Zawsze powtarzam, że jestem kobietą niezależną. Ale dzisiaj nie dałam rady
uratować siebie samej.
Wyobraźcie sobie taki dzień. Wstałam o 6:30. Chociaż wątpię, czy to byłam
do końca ja, bo bardziej przypominałam takie zwierzątko wcinające pędy bambusa.
Wstałam po to, by siedzieć w poczekalni u lekarza przez 2 godziny i nasłuchać
się, jak to kiedyś było lepiej, jaki to PiS/PO (niepotrzebne skreślić) jest złe. Zdążyłam przepisać
treść dwóch zajęć, przeczytać notatki na sprawdzian (dwa razy!). Nieważne, że
potem do niego nie podeszłam. A dlaczego, o tym zaraz.
Gdy w końcu wyszłam z przychodni, odstałam swoje na poczcie (wiadomo),
stwierdziłam, że do zajęć jeszcze trochę czasu, pojadę na herbatę do mamy. Oczywiście
zagapiłam się i nie wysiadłam wtedy, kiedy trzeba było. No to nic, idę pieszo, a potem
przesiadam się w coś innego. Jak na złość, zamiast chodnika przywitała mnie przybiedronkowa
ślizgawka. Ale obyło się bez dziur na spodniach.
Posiedziałam trochę u mamy, po czym, narzekając na messengerze,
jak to mi się nie chce i jak mi jest zimno, koczowałam na przystanku. Autobus
był rzecz jasna spóźniony – po tym jak ostatnio w ogóle nie przyjechał,
myślałam, że nic już mnie nie zaskoczy. Ha. Ha. Ha. Śmiech przez łzy.
Kiedy w końcu pojazd łaskawie podjechał na przystanek, zbladłam. Nigdy nie
widziałam tak zatłoczonego autobusu. Co gorsza – musiałam do niego wsiąść, bo
inaczej nie zdążyłabym na sprawdzian. Byłam w szoku, że w tym okropnie
pachnącym pojeździe może się zmieścić tyle osób, tyle harcerskich totemów,
bagażu i bóg wie czego jeszcze. Każdy na każdym leżał, nie trzeba było
właściwie niczego się trzymać, bo tłum skutecznie utrzymywał pasażerów. I tu
dochodzimy do punktu, który świadczy o tym, że nie warto planować: "Po
zajęciach pójdę sobie na kawę." Przypadło mi zaszczytne miejsce przy drzwiach/na
drzwiach, słowem – prawie za drzwiami. Kiedy otworzyły się na jednym z
przystanków… No, zgadnijcie. Nie, nie wypadłam. Nie, nie wypchnął mnie tłum.
Gorzej… Moja noga została skliszczona przez drzwi. Wpadłam w panikę, myśląc, że
już się nie uwolnię. Ból był okropny, płakałam i krzyczałam na zmianę. Jeden z
pasażerów próbował ręcznie zamknąć drzwi (ten autobus nie należał do
najnowocześniejszych). Niestety nic to nie dało. Moja noga nadal tkwiła uwięziona. Kilku
innych pasażerów krzyczało do kierowcy, by zamknął drzwi. Ale prawdopodobnie dźwięk
nie przebił się przez stosy drewnianych totemów.
W końcu drzwi się zamknęły. Ale łzy leciały dalej. W autobusie ledwo można
było oddychać. Po kilkunastu minutach nastąpiło wybawienie – mój przystanek.
Wysypałam się z pojazdu razem z tłumem. Dokuśtykałam na uczelnię. Jednak szok
nie chciał odpuścić.
Wszystkich zmartwiłam. Sprawdzianu nie pisałam. Stopa dziwnie pulsowała,
rwała. A potem spuchła. Na szczęście nie jest złamana ani skręcona, a "jedynie" mocno stłuczona.
Dziękuję wszystkim, którzy pomogli mi tego dnia.
Dopiero później do mnie dotarło, że gdybym miała na nogach baletki albo
sandały, to może po mojej stopie nie byłoby już śladu… Szczęście w nieszczęściu
– trwa nieprzyjemna zima i chodzę w ciężkich, zimowych butach.
Przeklinałam w duchu tę wycieczkę czy cokolwiek to było, co zajęło cały
autobus. I nie życzę nikomu z Was takiej przygody.
Sara
O rany! Byłaś Saro z nogą u lekarza? Jeśli nie to koniecznie się wybierz. Ja bym Saro na Twoim miejscu zgłosiła to do przewodnika. Nie odpuściłabym tego tak. Życzę zdrówka :)
OdpowiedzUsuńLepiej śmigaj z nóżką do lekarza. Ja kilka lat temu olałam sprawę, a potem okazało się, że miałam coś pęknięte. Źle się zrosło, zabieg artroskopii niewiele dał i w efekcie już teraz martwię się czy na własnym weselu nie będę tańczyła na bosaka (a potem kilka dni i tak odchoruję). Ale jednak zdrówka życzę ;)
Usuńo jeny, współczuję! szczególnie, że wiem co znaczy noga zgnieciona w autobusie, bo ładnych pare lat temu przeżyłam taką samą sytuację... ale z dzisiejszym czwartkiem coś jest nie tak, sama miałam okropny dzień. dobrze, że już się kończy
OdpowiedzUsuńO jejku! Współczuję Ci bardzo, bo ból musiał być okropny. Mam nadzieję, że byłaś u lekarza.
OdpowiedzUsuńO matko! Bidulka, bardzo Ci współczuję, ja miałam raz zakleszczoną nogę między schodami schodząc na plażę i pękniętą kość piszczelową. A z autobusu to raz wypadłam i upadając na schody obiłam sobie kość ogonową ;-) Zdrowia Saro Ci życzę :-)
OdpowiedzUsuń