tego miasta - według niektórych – najpiękniejszego w Polsce. Udało się to  w lipcu podczas wakacji z rodzicami i bratem.

Nasz spacer po Krakowie rozpoczęliśmy od Małego Rynku. Okazało się, że jest on położony zaledwie 15 minut spacerkiem od hostelu. A od Małego Rynku już rzut beretem do słynnej krakowskiej starówki z Sukiennicami, pomnikiem Adama Mickiewicza i Kościołem Mariackim.
Kraków zwiedzaliśmy w niedzielę, więc rynek był dość zatłoczony. Sporo turystów robiło sobie zdjęcia, część z nich zdecydowała się na przejażdżkę dorożką, a jedna pani zafundowała swojemu facetowi striptiz na środku krakowskiego rynku.

Zajrzeliśmy do środka Kościoła Mariackiego, gdzie akurat trwała msza, więc na wejściu przywitała nas tabliczka z napisem "Nie zwiedzać". Rzuciliśmy więc okiem na pięknie zdobiony ołtarz – zwykle kościoły rzymskokatolickie nie rzucają mnie na kolana, ale trzeba być totalnym ignorantem, by nie docenić dzieła Wita Stwosza. Rodzice pośmiali się ze mnie, że nie wiem, o co chodzi z żółtą ciżemką i ruszyliśmy dalej.

Przeszliśmy przez Sukiennice czyli wielkie, miejskie targowisko. Można było kupić tam dosłownie wszystko, od futrzanych czapek, poprzez kiczowate pamiątki, na flagach Hiszpanii skończywszy. Wyszliśmy na zewnątrz, by już po chwili oglądać pozostałość po miejskim ratuszu – samotnie stojącą wieżę. Usilnie próbowałam zrobić sobie z nią bardzo oryginalne zdjęcie, jak trzymam czubek wieży… I w końcu się udało. Tylko chyba wieża wyszła lepiej ode mnie.
Odbiliśmy nieco w bok, by zobaczyć "Damę z łasiczką". Niestety, Muzeum  Czartoryskich było akurat w remoncie, dzieło Leonarda da Vinci zostało przeniesione do innej placówki i ostatecznie go nie zobaczyliśmy. Może następnym razem, może ten następny raz będzie szybciej niż za kilkanaście lat… Później zaliczyłam wpadkę, fotografując bramę z myślą, że to ta słynna Brama Floriańska. Okazało się, że znajdowała się ona kawałek dalej… A ja pozowałam przy kawałku muru. Cóż, najważniejsze, że do  właściwej Bramy Floriańskiej w końcu dotarliśmy. Kawałek dalej sfotografowaliśmy Barbakan, a ja znalazłam w jego pobliżu pomnik Jana Matejki.
Naszym kolejnym celem był Wawel. Musieliśmy w tym celu przejść ponownie przez pełne uroku uliczki Starego Miasta. Po drodze natknęliśmy się na piękny teatr - to właśnie ten obiekt najbardziej zapadł mi w pamięć. Wejście na Wawel okazało się dla mnie dość męczące, słońce niemiłosiernie prażyło. Zamek zdecydowanie bardziej podobał mi się oglądany z mostu. Pod Wawelem znajduje się wspomniany wcześniej smok, który – uwaga – nadal zieje ogniem. Robi to co kilka chwil, niestety nie udało nam się uchwycić tego na zdjęciu.
Wróciliśmy do hostelu, by trochę odpocząć. Popołudnie chcieliśmy przeznaczyć na spacer po Kazimierzu. Bardzo zależało mi na tym, by zobaczyć tę znaną, żydowską dzielnicę. Ogromnie fascynuje mnie judaizm, Żydzi i ich historia. Na mojej tablicy korkowej wisi pocztówka z Jerozolimy przedstawiająca tradycyjnie ubranych Żydów, gdziekolwiek jestem, chcę oglądać synagogi, kirkuty i inne miejsca związane z judaizmem. Krakowski Kazimierz zatem był dla mnie czymś w rodzaju must see. Udało nam się zobaczyć kilka synagog, niestety cmentarz żydowski obejrzeliśmy tylko przez kraty.  Najbardziej spodobały mi się szyldy z typowymi, żydowskimi imiona i nazwiskami oraz żydowska muzyka sącząca się z restauracyjnych głośników. I chociaż Kazimierz skojarzył mi się trochę z toruńskim Bydgoskim Przedmieściem (wierzcie mi, to nie jest pozytywne skojarzenie), to cieszę się, że mogłam w końcu zobaczyć tę dzielnicę na żywo. To właśnie będąc na Kazimierzu, zajrzałam do jednej z synagog, natykając się na spotkanie przybyszów z Izraela i zrobiłam zakupy w sklepie koszernym.
Poniedziałkowy poranek poświęciliśmy na wejście na Kopiec Kościuszki, które wcale nie zajęło nam zbyt dużo czasu. Widoki nie były może oszałamiające ze względu na pogodę, ale zawsze przyjemnie jest spojrzeć na miasto z innej perspektywy. Pod Kopcem zwiedziliśmy niewielkie muzeum figur woskowych, o którym wcześniej nie słyszeliśmy. 
Kraków bardzo mi się spodobał i myślę, że jeszcze kiedyś tam wrócę, chociaż najważniejsze zabytki i miejsca udało nam się zwiedzić.
Jakie są Wasze wspomnienia związane z Krakowem?
Pozdrawiam wakacyjnie
Sara