Ciągle obchodzę jakieś rocznice. Miesięcznice. Urodziny. Obchodzę coś. I to
jest fajne, bo znaczy, że ktoś/coś trwa. Może nawet trwa z kimś.
Ja tak sobie trwam z Instagramem już od 400 zdjęć. Od 138 tygodni. Długo ze
sobą wytrzymaliśmy. I ten romans – jak mniemam – będzie dalej kwitł.
Naprawdę musi się coś wydarzyć, żebym dodała zdjęcie na Facebooka. Na
przykład muszę zdać prawko albo wybitnie ładnie wyjść na jakimś zdjęciu. A żeby
fotka trafiła na Instagrama… Wystarczy, że zrobię coś po raz pierwszy, odwiedzę
kawiarnię, złapię ładny widok. Czasami chcę się czymś pochwalić, przyznaję!
(albo kimś, chłopakiem na przykład, ale ciii). Bywa, że po prostu muszę
podzielić się z kimś moim szczęściem.
Lubię wracać do fotografii z Instagrama. Są zapisem takich radosnych,
ulotnych chwil. Pomagają mi podsumowywać miesiące. I jasne, bywa, że mówię
Instagramowi: "Hej, potrzebuję trochę przestrzeni!" I znikam na tygodnie. Nie
jestem jak te słynne blogerki, które co tydzień mogłyby świętować kolejne 100
zdjęć w aplikacji. Raczej nie zamęczam ludzi zdjęciami moich
bransoletek/butów/połowy twarzy.
Czasami tak mnie nachodzi ochota, aby przeglądać instagramowe kadry.
Znajduję siebie z za krótką grzywką, zbyt mocno przerobione zdjęcie… I tony
jedzenia. Ja nie wiem, dlaczego żarcie jest aż tak fotogeniczne. To
niesprawiedliwe. Zdarza mi się też powspominać, jaka to byłam w danym momencie
szczęśliwa, szczupła, podekscytowana, opalona.
Instagram jest nie tylko zapisem tego, co jadłam (pomijam tylko schabowe,
kluski ziemniaczane i kanapki z salami), ale też moich wojaży, fryzur,
przeczytanych książek i po prostu przeżytych momentów.
W poście, w którym zdradzałam tajniki mojego Instagrama, opublikowałam drobną
wyliczankę dotyczącą ilości zdjęć kulinarnych, odbitych w lustrze i innych,
wyróżniających się fotek. Nie będę się więc powtarzać, ale, jeśli chcecie mnie lepiej
poznać (o rany, to brzmi banalnie!) albo się pośmiać, to odsyłam tu.
300 zdjęć na Instagramie celebrowałam w lutym. Przez minione miesiące
przybyło na nim zdjęć… tak, tak, jedzenia oczywiście. Ale nie tylko tego
restauracyjnego, lecz także przyrządzonego przeze mnie. Pojawiły się także
kadry z Budapesztu, Paryża, Olsztyna, Torunia, Łodzi, Moszny, Hrubieszowa, Gór
Stołowych… Przy okazji fotografia przedstawiająca zamek w Budapeszcie stała się
hitem mojego instagramowego profilu. Przybyło też obserwujących, co mnie
cieszy, nie ukrywam, ale jakoś bardzo o nich nie zabiegam. Wymyślanie hasztagów
mnie śmieszy, a dodawanie zdjęć staje się i chwilą relaksu, i przyjemności, i swego
rodzaju pamiątką.
Wiecie co? Uwielbiam zdawać relację z podróży na Instagramie. I zawsze
chichram się z moich tekstów: "Najpierw zdjęcie, potem jemy."
Instagram. Fajnie, że jesteś.
Macie swoje konta w tej aplikacji? Lubicie?
Pozdrawiam ciepło
Sara vel @kotwsardynkach
schabowe są fajne, nie pomijaj ich! :) też lubię wspominać moje instagramowe historie, zdjęcia na nim są takim szybkim przeglądem i przypomnieniem tego co robiłam. trochę się przed nim wzbraniałam, a teraz bardzo go lubię i stanowi część mojej obecności w internecie. :)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam serdecznie.
Pozdrawiam i zapraszam na https://www.instagram.com/konwicki1980/
OdpowiedzUsuń"Najpierw zdjęcie, potem jemy." Zdecydowanie powinnam zacząć wyznawać tę zasadę.
OdpowiedzUsuńInstagram lubię, dodaję zdjęć chyba całkiem sporo, choć zazwyczaj są to jakieś wspomnienia, a nie zdjęcia z bieżącej chwili. Nie przykładam jednak zbyt wielkiej uwagi do tego, aby wszystko ze sobą tam dobrze współgrało. Kolorystycznie, tematycznie czy pod innymi względami. Myślę, że to niezła forma uzupełnienia bloga lub "czasoumilacz" ;)