Od razu Wam powiem. Polubiłam
Rygę. Nawet bardzo. Spodobała mi się jej różnorodność, dostrzegłam jej plusy.
Jechałam tam z naprawdę niesprawiedliwym wobec tego miasta przekonaniem –
sądziłam, że Ryga będzie nisko w moim osobistym rankingu stolic europejskich, będzie
przypominać Poznań, Gdańsk, może Wilno. A w najgorszym wypadku skojarzy mi się
z szarą, brzydką, brudną i postkomunistyczną Bratysławą. Nic z tego.
Zwiedzanie Rygi zaczęliśmy w
dobrych humorach. Słoneczko pięknie świeciło, pani w hostelu okazała się bardzo
pomocna, a na nas czekały nowe przygody. Pierwsza – jak się okazało – na samym początku.
Gdy dochodziliśmy do pierwszego punktu podróży, włączyłam aparat. A raczej
próbowałam włączyć, co, niestety, skończyło się porażką. Klikałam kilka razy.
Nic. Zmieniłam baterie (oba komplety wcześniej maksymalnie naładowałam w
Polsce). Dalej nic. Wpadłam w panikę. Co jest grane? Co teraz? Przejechałam
taki kawał, by zdobyć wspaniałe wspomnienia i utrwalić chwile na zdjęciach, a tu
aparat odmawia współpracy. Pomyślałam, że pewnie ładowarka, której używałam, w
rzeczywistości nie działała. Postanowiliśmy kupić więc nowe baterie. W sklepie
czekała nas kolejna przygoda. Zaczepiła nas pewna kobieta. Powiem Wam szczerze,
że ja nie wiem, czego ona chciała. Pytała, skąd jesteśmy. Mówiła do nas po
rosyjsku, angielsku, polsku i hebrajsku. Zachwyciła się moim żydowskim
imieniem. Dała nam kartkę z tekstem jakiejś piosenki (przez ten durny aparat
nawet nie zainteresowałam się później, co to było…). W końcu udzieliła nam żydowskiego błogosławieństwa. Nie wiedziałam za bardzo, co się dzieje, a z
racji tego, że niezbyt rozumiałam, co staruszka mówiła, przestraszyłam się.
Po wyjściu ze sklepu włożyliśmy nowe baterie. Aparat dalej się nie włączał. Ale chwilę później, gdy doszliśmy do pierwszego punktu naszej trasy… zadziałał! Judaizm jednak ma moc. Zwiedzanie zaczęliśmy od uroczego parku Vērmanes Garden położonego zaledwie 10 minut drogi od naszego hostelu. Potem przyszła kolej na bajeczną cerkiew. Uwielbiam oglądać świątynie inne niż katolickie. Cerkwie zwykle zachwycają mnie swoimi licznymi zdobieniami. Okazało się, że możemy wejść do środka za darmo. Musiałam jedynie zakryć włosy (zupełnie jak w islamie). Żałuję, że wewnątrz nie można było robić zdjęć – Sobór Narodzenia Pańskiego był bogato zdobiony, ściany pokryte freskami. W rogu trwało nabożeństwo. To wszystko tworzyło mistyczny klimat.
Po wyjściu ze sklepu włożyliśmy nowe baterie. Aparat dalej się nie włączał. Ale chwilę później, gdy doszliśmy do pierwszego punktu naszej trasy… zadziałał! Judaizm jednak ma moc. Zwiedzanie zaczęliśmy od uroczego parku Vērmanes Garden położonego zaledwie 10 minut drogi od naszego hostelu. Potem przyszła kolej na bajeczną cerkiew. Uwielbiam oglądać świątynie inne niż katolickie. Cerkwie zwykle zachwycają mnie swoimi licznymi zdobieniami. Okazało się, że możemy wejść do środka za darmo. Musiałam jedynie zakryć włosy (zupełnie jak w islamie). Żałuję, że wewnątrz nie można było robić zdjęć – Sobór Narodzenia Pańskiego był bogato zdobiony, ściany pokryte freskami. W rogu trwało nabożeństwo. To wszystko tworzyło mistyczny klimat.
Mieliśmy zobaczyć Uniwersytet
Łotewski, ale stwierdziliśmy, że szkoda czasu na jakiś komunistyczny budynek.
Skierowaliśmy się więc w stronę Pomnika Wolności czyli łotewskiej Statuy
Wolności. Pod kolumną stali żołnierze, a wokół kolumny – turyści. Tuż obok
pomnika zlokalizowane są kolejne miejsca warte zobaczenia. Mimo że nie mieliśmy
na naszej liście pobliskiego parku, bardzo nas zaintrygował. Znajdował się w
nim most pełen kłódek zakochanych (czy nie ma już większego miasta bez takiej
kładki :D?) oraz coś, co przypominało nieco… Golgotę w Licheniu (wiem, to
dziwne porównanie z ust takiej bezbożnicy jak ja). Wspięliśmy się na niewielkie
wzgórze, skąd rozpościerał się świetny widok na Basztę Prochową, do której
udaliśmy się w następnej kolejności.
Po baszcie i krótkiej sesji Maćka
przy kamienicy z herbami przyszedł czas na spacer w stronę opery.
Sfotografowałam po drodze zegar, który, jak sądziłam, był tą słynną wieżą
zegarową w Rydze… Gdy na koniec naszego dnia przypadkiem znaleźliśmy się przy
właściwej wieży z zegarem, głośno się śmiałam. Niemniej jednak – wieżę podróbkę
będącą czekoladową reklamą sfotografowałam.
Obok zegara znajdował się park z
figurką pieska. Niestety mieliśmy pecha – w parku miało odbywać się jakieś nagranie
i nie mogliśmy do niego wejść. Nie mamy więc naszych zdjęć z pomnikiem, ale pozwolono
nam sfotografować posążek z daleka. Tuż obok wejścia do parku w słońcu bardzo
ładnie prezentowała się opera (ta we Lwowie i w Wiedniu bardziej efektowna, ale
ta łotewska również niczego sobie ;)). Jednak to nie opera przykuła nasze
największe zainteresowanie, lecz nietypowa rzeźba. Oczywiście nasze zdjęcia nie
mogły wyglądać inaczej… ;)
Kolejna część relacji z Rygi –
już w następnym poście. Pokażę Wam, co najbardziej urzekło mnie w stolicy
Łotwy.
Uściski!
Uściski!
Sara
Ryga nigdy nie wydawała mi się pięknym miastem. Ale się myliłam!
OdpowiedzUsuńPo wpisie widać, że wycieczka była udana :)
OdpowiedzUsuńDa radę dogadać się tam po angielsku/niemiecku?
OdpowiedzUsuńPo niemiecku nie próbowaliśmy, ale po angielsku - jak najbardziej się da! :)
Usuń